JOESIMPSON

Dotknięcie pustki
(fragmenty)


- Co się dzieje, Joe? Wszystko w porządku?
Simon stoi na krawędzi, patrząc na mnie ze zdziwieniem. Staram się mówić normalnym głosem, jakby nic się nie stało.
- Lód się pode mną oberwał i spadłem. Złamałem nogę.
Simon wbija we mnie twarde spojrzenie. Potem gwałtownie odwraca głowę, jakby czując, że patrzył za długo i zbyt intensywnie. Zdążyłem jednak uchwycić w jego twarzy wymowny błysk i odgadłem, co znaczy. On wie, że już nie jesteśmy razem. W jego oczach chaos uczuć i myśli. Litość. Dystans, przepaść między człowiekiem a rannym zwierzęciem, któremu nie da się pomóc.
- Zejdę do ciebie.
Niebawem Simon staje obok mnie bez słowa. Widzę, że zerknął na nogę, nic nie mówi. Szuka czegoś przez chwilę w plecaku, podaje mi dwie pigułki paracetamolu. Nie mówi, co chciałby zrobić, a ja nie mam odwagi czegokolwiek sugerować. Między nami coś pękło.
Kiedy podszedłem, Joe był spokojny, opanowany, ale miał wzrok wystraszonego zaszczutego zwierzęcia. Widać było, że z nogą jest kiepsko, a on sam bardzo cierpi. Obaj rozumieliśmy, co to oznacza. Dałem mu kilka tabletek przeciwbólowych, za słabych, by mu ulżyć, ale innych nie było. Prawą nogę miał w kolanie skręconą i zniekształconą, nie mogły tego ukryć nawet grube spodnie z polaru. Nie wiedziałem, co mówić. Zbyt gwałtownie odmienił się nasz los.
Lina zjazdowa zaklinowała się u samej góry i musiałem wejść z powrotem, żeby ją uwolnić. Pozwalało mi to oderwać myśli, dawało czas na odnalezienie się w nowej sytuacji. Na ostrze grani prowadziła tylko jedna droga, którą miałem wchodzić bez asekuracji. Tego się bałem.
W końcu, zdenerwowany i roztrzęsiony stanąłem na górze; uspokoiłem się dopiero po dłuższej chwili. Zerknąłem za siebie, by zobaczyć ze zdumieniem, iż Joe trawersuje w poprzek stoku, oddalając się od lodospadu. Z opuszczoną głową, całkowicie pochłonięty walką, wlóką się bokiem przez zbocze. Pod nim widać było setki metrów otwartej ściany. Obserwowałem go dość obojętnie. Nie mogłem mu w niczym pomóc, a sądziłem, że najpewniej i tak spadnie. Miałem nawet coś w rodzaju nadziei, że tak się stanie. Dopóki o siebie walczył, nie mógłbym go zostawić, a nie miałem pojęcia, jak mu pomóc. Sam nie będę miał problemu z zejściem; jeśli natomiast zacznę go sprowadzać, obaj możemy zginąć.
Ale nie: Joe uparcie trawersował ścianę. Ruszyłem w jego stronę.
Zaczynam się spieszyć, usiłując jednocześnie opanować gorączkowe ruchy. Na widok przepaści pode mną raptem odczuwam strach. Drżę na całym ciele. Gdybym był w takim stanie po wypadku, w ogóle bym tu nie dotarł. Jakoś dochodzę do Simona. On kładzie mi dłoń na ramieniu.
- Jak ci idzie?
- Jest lepiej. Boli, ale... - mówiąc to, poczułem się mały i nic nie wart. Przeraziła mnie jego troskliwość, może chce mnie łagodnie przygotować na najgorsze. - Koniec ze mną, Simon... Nie widzę się na dole w tym tempie...
Nie wiem, czy spodziewałem się odpowiedzi, ale żadna nie padła. To musiało zabrzmieć melodramatycznie i Simon zignorował ukryte pytanie. Zaczyna odwiązywać liny od uprzęży.
- Myślisz, że uda ci się utrzymać mój ciężar stojąc w tym śniegu? - pytam Simona.
- Utrzymam cię, jeżeli wykopiemy głębokie, dobrze ubite stanowisko do siedzenia. Kiedy zacznie się rozwalać, zawsze zdążę krzyknąć, żebyś odciążył linę.
Jesteśmy teraz połączeni pojedynczą dziewięćdziesięciometrową liną.
- Jesteś gotów? - Simon siedzi w głębokiej dziurze, wykopanej w stoku, a rozstawione nogi wbija głęboko w śnieg. Lina jest napięta. - w porządku. Jak coś nie zagra, krzycz.
Jestem zachwycony, chce mi się śmiać. W krótkim czasie rozpacz zmieniła się w beztroski optymizm, a śmierć, z nieubłaganej oczywistości, znów stała się tylko mglistą możliwością.
Nagle szarpnęło mną mocno do przodu, prawie wyrywając z miejsca. Rzuciłem się całym ciałem w tył i zaparłem sztywno nogami. Joe poleciał! o wyciągnięciu go do góry nie było mowy.
Ubity śnieg, na którym siedziałem, stopniowo się osuwał. Jeszcze chwila i nie będę zdolny dłużej utrzymywać napiętej liny. Joe zjechał przez krawędź uskoku już prawie godzinę temu. Ściągało mnie w dół. Przecież muszę coś zrobić! Nóż! Pomysł zjawił się bez uprzedzenia. Nóż - to jasne. Dalej, szybko, no! Nóż miałem w plecaku. Wieki trwało, nim uwolniłem rękę, by ściągnąć z ramienia pasek, a potem powtórzyć ten sam ruch drugą ręką. Zaczynała ogarniać mnie panika. W końcu pochyliłem się do przodu i przyłożyłem nóż do liny. Nawet nie trzeba było go naciskać. Naprężona żyła strzeliła przy zetknięciu z ostrzem, a ja, nie ściągany już dłużej w dół, poleciałem na plecy. Cały się trząsłem. Myślałem tylko o jednym - udało się, żyję. Od chwili, gdy przeciąłem linę, pytanie, gdzie był teraz Joe i czy jeszcze żył, już mnie nie dotyczyło. Nie ciążył mi więcej. Dookoła miałem wiatr i lawiny.
Gwiazdy zgasły - stało się to, na co czekałem. Lina jak żywa uderzyła mnie w twarz i runąłem cicho w dół, jak w sen o spadaniu. Leciałem szybko, szybciej niż myśl; od tego pędu skręcało w żołądku. Spadałem, obserwując jednocześnie swój lot gdzieś z wysoka. Niczego nie czułem, żadnych obaw, myśli - nic. Więc to tak!... Potem miażdżący cios w plecy, sen znika, wpadam w śnieg, nic mnie nie hamuje, oślepiający błysk przerażenia... Krzyk zamiera nade mną echem. Zaczynam się śmiać - żyję!
Jestem sam. Milcząca pustka, rozgwieżdżony strzępek nieba wysoko nad głową... Wszystko zdaje się drwić z moich nadziei na ocalenie. Przybity popłakuję w ciemności. Dokładnie rozważam swój koniec. Zupełnie inaczej go sobie wyobrażałem. Wygląda to dość nędznie. Nie chcę, żeby tak było. Machinalnie skubię postrzępiony koniec liny, usiłując się na coś zdecydować. Bezwiednie biorę kilka zwojów w rękę i rzucam linę w prawo. Czuję szarpnięcie. Lina się napięła. Zsuwam się z półki.
Gdyby mnie ktoś zobaczył w chwili, kiedy wychynąłem ze szczeliny, musiałby się roześmiać. Przebiłem głową śnieżną skorupę i rozglądam się w koło, jak suseł po wyjściu z nory. Fala ulgi zalewa mnie, kręci mi się w głowie; jestem tak osłabiony, jakbym zużył ostatnie rezerwy energii. Chcę tylko zasnąć i zapomnieć. Jednak zaczynam - skacząc na jednej nodze - schodzić zboczem...
TRZY DNI PÓZNIEJ
Błysk. Wciąż świeci, czerwono i zielono, pulsuje kolorami... Co to jest? Pływa, jarzy się... Statek kosmiczny? Stuknij się, zwariowałeś, czy co? To przywidzenia. Słyszę przytłumione głosy - cudze głosy! Namioty! Są jeszcze. Rozpłakałem się bezradnie.
- Joe! To ty? JOE!!!
Czyjeś ręce biorą mnie silnie pod ramiona, unoszą w górę, znienacka dostrzegam twarz Simona. Chce mi się śmiać, ale z oczu ciekną łzy i nie mogę wydobyć głosu.

na podstawie tłumaczenia Danuty Hołaty i Wacława Sonelskiego


1.Jaki efekt ma wprowadzenie podwójnej narracji? Wskaż punkt kulminacyjny opowieści. Nazwij uczucia towarzyszące równolegle obu wspinaczom.

2.Opowiedz, jakie wrażenia wywołuje opisana historia.

3.Jakie jest twoje zdanie na temat zachowania Simona? Dlaczego Joe swoją książkę zadedykował właśnie jemu:
"Simonowi Yatesowi, za dług, którego nigdy nie spłacę"?


Podręcznik 6 klasy

Język polski w szkole

Strona główna