BOLESŁA MRÓWCZYŃSKI

Polak ale nie obcy...
(fragment powieści Cień Montezumy)


Woda była ożywcza i zimna, i tylko ona stanowiła urok tego dzikiego zakątka. Za to nagie, wapienne urwiska odpychały szarzyzną i posępnością. Dochodzące nad rzeką do pokaźnych rozmiarów liczne kaktusy pogłębiały jeszcze bardziej swymi oryginalnymi kształtami panującą wokół surowość.
Jankowski przyglądał się uważnie temu smutnemu krajobrazowi, lecz na nim nie zdawał się on wywierać przykrego wrażenia. Być może przyczyniło się do tego ogromne znużenie i świadomość, że właśnie w tym niedostępnym ustroniu można liczyć najpewniej na spokój i wypoczynek.
Ciągle wracał myślami na pole bitwy. Gdy padł Lares, był pewien, że to już koniec, że żywa noga stamtąd nie ujdzie. Przejął po nim komendę samorzutnie, ale bez przekonania. Nie sądził, aby on, cudzoziemiec, znalazł tam jakiś posłuch, zląką się nawet, że swoim wystąpieniem jeszcze bardziej osłabi ducha. A stało się właśnie inaczej. To jego głos wzmocnił cały oddział, zorganizował, natchnął wolą zwycięstwa i zdołał wyprowadzić szczęśliwie tych, którzy wcześniej nie padli...
Oderwał spojrzenie od skał i przeniósł je na skupionych nad strumieniem żołnierzy: Sporo ich jeszcze było, prawie stu pięćdziesięciu. Jedni leżeli bezwładnie na ziemi, jak gdyby nie byli zdolni do ruchu; inni powoli, z namysłem przeżuwali podpłomyki i kawałki pieczonego mięsa, niektórzy krzątali się koło koni, karmiąc je z ręki lub zlewając wodą okrwawione boki. Ajeszcze inni opatrywali własne rany, i takich było najwięcej.
Jankowski westchnął, lecz czuło się w tym więcej ulgi niż smutku. Jak na taką rozprawę, nad podziw dużo tych ludzi...
Popatrzył na okoliczne wzgórza: wszędzie stały warty i rozglądały się czujnie. "Ci znają swe obowiązki - pomyślał oddychając głęboko. - No cóż, oddział Laresa... Może utrudzić się, wykrwawić, zwątpić nawet na chwilę, lecz trwa wiernie na posterunku. Wie, o co walczy..."
Powoli, z ociąganiem, jak gdyby bał się tego zetknięcia, wszedł między żołnierzy. Uderzył go okazywany mu na każdym kroku szacunek. Niektórzy nawet wstawali na jego widok, na niejednej twarzy ukazywał się uśmiech, w każdym słowie i geście czuło się niekłamaną życzliwość. Trochę był tym zaskoczony Jankowski przetarą oczy, jak gdyby wdarły się do nich ziarnka piasku, i odwrócił głowę. Przed nim stał porucznik Martinez, jedyny z dawnych oficerów Laresa, który pozostał przy życiu. Bluzę miał zarzuconą na plecy, lewa ręka zwisała na zrobionym z koszuli temblaku.
- Jak się pan czuje? - zapytał go, starając się nadać głosowi normalne brzmienie.
- Dobrze. Wkrótce powinienem władać ręką jak dawniej.
Nadrabiał miną. Jankowski przyjrzał mu się badawczo.
- No, znam się coś niecoś na ranach... - bąknął. - Trochę to potrwa. Jeśli jednak porusza się pan swobodnie, może pan teraz objąć komendę.
Rozmowy, które było słychać do tej pory, umilkły. Żołnierze zaczęli się skupiać koło nich i spoglądać w napięciu. Martinez też wydawał się zaskoczony tą propozycją.
- Komendę?... - powtórzył niepewnie. - Ja?... Co też pan mówi! - uniósł się nagle. - Pan jest tutaj dowódcą, nie ja! Tylko dzięki panu unieśliśmy głowy i możemy nadal walczyć. Nie zastanawiajmy się nad zmianą dowództwa!
W jego głosie rozbrzmiało zdenerwowanie. Naokoło dały się słyszeć pochwalne pomruki, Jankowski zaczął trzeć w zakłopotaniu policzek.
- To nie takie proste - przemówił niepewnie. - Komenda należy do pana, gdyż jest pan regularnym oficerem armii, a co najważniejsze Meksykaninem. Ja zaś cudzoziemcem.
- Nie cudzoziemcem, lecz Polakiem - przerwał mu szorstko jakiś głos. - To nie to samo.
Jankowski odwrócił głowę. Spostrzegą smagłą, patrzącą na niego z wyrzutem twarz młodego żołnierza, z którym rozmawiał niejednokrotnie o nieszczęściach Meksyku i Polski.
Porucznik odruchowo poruszył ręką i syknął z bólu. Zaklął z cicha, ułożył ją znowu ostrożnie, kiedy jednak uniósł wreszcie głowę, wydał się rozbawiony.
- Widzi pan, że te argumenty są bez znaczenia - przemówił wesoło. - Żołnierze wyczuwają z daleka, kto najlepiej nadaje się na dowódcę. Nic się nie zmieni, choćby zarządził pan głosowanie. Stanęliśmy wszyscy przy panu na polu bitwy i tak musi pozostać.
Ktoś zaczął bić brawa, rozległy się naokoło radosne okrzyki. Jankowski, szczerze wzruszony, obserwował przez pewien czas w zamyśleniu te żywiołowe oznaki uznania.
- Zgoda - odezwał się wreszcie. - Oczywiście mogę liczyć zawsze na pańską pomoc?
Martinez przytaknął skwapliwie. Gdy nieco się uspokoiło, odszedł z Jankowskim na bok i zwrócił jego uwagę na okolicę.
- Smutno tu i pusto - rzekł. - A gdy nadejdzie noc, zmarzniemy zupełnie.
- Też się tego obawiam. Trzeba będzie dosiąść koni i ruszyć do jakiejś wsi. Lękam się jednak pościgu.
Martinez roześmiał się.
- Rzeczywiście nie poznał pan jeszcze Meksyku - rzeką żartobliwie. - u nas, gdy raz zaprzestaje się pogoni, nie ściga się po raz drugi. Bo po co? Rozpierzchli się, niech wracają spokojnie do domów. My jesteśmy rzadkim wyjątkiem - dodał po chwili. - Na szczęście nieprzyjaciel nic o tym nie wie... A my chyba mu nie powiemy?
Martinez mrugnął porozumiewawczo; Jankowski uśmiechnął się, a potem raz jeszcze obszedł obozowisko i w pół godziny później oddział ruszył na północ. Wlóką się wolno, niektórzy żołnierze, oszczędzając zranione konie, szli pieszo. Marsz zresztą nie był łatwy Trzeba było początkowo przedzierać się na przełaj, wymijać ostrożnie zapadliny i kolczaste kępy kaktusów Kiedy jednak trafiono wreszcie na dróżkę, poszło już raźniej. W godzinę później otrzymali meldunek, że trafiono na wieś.
Jankowski wysłał na wszelki wypadek kilka patroli, dobierając do nich najzdrowszych ludzi i konie, a resztę odesłał do kwater. Żołnierze, wychowani w karności, rozchodzili się cicho. Pozdrawiali uprzejmie gospodarzy i zachowywali się bez zarzutu. Ludność miejscowa, nieprzyzwyczajona widocznie do takiego widoku, trzymała się początkowo z daleka, a chociaż spełniała posłusznie wszelkie zlecenia, to jednak nie okazywała szczególnego zachwytu z tego nagłego najazdu. Spoglądała ciągle nieufnie, jak gdyby lękała się, że ten porządek za chwilę się skończy.
Do Jankowskiego przybliżył się niespodziewanie jakiś staruszek.
- Panie pułkowniku - szepnął nieśmiało - czy można wiedzieć, dokąd jedziecie?
Jankowski uśmiechnął się do niego życzliwie.
- Daleko, ojcze... - odparą - daleko... Może nawet do Juareza.
Starzec przeżegnał się bojaźliwie.
- Święty Michale Archaniele! - westchnął. - Pan chyba żartuje, panie pułkowniku... Do prezydenta Juareza?
- Do prezydenta.
- Jedziecie go zabić?
- Nie. Jedziemy mu pomóc.
Staruszek otworzył usta z wielkiego zdumienia i przez chwilę przestępował niepewnie z nogi na nogę. Wreszcie przeżegnał się raz jeszcze i z pośpiechem, jak gdyby zląką się, że ktoś go może zatrzymać, wpadł między chaty.
- Nie uwierzył - roześmiał się jeden ze stojących obok żołnierzy. - Zdaje się, że ci ludzie od dawna nie widzieli wojsk Republiki. Będą mieli o czym gadać przez całą noc.
Miał słuszność. Wiadomość zdobyta przez staruszka poruszyła we wsi wszystkie umysły. Jankowski, który po zapadnięciu zmroku odwiedzał kolejno chaty, zwrócił na to od razu uwagę. Na pozór nie zmieniło się nic, a jednak obecnie z każdego ruchu, każdego słowa i gestu, z przypadkowego uśmiechu wydobywało się coś, czego nie czuło się przedtem: chwytającą za serce życzliwość.
- A ten to kto? - usłyszał za sobą ciche pytanie, gdy wyszedł właśnie z jednej z tych chat. - Wasz dowódca?
- Dowódca.
- Jakiś on inny... Mówi trochę inaczej...
- Bo to Polak. Ale nasz człowiek, nie obcy.



Akcja powieści Bolesława Mrówczyńskiego toczy się w Meksyku w latach 1864-1867. Wspomniany w tekście prezydent Juarez, do którego podąża Jankowski ze swoim oddziałem to:
Benito Juárez (czyt. huarez) (1806-1872), meksykański mąż stanu, bohater narodowy i polityk. Z pochodzenia Indianin. Karierę polityczną rozpoczynał jako minister sprawiedliwości i oświaty. Ograniczył wpływy armii na rządy w państwie. W 1856 r. Został posłem, a w 1857 r. prezesem sądu najwyższego. Przeprowadził zatwierdzenie liberalnej konstytucji. W1858 wybrany prezydentem Meksyku. W latach 1862-1867 prowadził wojnę partyzancką z Francją i Austrią, które wyniosły na meksykański tron austriackiego arcyksięcia Maksymiliana Habsburga. Dzięki pomocy USA wojna zakończyła się zwycięstwem Meksykan. Cesarza Maksymiliana rozstrzelano. Przez ostatnie 5 lat życia Juárez sprawował rządy dyktatorskie. W 1871 r. Wygrał sfałszowane wybory prezydenckie. Na krótko przed śmiercią zdławił powstanie skierowane przeciw jego rządom. Mimo tych ciemnych stron swoich ostatnich lat, uważany jest za jedną z największych postaci w historii Meksyku.
Nieco podobne były losy Simona Bolivara (1783-1830), zwanego Wyzwolicielem (El Libertador). Również ten bohater wojen o niepodległość Ameryki Południowej pod koniec życia sprawował rządy dyktatorskie. Jednak do dnia dzisiejszego jest czczony na całym kontynencie, gdyż 22 lata swojego życia poświęcił walce o jego niepodległość. Przyczynił się do wyzwolenia wielu krajów Ameryki Południowej: Kolumbii, Wenezueli, Ekwadoru, Peru, Boliwii. Historia nie zna drugiej takiej postaci.


1. Ludwik Jankowski to nie jedyny Polak występujący w powieści "Cień Montezumy". Przeczytaj jeszcze raz uważnie informację biograficzną o Benito Juarezie i wojnie w meksykańsko-francuskiej. Zastanów się, skąd wzięli się w Meksyku Polacy. Co w tym samym mniej więcej czasie wydarzyło się w Polsce?
2. Dlaczego powieść B. Mrówczyńskiego nosi tytuł "Cień Montezumy"? Aby odpowiedzieć na to pytanie, musisz zajrzeć do encyklopedii.
3. Wykonajcie w grupach przewodniki turystyczne po Meksyku.

Podręcznik 6 klasy

Język polski w szkole

Strona główna