MICHAEL ENDE

Nie jestem złodziejem czasu...
(fragment powieści Momo)



- Nie wiem dlaczego - powiedziała Momo pewnego dnia - ale wydaje mi się, że nasi przyjaciele coraz rzadziej do mnie przychodzą. Niektórych dawno już nie widziałam.
Gigi Oprowadzacz i Beppo Zamiatacz Ulic siedzieli obok niej na porośniętych trawą kamiennych stopniach ruiny i patrzyli na zachód słońca.
- Tak - potwierdził Gigi w zamyśleniu - ze mną jest to samo. Coraz mniej ludzi słucha moich opowiadań. Nie jest już tak, jak dawniej. Coś się dzieje.
- Ale co? - spytała Momo.
Gigi wzruszył ramionami i wciąż zamyślony wymazał śliną kilka liter, które wyskrobał na łupkowej tabliczce. Tę tabliczkę przed paru tygodniami znalazł Beppo w śmietniku i przyniósł ją Momo. Oczywiście, tabliczka nie była nowa i miała dużą rysę, ale poza tym nadawała się jeszcze do użytku. Gigi pokazywał na niej Momo co dzień, jak się pisze tę
czy inną literę. A że Momo miała bardzo dobrą pamięć, nauczyła się już wcale nieźle czytać. Tylko z pisaniem szło jeszcze trochę gorzej.
Beppo Zamiatacz Ulic, który cały czas zastanawiał się nad pytaniem Momo, skinął teraz powoli głową i powiedział:
- Tak, to prawda. Zbliża się. W mieście jest już wszędzie. Dawno to zauważyłem.
- Co takiego? - spytała Momo.
Beppo namyślał się chwilę, potem rzekł:
- Nic dobrego. - I znów po namyśle dodał: - Robi się zimno.
- E, co tam! - powiedział Gigi i objął ramionami Momo, aby jej dodać otuchy. - Za to przychodzi tu coraz więcej dzieci.
- Tak - przyznał Beppo. - Właśnie dlatego.
- Jak to rozumiesz? - spytała Momo.
Beppo długo się zastanawiał, zanim odpowiedział:
- One nie przychodzą dla nas. Szukają tylko schronienia.
Wszyscy troje spojrzeli w dół na porośnięty trawą krąg w środku amfiteatru, gdzie kilkanaścioro dzieci bawiło się piłką w jakąś nową grę, dopiero dziś przez nie wymyśloną. Wśród dzieci było kilkoro dawnych przyjaciół Momo: chłopczyk w okularach, mający na imię Paolo, dziewczynka Maria z małą siostrzyczką Dede, gruby Massimo o wysokim głosie i inny chłopiec, który zawsze wyglądał na trochę zaniedbanego, a nazywał się Franco. Ale oprócz nich były jeszcze inne dzieci, które dopiero od paru dni bawiły się tu razem, a nawet mały chłopczyk, który przyszedł dziś po raz pierwszy.
Zdawało się, że jest tak, jak powiedział Gigi: z dnia na dzień przychodziło więcej dzieci. Momo właściwie miała ochotę cieszyć się z tego. Ale większość tych dzieci w ogóle nie umiała się bawić. Siedziały nachmurzone i znudzone, przyglądając się tylko Momo i jej
przyjaciołom. Czasem zaś umyślnie przeszkadzały i psuły zabawę.
Teraz często wybuchały kłótnie i sprzeczki. Co prawda nie trwało to długo, bo obecność Momo wywierała wpływ i na te dzieci, toteż wkrótce same zaczęły mieć najlepsze pomysły i z zapałem brać udział w zabawie. Ale prawie co dzień przychodziły nowe dzieci, nawet z odległych dzielnic miasta. I tak wszystko zaczynało się na nowo, bo, jak wiadomo, często wystarcza ktoś jeden, aby wszystkim popsuć zabawę.
I było jeszcze coś innego, czego Momo nie mogła zrozumieć.
Zresztą zaczęło się to dopiero niedawno. Zdarzało się mianowicie coraz częściej, że dzieci przynosiły rozmaite zabawki, którymi nie można było naprawdę się bawić, na przykład zdalnie kierowany czołg, który jeździł, ale do niczego innego się nie nadawał. Albo rakietę kosmiczną, która umocowana do drążka pędziła w kółko, ale nic więcej nie można było z nią robić. Albo mały robot, który z żarzącymi się oczami poruszał się chybotliwie i kręcił głową, ale poza tym nie służył do niczego.
Były to naturalnie bardzo drogie zabawki, jakich przyjaciele Momo nigdy nie mieli, a już na pewno nie ona. Ale przede wszystkim byty one wykonane tak dokładnie, do najdrobniejszych szczegółów, że bawiąc się nimi, nie trzeba było już nic sobie wyobrażać. Dzieci siedziały więc często godzinami wpatrując się jak urzeczone, ale i trochę znudzone, w te zabawki
jeżdżące, chyboczące się lub pędzące w kółko - jednak żaden pomysł nie przychodził im do głowy. W końcu więc powracały do dawnych zabaw, przy których wystarczało im kilka pudełek, podarta chusteczka, kopczyk kreta albo garść kamyków. Wtedy mogły sobie wszystko wyobrażać. (...)
- Opowiesz nam coś, Gigi? - poprosiło jedno z nowych dzieci.
- Ach, tak - zawołały inne - coś wesołego!
- Nie, coś podniecającego!
- Nie, bajkę! - Jakąś przygodę!
Ale Gigi nie chciał nic opowiadać. Pierwszy raz mu się to zdarzyło.
- Wolałbym - powiedział wreszcie - żebyście wy mi coś opowiedzieli, o sobie i o waszych domach, co robicie i dlaczego przyszliście tu.
Dzieci nie odzywały się. Na ich twarzyczkach zjawił się nagle wyraz smutku i skrytości.
- Mamy teraz bardzo ładny samochód - zaczęło wreszcie jedno z dzieci. - w sobotę, kiedy tato i mama mają czas, myjemy wóz. Jeżeli bytem grzeczny, pozwalają mi pomagać. Kiedyś
będę chciał mieć także taki samochód.
- A ja - powiedziała mała dziewczynka - jeśli mam ochotę, mogę teraz co dzień chodzić do kina. Żebym była pod czyjąś opieką, bo rodzice, niestety, nie mają czasu. - I po krótkiej przerwie ciągnęła: -Ale ja nie chcę być pod niczyją opieką. Dlatego w tajemnicy przychodzę tutaj i oszczędzam pieniądze. Kiedy uzbieram dosyć pieniędzy, kupię bilet i pojadę do siedmiu karzełków.
- Głupia jesteś! - zawołało jedno z dzieci. - Przecież karzełków w ogóle nie ma.
- Owszem, są! - powiedziała z uporem dziewczynka. - Widziałam je nawet w jednym prospekcie podróży.
-A ja mam już jedenaście płyt z bajkami - oznajmił inny chłopczyk - I mogę je puszczać, ile razy chcę. Dawniej mój ojciec wieczorem, po powrocie z pracy, sam mi opowiadał bajki.
To było bardzo przyjemne. Ale teraz nie ma go wieczorem. Albo też jest zmęczony i nie chce nic opowiadać.
- A twoja mama? - spytała Maria.
- Mamy też nie ma teraz cały dzień w domu.
- Tak - powiedziała Maria. - u nas jest zupełnie to samo. Ale na szczęście mam Dede. - Pocałowała siostrzyczkę siedzącą na jej kolanach i ciągnęła: - Kiedy wracam ze szkoły, odgrzewam jedzenie dla nas obu. Potem odrabiam lekcje. A później... - wzruszyła ramionami - no, cóż, spacerujemy sobie do wieczora. Przeważnie przychodzimy tutaj.
Inne dzieci pokiwały głowami, bo ze wszystkimi działo się mniej więcej to samo.
- Właściwie jestem zupełnie zadowolony - powiedział Franco, wcale przy tym nie wyglądając na zadowolonego - że moi starzy nie mają dla mnie czasu. Bo jak mają czas, to zaczynaj
ą się kłócić, a potem dostaję lanie.
Nagle zwrócił się do niego chłopiec z odbiornikiem radiowym
i powiedział:
-Ale ja dostaję teraz większe kieszonkowe niż dawniej!
- No, pewno - odpowiedział Franco - dają nam więcej pieniędzy, żeby się nas pozbyć! Oni nas już nie lubią. Ale siebie też nie lubią. W ogóle nie lubią nic. Takie jest moje zdanie.
- To nieprawda! - wykrzyknął ze złością obcy chłopiec. - Mnie moi rodzice lubią, nawet bardzo. To nie ich wina, że nie mają czasu. Tak już jest. Za to teraz podarowali mi przenośny odbiornik radiowy. Bardzo drogi. To chyba dowód, no nie?
Wszyscy milczeli.
Nagle chłopiec, który przez całe popołudnie przeszkadzał innym w zabawie, zaczął płakać. Próbował opanować się i brudnymi piąstkami tarą oczy, ale łzy nadal spływały jasnymi strumyczkami po jego umorusanych policzkach.
Dzieci patrzały na niego ze współczuciem lub wbijały wzrok w ziemię. Teraz go zrozumiały. Właściwie każdemu z nich było równie ciężko na sercu. Wszystkie czuły się opuszczone.
- Tak - powiedział znów stary Beppo po chwili - robi się zimno.
- Może niedługo nie będę mógł już przychodzić tutaj - powiedział Paolo, chłopiec w okularach.
- Dlaczego? - spytała Momo zdziwiona.
- Moi rodzice powiedzieli - wyjaśnił Paolo - że z was próżniaki i wałkonie. I jeszcze, że kradniecie Panu Bogu czas. Dlatego tak dużo go macie. I powiedzieli: dlatego że o wiele za dużo jest takich jak wy, inni ludzie mają coraz mniej czasu. A ja nie powinienem tu już przychodzić, bo zrobię się taki sam, jak wy.
Znów kilkoro dzieci pokiwało głowami, bo one to już także słyszały.
Gigi przyjrzał się wszystkim dzieciom po kolei.
-Może myślicie to samo o nas? Ale dlaczego przychodzicie mimo to?
Po krótkim milczeniu Franco odpowiedział:
- Mnie tam wszystko jedno. Ja i tak później zostanę rozbójnikiem, tak mówi mój stary. Jestem po waszej stronie.
- Ach tak? - powiedział Gigi z podniesionymi brwiami. - Więc wy także uważacie nas za wałkoni?
Dzieci zmieszane patrzyły w ziemię. Wreszcie Paolo spojrzał badawczo w twarz Beppa. - Moi rodzice przecież nie kłamią - powiedział cicho. A potem spytał jeszcze ciszej: - Więc nie jesteście wałkoniami?
Wtedy stary zamiatacz ulic wstał i wyprostował się na całą swą niezbyt imponującą wysokość, podniósł trzy palce i oświadczył:
- Jeszcze nigdy, nigdy w życiu nie ukradłem ani odrobiny czasu Panu Bogu ani żadnemu bliźniemu. Przysięgam, jak mi Bóg miły!
- Ja także! - dodała Momo.
- I ja także! - zakończył poważnie Gigi. Dzieci milczały przejęte. Ani jedno z nich nie wątpiło o prawdzie słów trojga przyjaciół.

1.Co miał na myśli stary Beppo mówiąc, że w mieście robi się zimno? Jaki związek miał z tym fakt, że Momo odwiedzało coraz więcej dzieci?

2.Przed czym dzieci szukały schronienia? Co spodziewały się znaleźć u Momo?

3.Jak myślisz, dlaczego dzieci coraz częściej nie umiały się bawić? Dlaczego wspaniałe, drogie zabawki nie były powodem ich radości?

4.Wypisz w punktach, co martwiło dzieci.

5.Rodzice Paolo zarzucali Momo, Beppo i Gigi, że są wałkoniami i kradną Panu Bogu czas. Jak to rozumiesz? Czy zgadzasz się z tym?

6.W każdej zabawie najważniejsza jest wyobraźnia. Jaki sposób spędzania czasu lubisz najbardziej? Opowiedz o swoich najciekawszych zabawach.

Podręcznik 6 klasy

Język polski w szkole

Kanon literatury dla dzieci

Strona główna