Henryk Sienkiewicz

Śmierć pana Podbipięty
(fragment powieści Ogniem i mieczem)


Noc była ciepła, ale chmurna. Cztery czarne postacie posuwały się cicho i ostrożnie ku wschodniemu krańcowi wałów. Byli to: pan Longinus, Zagłoba, Skrzetuski i Wołodyjowski.
- Pistolety dobrze osłoń - szeptał Skrzetuski - żeby proch nie zwilgotniał. Dwie chorągwie będą stały w pogotowiu całą noc. Jeżeli dasz ognia, skoczymy na ratunek.
- Ciemno, choć oko wykol! - szepnął Zagłoba.
- To lepiej - rzekł pan Longinus.
- O Boże! Boże! - westchnął Zagłoba, trzęsąc się jak w febrze.
- Za trzy godziny będzie dniało.
- To już czas! - rzekł Longinus.
- Czas! czas! - powtórzył Skrzetuski stłumionym głosem. - Idź z Bogiem.
- Z Bogiem! z Bogiem!
- Bądźcie, bracia, zdrowi, a przebaczcie, jeżelim któremu w czym zawinił.
- Tyś zawinił? O Boże! - zawołał Zagłoba, rzucając mu się w ramiona.
Po kolei brali go Skrzetuski i Wołodyjowski. Nadeszła chwila, że tłumione łkanie wstrząsnęło te rycerskie piersi. Jeden tylko pan Longinus był spokojny, choć wzruszony.
- Bądźcie zdrowi! - powtórzył raz jeszcze.
I zbliżywszy się do brzegu wału, zsunął się w fosę, po chwili zaczerniał na drugim jej brzegu, raz jeszcze dał znak pożegnania towarzyszom - i znikł w ciemności.
Scena z filmu Jerzego Hofmana według powieści Henryka Sienkiewicza Ogniem i mieczem.
Podbipięta (W. Zborowski) żegna się ze Skrzetuskim (M. Żebrowski).
Droga była wielce niebezpieczna, bo żeby dostać się do dębiny, trzeba było przechodzić wzdłuż całego boku kozackiego taboru, ale pan Longinus wybrał ją umyślnie, bo właśnie koło taboru przez całą noc kręciło się najwięcej ludzi i straże najmniej dawały baczenia na przechodzących. Zresztą wszystkie inne drogi, jary, zarośla i ścieżki poobsadzane były strażami. O drodze przez łąki nie było co i marzyć, bo tam koniuchowie tatarscy czuwali od zmierzchu o świtania przy koniach.
Noc była ciepła, chmurna i tak ciemna, że o dziesięć kroków nie dojrzałeś nie tylko człowieka, ale nawet i drzewa. Była to okoliczność dla pana Longina pomyślna, lubo z drugiej strony i sam musiał iść bardzo wolno, ostrożnie, aby nie wpaść w któren z dołów lub rowów pokrywających na całej przestrzeni pobojowisko skopane polskimi i kozackimi rękoma.
W ten sposób dotarł do drugich wałów polskich, które właśnie przed wieczorem opuszczono - i przeprawiwszy się przez fosę, puścił się chyłkiem ku szańcom kozackim. Stanął i słuchał: szańce były puste.
Pan Longinus rozpoczął modlitwę za dusze zmarłe i szedł dalej. Szmer polskiego obozu, który go gonił aż do drugich wałów, cichł coraz bardziej, topniał w oddaleniu, aż na koniec umilkł zupełnie. Pan Longinus stanął i obejrzał się po raz ostatni.
Nic już prawie nie mógł dojrzeć, bo w obozie nie było świateł; jedno tylko okienko w zamku migotało słabo, jako gwiazdka, którą chmury to odkryją, to przesłonią, lub jak robaczek świętojański, co świeci i gaśnie na przemian.
"Bracia moi, zali was zobaczę jeszcze w życiu?" - pomyślał pan Longinus.
I tęsknota przygniotła go jakby olbrzymi kamień. Zaledwie mógł oddychać.
Dusza poczęła się w nim wahać. Nadleciał doń w ciemności blady niepokój i począł szeptać mu do ucha:
"Nie przejdziesz, to niepodobieństwo! - wróć się, jeszcze czas! Wypal z pistoletu, a cała chorągiew runie na twój ratunek. - Przez te tabory, przez tę dzicz nie przejdzie nikt".
Przyjaciele nie mieliby mu za złe, gdyby wrócił. Powie im, że rzecz przechodzi ludzkie siły - a oni sami już nie pójdą ani nikogo nie wyślą - i będą czekać dalej bożego i królewskiego zmiłowania. A jeśli Skrzetuski wyjdzie i zginie? "W imię Ojca i Syna, i Ducha Świętego!... To są pokusy szatańskie
- pomyślał pan Longinus. - Na śmierć gotowym, a nic gorszego mnie nie spotka. To szatan straszy słabą duszę pustkowiem, trupami, ciemnością, bo on ze wszystkiego korzysta."
Miałżeby rycerz sromotą się okryć, sławę postradać, imię zhańbić - wojska nie zbawić, korony niebieskiej się zrzec? Nigdy!
I ruszył dalej, wyciągając przed siebie ręce.
Po pewnym czasie znalazł się na owym pobojowisku, na którym w dniu pierwszego szturmu jazda książęca rozbiła Kozaków i janczarów. Droga tu już była równiejsza, mniej rowów, dołów, nakrywek i nic prawie ciał, bo co w dawniejszych walkach poległo, to Kozacy już uprzątnęli. Było tu również nieco jaśniej, gdyż rozmaite przeszkody nie zasłaniały przestrzeni. Grunt spadał pochyło ku południowi, ale pan Longinus skręcił zaraz w bok.
Deszcz, tak drobny jak mgła, począł mżyć. Zrobiło się jeszcze ciemniej. Po lewej stronie pana Longina zabłysło w odległości dwóch stai małe światełko, potem drugie i trzecie, dziesiąte. Teraz był już pewny, że znajduje się na linii taboru.
Światła były rzadkie i mdłe - widać, spali tam już wszyscy i tylko gdzieniegdzie może pito lub gotowano strawę na jutro.
- Bogu dzięki, że po szturmie idę - rzekł do siebie pan Longinus. - Znużeni muszą być śmiertelnie.
Zaledwie to pomyślał, gdy z dala usłyszał znów tupot koński - jechała druga straż.
Ale grunt w tym miejscu więcej był popękany, więc i schronić się było łatwiej. Straż przeszła tak blisko, że omal nie najechała na pana Longina. Szczęściem konie, przywykłe przechodzić koło leżących ciał, nie zestraszyły się. Pan Longinus poszedł dalej.
Na przestrzeni tysiąca kroków trafił na dwa jeszcze patrole. Widocznym było, że cały krąg objęty taborem strzeżony był jak źrenica oka.
Pan Longinus szedł dalej.
Skierował się jeszcze bliżej ku taborowi, pragnąc przejść między szeregiem wozów.
Pokazało się, że nie wszyscy spali w taborze. Przy tlejących tu i owdzie ogniskach widać było siedzące postacie. W jednym miejscu ognisko było większe, tak nawet wielkie, że prawie dosięgało blaskiem pana Longina, tak że rycerz znów musiał się cofnąć ku placówkom, aby nie przechodzić przez pas światła. Dalsze szeregi wozów otaczała ciemność.
Lecz ściana taboru oświecona mdłymi światłami ognisk znów była jakby bliżej pozna Longina. Z początku miał ją tylko po prawej ręce. Nagle spostrzegł, że mają i przed sobą.
Wówczas stanął i namyślał się, co począć. Był otoczony. Tabor i obozy czerni okalały jakby pierścieniem cały Zbaraż. W środku tego pierścienia stały placówki i krążyły straże, aby nikt nie mógł się przedostać.



Józef Brandt Obóz kozacki

Położenie pana Longina było straszne. Miał teraz do wyboru albo przemknąć się między wozami, albo szukać innego wyjścia. Inaczej musiałby się błąkać aż do świtu - chybaby się chciał cofać znów do Zbaraża, ale nawet i w takim razie mógł wpaść w ręce straży. Rozumiał jednak, że już sama natura gruntu nie pozwala na to, aby wóz stał przy wozie. Musiały w szeregach ich być przerwy, i znaczne, bo zresztą takie przerwy konieczne były dla komunikacji, dla wolnej drogi potrzebnej jeździe. Pan Longinus postanowił szukać podobnego przejścia i w tym celu zbliżył się jeszcze bardziej do wozów. Blaski płonących tu i owdzie ognisk mogły go zdradzić, ale z drugiej strony były mu pożyteczne, bo bez nich nie widziałby ani wozów, ani drogi między nimi.
Jakoż po kwadransie poszukiwań znalazł przecie drogę i poznał ją łatwo, bo wyglądała jakby czarny pas między wozami. Nie było w nim ognisk, nie mogło być i Kozaków, gdyż tamtędy musiała przechodzić jazda. Pan Longinus położył się na brzuchu i począł się czołgać do owej czarnej czeluści jak wąż do jamy.
Upłynął kwadrans, pół godziny, on czołgał się ciągle, modląc się jednocześnie - w obronę z ciałem i duszą mocom niebieskim się oddając. Pomyślał, że może los całego Zbaraża zależy w tej chwili od tego, czy on się teraz przez ową gardziel przedostanie, więc modlił się nie tylko za siebie - ale i za tych, którzy w tej chwili na okopie modlili się za niego.
Po obu stronach wszystko było spokojne. Człek się nie ruszył, koń żaden nie zachrapał, pies żaden nie zaszczekał - i pan Longinus przeszedł. Czerniały teraz przed nim chrusty i gąszcze, za którymi rosła dębina, za dębiną bór, za borem król, zbawienie i sława, i zasługa przed Bogiem i ludźmi.
Tymczasem począł padać większy deszcz i szeleścił po zaroślach. Pan Longinus rozpuścił teraz swoje długie nogi i szedł jak olbrzym, depcząc krze - co stąpi krok, to jakby kto inny pięć. Wozy coraz dalej, dębina coraz bliżej - i zbawianie coraz bliżej.
Pot zlewa mu czoło, bo powietrze stało się jakieś parne; coś niby zbiera się na burzę, ale on idzie, ani dba o burzę, bo mu w sercu anieli śpiewają. Dębina rzednie. Pewnie to będzie pierwsza łąka. Dęby zaszumiały mocniej, jakby chciały rzec: "Zaczekaj, bezpiecznie ci było wśród nas" - ale rycerz nie ma czasu i wstępuje na odkrytą łąkę. Jeden tylko stoi na niej dąb w środku, ale potężniejszy od innych. Pan Longinus zmierza do tego dębu.
Nagle, gdy już jest o kilkanaście kroków, spod rozłożystych gałęzi olbrzyma wysuwa się ze dwadzieścia czarnych postaci, które zbliżają się w wilczych skokach do rycerza.
- Kto ty? kto ty?
Język ich niezrozumiały, nakrycia głowy jakieś spiczaste - to Tatarzy, którzy się tu przed deszczem schronili.
W tej chwili czerwona błyskawica rozświeciła łąkę, dąb, dzikie postacie Tatarów i olbrzymiego szlachcica. Krzyk straszliwy wstrząsnął powietrzem i walka zawrzała w jednej chwili.
Tatarstwo rzuciło się na pana Longina jak wilcy na jelenia i chwyciło go żylastymi rękoma, lecz on wstrząsnął się tylko i wszyscy napastnicy opadli tak z niego, jak dojrzały owoc opada z drzewa. Cicha łąka zabrzmiała wszystkimi dzikimi głosami, jakie tylko mieszczą się w ludzkich gardzielach.
Tatarzy rzucili się jeszcze raz i drugi kupą na rycerza, ale on już oparł się plecami o dąb, a od przodu nakrył się wichrem miecza - i ciął straszliwie.
Nie upłynęło pół godziny i cała łąka zamrowiła się pieszymi i jezdnymi. Biegli Kozacy i Tatarzy z kosami, z drągami, z łukami - ze szczapami palącego się łuczywa.
Pan Longinus wypalił po dwakroć z pistoletów, ale wystrzałów tych nie mogli już dosłyszeć towarzysze w polskim okopie.
Tymczasem tłum zbliżał się do niego półkolem, on zaś stał w cieniu - olbrzymi, oparty o drzewo - i czekał z mieczem w ręku.
Tłum zbliżał się coraz bardziej. Na koniec zagrzmiał głos komendy:
- Bierz go!
Co żyło, rzuciło się naprzód. Krzyki umilkły. Ci, którzy nie mogli się docisnąć, świecili atakującym. Wir ludzki kłębił się i przewracał pod drzewem - jęki tylko wydobywały się z tego wiru i przez długi czas nie można było nic rozpoznać. Nareszcie krzyk przestrachu wyrwał się z piersi atakujących. Tłum pierzchnął w jednej chwili.
Naokół rozległy się dzikie wołania:
-Uk! uk!...
Wówczas na widok łuków i strzał wysypywanych z kołczanów pod nogi poznał i pan Podbipięta, że zbliża się godzina śmierci, i rozpoczął litanię do Najświętszej Panny.
Uczyniło się cicho. Tłumy zatrzymały dech, oczekując, co się stanie.
Pierwsza strzała świstnęła, gdy pan Longinus mówił: "Matko Odkupiciela!" - i obtarła mu skroń.
Druga strzała świstnęła, gdy pan Longinus mówił: "Panno wsławiona!" - i utkwiła mu w ramieniu.
Słowa litanii zmieszały się ze świstem strzał.
I gdy pan Longinus powiedział: "Gwiazdo zaranna!" - już strzały tkwiły mu w ramionach... Czuł, że słabnie, że nogi chwieją się pod nim... na koniec ukląkł.
Potem, na wpół już z jękiem, powiedział pan Longinus: "Królowo Anielska!" - i to były jego ostatnie słowa na ziemi.
Juliusz Kossak Śmierć Longinusa Podbipięty.
Jak widać, wybitny polski malarz zajmował się ilustrowaniem "Ogniem i mieczem".

1. W jakim celu pan Podbipięta próbuje przedrzeć się z oblężonego przez Kozaków i Tatarów Zbaraża? Do kogo dąży? Kto wyruszy po nim? Przypomnij sobie odpowiednie wiadomości z filmu lub zapytaj dorosłych.

2. Przeczytaj fragment o rozterkach pana Longina. Na jego podstawie powiedz, jakie wartości były najważniejsze dla tego bohatera. A jakie wartości wyznaje w chwili śmierci? Do którego z poznanych bohaterów literackich mógłbyś porównać pana Podbipiętę? Uzasadnij odpowiedź.

3. Powieść Henryka Sienkiewicza początkowo była drukowana w odcinkach w prasie. Kiedy czytelnicy dotarli do opisu śmierci pana Podbipięty, w kościołach masowo zaczęto zamawiać msze za jego duszę. Jak myślisz, o czym to świadczy? Udziel wyczerpującej odpowiedzi.


Podręcznik 6 klasy

Język polski w szkole

Kanon literatury dla dzieci

Strona główna