Kornel Makuszyński

W pracowni malarza
(fragment powieści Szaleństwa panny Ewy)


Pani Zawidzka siedziała na kanapce, a Jerzy krążył po pokoju, wciąż gadając. Na widok dziewczyny zamilknął i mrugnął do niej wesoło.
- Bliżej, bliżej, moje dziecko! - powiedziała łagodnie pani Zawidzka. - Usiądź...
- Ewo, siadaj! - wrzasnął malarz. - Kobiety zazwyczaj mdleją w ważnych chwilach, więc niech to raczej robią na siedząco.
- Moja kochana dziewczyno - zaczęła po chwili pani Zawidzka- mój syn opowiedział mi o wszystkim. Z jego nieskładnej gadaniny...
- Oho! - zawołał Jerzy.
- ... Zdołałam zrozumieć, że umieszczono cię dość nieszczęśliwie w smutnym albo też równie nieszczęśliwym domu. Sądząc z moich osobistych, chociaż krótkich spostrzeżeń, nie jesteś lekkomyślna. Skoro aż uciekłaś z tego domu, musiało ci być bardzo źle. Trudno. Stało się. Ojciec ma powrócić dopiero za kilka miesięcy. Tak?
- Tak. Za pół roku...
- Otóż to. Przez pół roku nie dasz sobie rady sama. Przeto ja i mój syn uradziliśmy, abyś przez te pół roku do powrotu ojca zamieszkała u nas. Miejsca jest dość. Nikomu przeszkadzać nie będziesz. Jeden jest tylko szkopuł: pani Szymbartowa. Zostałaś jej powierzona i ona może się sprzeciwić naszym zamiarom. Należy ją uspokoić. Natychmiast pójdę do niej.
- Sama? Nigdy! - wołał Jerzy. - Pójdziesz ze mną, a ja pójdę ze strzelbą.
- Ty zostaniesz w domu i zajmiesz się Ewcią.
- Niech ona się mną zajmie, bo ja jestem mężczyzna! Nie umiem piastować dzieci.
Bardzo był uradowany, że się tak wszystko stało. Cieszył się, że uwielbiana matka będzie miała choć przez kilka miesięcy przyjazną duszę w domu. Cieszył się też widoczną radością dziewczyny. Na twarzy jej ukazały się lekkie rumieńce, a oczy błyszczały. Ucałowała ręce pani Zawidzkiej i chciała jej dziękować, ale nie mogła znaleźć słów.
- Pan ma cudowną matkę! - rzekła gorąco po wyjściu pani Zawidzkiej.
- To stąd pochodzi - odpowiedział Jerzy z powagą - że mama stara się mnie naśladować we wszystkim. Czemu się pani tak drwiąco uśmiecha? Ale pani ma rację: moja matka jest morowa! Kiedy chciałem pójść do akademii malarskiej, w całej rodzinie zrobił się taki wrzask, jak gdybym był już z góry skazany na kryminał, a później na szubienicę.
- I co, i co?
- I nic. Mojej matce bardzo się wreszcie sprzykrzyły owe pytania, zapytała przeto krótko: "Czyj to syn, mój czy wasz?" "Na szczęście twój!" - zakrzyknęły oburzone ciotki. "Wobec tego ja mu daję moje błogosławieństwo!".
- A co mówił ojciec pański?
- Mój ojciec dawno już nie żył... Zginął w dwudziestym roku... Wspaniały to był człowiek! i jeszcze weselszy ode mnie!
- Czy to możliwe? Czy można być weselszym od pana?
- Można, bo ja jestem wesoły tylko w dni nieparzyste. Poza tym jestem smutny, gdy pada deszcz, zły jestem, gdy jestem głodny, a wyglądam jak dojrzały nieboszczyk, gdy jestem zakochany... A zresztą, co to obchodzi rozmaite niedowarzone osoby? Niech lepiej niedowarzona osoba obejrzy nasze mieszkanie, zanim mama wróci. Chodź, licha imitacjo kobiety.
Oprowadzał ją po niewielkiej, lecz uroczej willi, otoczonej ogródkiem, w którym pyszniły się róże. W oknach i na tarasie płonęły żywym ogniem płomyki pelargonii. Cicho było w tym domu i przytulnie.
- Chodźmy N A  G Ó R Ę! - rzeką niespodziewanie Jerzy. - Ale, ale... Czy Ewcia jest gotowa na śmierć?
- Na śmierć? Czemu?
- Bo teraz pójdziemy do mojej pracowni. Ha! Zdarzało się czasem, że człowiek, który tam wszedł niespodzianie, dostawał pomieszania zmysłów najmniej na trzy dni. Pani się nie boi?
- Nic a nic! - zaśmiała się Ewa.
- Ależ tam są moje obrazy!
- Tym chętniej tam pójdę.
- Dziewczyno! - mówił Jerzy ponuro. - Wszelka odwaga ma swoje granice. Czy pani wie, dlaczego dookoła nas różne opryszki kradną róże, a u nas nigdy?
- Bo zapewne w ogrodzie jest pies!
- Nie ma żadnego psa. Natomiast moja genialna matka wpadła na genialny pomysł i na cały dzień wystawia w ogrodzie dwa albo trzy moje obrazy. Złodziej przełazi przez ogrodzenie, spojrzy i jakby w niego piorun trzasnął. Potem ucieka nie mogąc znieść przeraźliwego widoku. W nocy jest gorzej, bo obrazu nie widać i wtedy ja czasem wychodzę do ogrodu i muszę szczekać na rozmaite głosy.
- O, jaki pan jest zabawny! - śmiała się Ewcia. - Chodźmy czym prędzej do pracowni.
- Dobrze, ale jeśli pani postrada zmysły, będzie się pani musiała leczyć na koszt własny. Proszę uważać, bo tu schody są tak strome jak drabina Jakuba, co wiodła do nieba. Raz zaprosiłem jednego krytyka, który napisał, że gdyby krowa malowała ogonem, byłaby wobec mnie Rafaelem. Krytyk miał bardzo krótki wzrok, więc miałem nadzieję, że na tych schodach zrobi sobie jakąś krzywdę. I nic sobie nie zrobił! Potem napisał, że niebacznie obraził nie mnie, lecz krowę, która jest zwierzęciem dobrotliwym i nikomu nie czyni krzywdy malowaniem. Tutaj jest moja pracownia...
Otworzył drzwi bardzo powoli, jakby z namysłem, i rzeką cicho:
- Proszę, niech Ewcia wejdzie...
Ewcia odniosła niespodziane wrażenie, że to zgoła inny człowiek. Wesołość jego zgasła jak nagle zdmuchnięta lampa. Hałaśliwy przed chwilą i mocno stąpający, wchodził do pracowni ściszonymi krokami. I jej się udzielił ten nastrój. Nie widziała nigdy w życiu malarskiej pracowni. Pewnie taki sam pokój jak inny, tylko z większymi oknami.
Gdy weszła, przystanęła zdumiona. Pracownia była niewielka, a jedną całą ścianę miała ze szkła, tak zaś była zatłoczona, że trudno się w niej było poruszać. Na honorowym miejscu sterczała zabrudzona paka, a na pace rozkraczony fotel. Na ścianach obrazy bez ram, pod ścianami dziesiątki obrazów. Ostra woń farb, oleju i terpentyny przesycała powietrze.
- Śliczna pracownia, nieprawda? - rzeką cicho malarz.
Ewcia pomyślawszy, że ten człowiek kpi albo pyta o drogę do zakładu obłąkanych, spojrzała na niego, lecz ujrzawszy na jego twarzy szczęśliwy uśmiech cichego zachwytu, pojęła, że nigdy nie mówił poważniej.
- Trochę tu jako?... - mówiła niepewnie. - Trochę nieporządku...
- A ja bym tego śmietnika - odrzeką on z roztkliwieniem - nie oddał za wszystkie pałace świata.
- A może by okno... Może by otworzyć...
- Po co?
- Bo tu czuć terpentynę.
- No to co? Róże nie pachną piękniej...
Mówiąc to, zaśmiał się niskim, bulgocącym śmiechem, najwyraźniej szczęśliwym.
- A czy pan mi pokaże swoje obrazy?
- Jeśli pani to zniesie... - rzeką ściszonym głosem. - Niech się Ewcia wygramoli na tę pakę i usiądzie w fotelu. Tylko proszę się bardzo nie wiercić, gdyż podstawa jest chwiejna i grozi skręceniem karku.
Malarz był wyraźnie poruszony. Znowu zaczął nadrabiać humorem, lecz widać było, że jest przejęty; wprawdzie na pace siedział tylko podlotek z zadartym nosem, znający się na malarstwie tyle co kura na pieprzu, lecz malarzowi było wszystko jedno. Każdy widz byłby go napełnił niezrozumiałą trwogą. Wyszukał pod ścianą jakieś płótno i ustawił w świetle.
- Boże, jakie to śliczne! - wykrzyknęła Ewcia.
Na płótnie namalowana była jedna jedyna gałąź brzozy, skręcona jakby w bólu. Wichry taki nadały jej kształt, że przypominała ramię harfy, a długie gałązki spływały ku dołowi jak struny. Listki zaznaczone były tak delikatnie, jakby tylko muśnięciem. Całe płótno było srebrzyste, jak gdyby światło z niewidzialnego lało się księżyca.

Teraz już Jerzy się nie ociągał i nie czynił gadanych wstępów. W milczeniu, poważnym i skupionym, wybierał ze sterty płócien te, które mu się wydały godnymi "publicznego" pokazu. Wypatrzywszy w ścianie potężny hak, zawieszał na nim obrazy, jeden po drugim. Za każdym razem Ewa pokrzykiwała, gorąco sławiąc wschody i zachody, góry, lasy i wodę. Patrzyła w oszołomionym zdumieniu na te kolorowe bogactwa. Jedynym obrazem, jaki widziała w ostatnim czasie, było malowidło w domu pani Szymbartowej, wyobrażające bardzo czerwony, sosnowy las, po którym przechadzały się sarny, serdecznie zdumione widokiem ogromnych jak damskie kapelusze, nakrapianych muchomorów. Teraz zaczęły przed jej zdumionymi oczami kłębić się tęcze, perliły się świty i czerwieniły się zachody.
Pokaz trwał już chyba całą godzinę. W pracowni było gorąco i duszno. Jerzy począł grzebać w nowej stercie. W pewnej chwili twarz mu się rozjaśniła. Dźwignął wielkie płótno i z nie byle jakim trudem zawiesił je na haku.
- Niech Ewcia patrzy! - rzeką z dumą.
Ponieważ Ewcia nie odpowiedziała na wezwanie cienkim okrzykiem grubego zachwytu, Jerzy spojrzał w jej stronę.
Ewa spała.


1.Kiedy toczy się akcja tego opowiadania - współcześnie czy przed II wojną światową? Wskaż odpowiednie fragmenty tekstu na potwierdzenie swojego zdania.

2.Wymyśl przyczyny, dla których Ewa uciekła z domu pani Szymbartowej. Jeśli widziałeś film "Szaleństwa panny Ewy" lub czytałeś powieść Makuszyńskiego, będziesz ekspertem, który oceni trafność pomysłów koleżanek i kolegów.

3.Jaki językiem napisany jest ten tekst? Zwróć uwagę na zwroty:

  • zna się jak kura na pieprzu,
  • moja matka jest morowa,
  • zły jestem, gdy jestem głodny.

  • 4.Wskaż humorystyczne fragmenty tekstu. Postaraj się wyjaśnić, na czym polega zawarty w nich humor.

    5.Scharakteryzuj stosunek Jerzego Zawidzkiego do jego pracy. Dlaczego krewni nie byli zachwyceni, że wybrał karierę malarza?

    6.Ojciec Jerzego zginął w dwudziestym roku... Dowiedz się, o jakie wydarzeniu historycznym mówi ta informacja.

    7.Przypomnij sobie fragment innej powieści Makuszyńskiego, omawiany w 4 klasie. Porównaj oba fragmenty. Powiedz, co je łączy.

    Podręcznik 5 klasy

    Język polski w szkole

    Kanon literatury dla dzieci

    Strona główna