JULIUSZ SŁOWACKI

(1809-1849) największy obok A. Mickiewicza twórca polskiego romantyzmu, został znakomicie przygotowany do swej roli przez dom rodzinny. Jego ojciec był profesorem literatury w słynnym Liceum Krzemienieckim i na Uniwersytecie Wileńskim, ojczym (A. Becu, pierwowzór Doktora z III cz. Dziadów Mickiewicza) - profesorem medycyny tego samego uniwersytetu. Ale największe znaczenie w życiu Słowackiego miała matka, Salomea, o czym pięknie świadczą listy, które pisał do niej przez pół życia.
Przyszły poeta odebrał staranne wykształcenie (Liceum Krzemienieckie i prawo na Uniwersytecie Wileńskim). W 1830 r. pracował w Komisji Skarbu w Warszawie, więc jako jedyny z wielkich poetów znalazł się w centrum powstania listopadowego. Powstałe wówczas utwory (Hymn, Oda do wolności, Kulik) przyniosły mu sławę powstańczego barda.
Po upadku powstania Słowacki znalazł się na emigracji. Jego najbardziej znane dramaty (Kordian, Balladyna) powstały podczas pobytu w Szwajcarii (1834-36). W latach 1836-37 odbył romantyczną podróż po Włoszech, Grecji, Egipcie i krajach Bliskiego Wschodu, której plon stanowi poemat dygresyjny Podróż do Ziemi Świętej z Neapolu wraz z Grobem Agamemnona, a także słynny Hymn ("Smutno mi, Boże). Od 1839 r. Słowacki przebywał w Paryżu. Tu powstała Lilla Weneda (1840), Beniowski (pieśń I-V 1841), tu poznał A. Towiańskiego i na krótko (1842-43) przystąpił do jego sekty. Po zerwaniu z towiańczykami, zajął się tworzeniem i wyjaśnianiem systemu swojej filozofii genezyjskiej, próbującej ująć dzieje świata i człowieka jako ciąg przemian ducha i jego ewolucję od materii do anioła (traktat Genezis z Ducha, poemat Król-Duch, dramaty Sen srebrny Salomei, Samuel Zborowski). W 1848 r. mimo bardzo złego stanu zdrowia wyruszył do Poznania, licząc na wybuch Wiosny Ludów w Wielkopolsce. Zmarą rok później w Paryżu na gruźlicę.
Przez wiele lat, jeśli nie do dziś, Słowackiego traktowany był jako konkurent, a nawet wróg Mickiewicza. Wzajemna niechęć między tymi dwoma geniuszami na długo zatruła atmosferę w kręgu polskiej emigracji. Ocena tego sporu zawsze nieodłącznie wiązała się z literackimi preferencjami oceniającego. Miłośnicy Mickiewicza cała winą obciążają Słowackiego - i na odwrót. W rzeczywistości zaś obaj nie są bez winy. Mickiewicz protekcjonalnie traktował młodszego kolegę, Słowacki arogancko walczył o uznanie swojej pozycji. Dodać należy, że jego twórczość - bezkompromisowa w krytyce prawdziwych i urojonych polskich win, grzechów, błędów - nie mogła przypaść do gustu Polakom, którzy po upadku powstania listopadowego wegetowali na paryskim bruku lub cierpieli represje w kraju. Docenić ją mogło dopiero w okresie Młodej Polski pokolenie, które nie zaznało klęski.

Twórczość Juliusza Słowackiego




WIERSZE


  • Grób Agamemnona
  • Hymn
  • Los mię już żaden nie może zatrwożyć
  • Na sprowadzenie prochów Napoleona
  • Pogrzeb kapitana Meyznera
  • Pośród niesnasków - Pan Bóg uderza
  • Testament mój
  • W pamiętniku Zofii Bobrówny


  • Testament mój



    Żyłem z wami, cierpiałem i płakałem z wami,
    Nigdy mi, kto szlachetny, nie był obojętny,
    Dziś was rzucam i dalej idę w cień - z duchami -
    A jak gdyby tu szczęście było - idę smętny.

    Nie zostawiłem tutaj żadnego dziedzica
    Ani dla mojej lutni, ani dla imienia; -
    Imię moje tak przeszło jako błyskawica
    I będzie jak dźwięk pusty trwać przez pokolenia.

    Lecz wy, coście mnie znali, w podaniach przekażcie,
    Żem dla ojczyzny sterał moje lata młode;
    A póki okręt walczył - siedziałem na maszcie,
    A gdy tonął - z okrętem poszedłem pod wodę...

    Ale kiedyś - o smętnych losach zadumany
    Mojej biednej ojczyzny- przyzna, kto szlachetny,
    Że płaszcz na moim duchu był nie wyżebrany,
    Lecz świetnościami dawnych moich przodków świetny.

    Niech przyjaciele moi w nocy się zgromadzą
    I biedne serce moje spalą w aloesie,
    I tej, która mi dała to serce, oddadzą -
    Tak się matkom wypłaca świat, gdy proch odniesie...

    Niech przyjaciele moi siądą przy pucharze
    I zapiją mój pogrzeb - oraz własną biedę:
    Jeżeli będę duchem, to się im pokażę,
    Jeśli Bóg uwolni od męki - nie przyjdę...

    Lecz zaklinam - niech żywi nie tracą nadziei
    I przed narodem niosą oświaty kaganiec;
    A kiedy trzeba, na śmierć idą po kolei,
    Jak kamienie przez Boga rzucane na szaniec!...

    Co do mnie - ja zostawiam maleńką tu drużbę
    Tych, co mogli pokochać serce moje dumne;
    Znać, że srogą spełniłem, twardą bożą służbę
    I zgodziłem się tu mieć - niepłakaną trumnę.

    Kto drugi tak bez świata oklasków się zgodzi
    Iść... taką obojętność, jak ja, mieć dla świata?
    Być sternikiem duchami napełnionej łodzi,
    I tak cicho odlecieć, jak duch, gdy odlata?

    Jednak zostanie po mnie ta siła fatalna,
    Co mi żywemu na nic... tylko czoło zdobi;
    Lecz po śmierci was będzie gniotła niewidzialna,
    Aż was, zjadacze chleba - w aniołów przerobi.


    N A  G Ó R Ę


    Pośród niesnasków - Pan Bóg uderza



    Pośród niesnasków - Pan Bóg uderza
    W ogromny dzwon,
    Dla Słowiańskiego oto Papieża
    Otwarty tron.

    Ten przed mieczami tak nie uciecze
    Jako ten Włoch,
    On śmiało jak Bóg pójdzie na miecze;
    Świat mu - to proch.

    Twarz jego, słońcem rozpromieniona,
    Lampą dla sług,
    Za nim rosnące pójdą plemiona
    W światło - gdzie Bóg.

    Na jego pacierz i rozkazanie
    Nie tylko lud -
    Jeśli rozkaże - to słońce stanie,
    Bo moc - to cud.

    On się już zbliża - rozdawca nowy
    Globowych sił,
    Cofnie się w żyłach pod jego słowy
    Krew naszych żył;

    W sercach się zacznie światłości Bożej
    Strumienny ruch,
    Co myśl pomyśli przezeń, to stworzy,
    Bo moc - to duch.

    A trzebaż mocy, byśmy ten Pański
    Dźwignęli świat...
    Więc oto idzie - Papież Słowiański,
    Ludowy brat...

    Oto już leje balsamy świata
    Do naszych łon,
    Hufiec aniołów - kwiatem umiata
    Dla niego tron.

    On rozda miłość, jak dziś mocarze
    Rozdają broń,
    Sakramentalną moc on pokaże,
    Świat wziąwszy w dłoń.

    Gołąb mu słowa - słowem wyleci,
    Poniesie wieść,
    Nowinę słodką, że Duch już świeci
    I ma swą cześć;

    Niebo się nad nim - piękne otworzy
    Z obojgu stron,
    Bo on na tronie stanął i tworzy
    I świat - i tron.

    On przez narody uczyni bratnie,
    Wydawszy głos,
    Że duchy pójdą w cele ostatnie
    Przez ofiar stos.

    Moc mu pomoże sakramentalna
    Narodów stu,
    Że praca duchów - będzie widzialna
    Przed trumną tu.

    Wszelką z ran świata wyrzuci zgniłość,
    Robactwo - gad,
    Zdrowie przyniesie - rozpali miłość
    I zbawi świat.

    Wnętrza kościołów on powymiata,
    Oczyści sień,
    Boga pokaże w twórczości świata,
    Jasno jak dzień.

    N A  G Ó R Ę


    Grób Agamemnona



    Niech fantastycznie lutnia nastrojona
    Wtóruje myśli posępnej i ciemnej;
    Bom oto wstąpił w grób Agamemnona,
    I siedzę cichy w kopule podziemnej,
    Co krwią Atrydów zwalana okrutną.
    Serce zasnęło, lecz śni. - Jak mi smutno!

    O! jak daleko brzmi ta harfa złota,
    Której mi tylko echo wieczne słychać!
    Druidyczna to z głazów wielkich grota,
    Gdzie wiatr przychodzi po szczelinach wzdychać
    I ma Elektry głos - ta bieli płótno
    I odzywa się z laurów: Jak mi smutno!

    Tu po kamieniach, z pracowną Arachną
    Kłóci , się wietrzyk i rwie jej przędziwo;
    Tu cząbry smutne gór spalonych pachną;
    Tu wiatr obiegłszy górę ruin siwą,
    Napędza nasion kwiatów - a te puchy
    Chodzą i w grobie latają jak duchy.

    Tu świerszcze polne, pomiędzy kamienie
    Przed nadgrobowem pochowane słońcem,
    Jakby mi chciały nakazać milczenie,
    Sykają. - Strasznym jest Rapsodu końcem
    Owe sykanie, co się w grobach słyszy -
    Jest objawieniem, hymnem, pieśnią ciszy.

    O! cichy jestem jak wy, o! Atrydzi.
    Których popioły śpią pod świerszczów strażą.
    Ani mię teraz moja małość wstydzi,
    Ani się myśli tak jak orły ważą.
    Głęboko jestem pokorny i cichy
    Tu, w tym grobowcu, sławy, zbrodni, pychy.

    Nad drzwiami grobu, na granitu zrębie
    Wyrasta dąbek w trójkącie z kamieni,
    Posadziły go wróble lub gołębie,
    I listkami się czarnemi zieleni,
    I słońca w ciemny grobowiec nie puszcza;
    Zerwałem jeden liść z czarnego kuszcza;

    Nie bronił mi go żaden duch ni mara,
    Ani w gałązkach jęknęło widziadło;
    Tylko się słońcu stała większa szpara,
    I wbiegło złote, i do nóg mi padło.
    Zrazu myślałem, że ten co się wdziera
    Blask, była struna to z harfy Homera;

    I wyciągnąłem rękę na ciemności,
    By ją ułowić i napiąć i drżącą
    Przymusić do łez i śpiewu i złości
    Nad wielkiem niczem grobów i milczącą
    Garstką popiołów: - ale w mojem ręku
    Ta struna drgnęła i pękła bez jęku.

    Tak więc - to los mój na grobowcach siadać
    I szukać smutków błahych, wiotkich, kruchych.
    To los mój senne królestwa posiadać,
    Nieme mieć harfy i słuchaczów głuchych
    Albo umarłych - i tak pełny wstrętu........
    Na koń! chcę słońca, wichru, i tententu!

    Na koń! - Tu łożem suchego potoku,
    Gdzie zamiast wody, płynie laur różowy;
    Ze łzą i z wielką błyskawicą w oku,
    Jakby mię wicher gnał błyskawicowy,
    Lecę, a koń się na powietrzu kładnie -
    Jeśli napotka grób rycerzy - padnie.

    Na Termopilach? - Nie, na Cheronei
    Trzeba się memu załamać koniowi,
    Bo jestem z kraju, gdzie widmo nadziei
    Dla małowiernych serc podobne snowi
    Więc jeśli koń mój w biegu się przestraszy,
    To tej mogiły - co równa jest - naszej.

    Mnie od mogiły termopilskiej gotów
    Odgonić legion umarłych Spartanów;
    Bo jestem z krają smutnego Ilotów,
    Z kraju - gdzie rozpacz nie sypie kurhanów,
    Z kraju - gdzie zawsze po dniach nieszczęśliwych
    Zostaje smutne pół - rycerzy - żywych.

    Na Termopilach ja się nie odważę
    Osadzić konia w wąwozowym szlaku.
    Bo tam być muszą tak patrzące twarze,
    Że serce skruszy wstyd - w każdym Polaku.
    Ja tam nie będę stał przed Grecyj duchem -
    Nie - pierwej skonam: niż tam iść - z łańcuchem.

    Na Termopilach - jaką bym zdał sprawę?
    Gdyby stanęli męże nad mogiłą?
    I pokazawszy mi swe piersi krwawe
    Potem spytali wręcz: - Wiele was było? -
    Zapomnij, że jest długi wieków przedział. -
    Gdyby spytali tak, - cóż bym powiedział?!

    Na Termopilach, bez złotego pasa,
    Bez czerwonego leży trup kontusza:
    Ale jest nagi trup Leonidasa,
    Jest w marmurowych kształtach piękna dusza:
    I długo płakał lud takiej ofiary,
    Ognia wonnego, i rozbitej czary.

    O! Polsko! póki ty duszę anielską
    Będziesz więziła w czerepie rubasznym,
    Poty kat będzie rąbał twoje cielsko,
    Poty nie będzie twój miecz zemsty strasznym,
    Poty mieć będziesz hyjenę na sobie,
    I grób - i oczy otworzone w grobie.

    Zrzuć do ostatka te płachty ohydne,
    Tę - Dejaniry palącą koszulę:
    A wstań jak wielkie posągi bezwstydne,
    Naga - w styksowym wykąpana mule,
    Nowa - nagością żelazną bezczelna -
    Nie zawstydzona niczem - nieśmiertelna.

    Niech ku północy z cichej się mogiły
    Podniesie naród i ludy przelęknie,
    Że taki wielki posąg - z jednej bryły,
    A tak hartowny, że w gromach nie pęknie,
    Ale z piorunów ma ręce i wieniec;
    Gardzący śmiercią wzrok - życia rumieniec.

    Polsko! lecz ciebie błyskotkami łudzą;
    Pawiem narodów byłaś i papugą;
    A teraz jesteś służebnicą cudzą. -
    Choć wiem, ze słowa te nie zadrżą długo
    W sercu - gdzie nie trwa myśl nawet godziny:
    Mówię - bom smutny - i sam pełen winy.

    Przeklnij - lecz ciebie przepędzi ma dusza,
    Jak Eumenida przez wężowe rózgi.
    Boś ty, jedyny syn Prometeusza -
    Sęp ci wyjada nie serce - lecz mózgi.
    Choć Muzę moją w twojej krwi zaszargam,
    Sięgnę do wnętrza twych trzew - i zatargam.

    Szczeknij z boleści i przeklinaj syna,
    Lecz wiedz - że ręka przekleństw wyciągnięta
    Nade mną - zwinie się w łęk jak gadzina,
    I z ramion ci się odkruszy zeschnięta,
    I w proch ją czarne szatany rozchwycą;
    Bo nie masz władzy przekląć - Niewolnico!

    N A  G Ó R Ę


    W pamiętniku Zofii Bobrówny



    Niechaj mnie Zośka o wiersze nie prosi,
    Bo kiedy Zośka do Ojczyzny wróci,
    To każdy kwiatek powie wierszyk Zosi,
    Każda jej gwiazdka piosenkę zanuci.
    Nim kwiat przekwitnie, nim gwiazdeczka zleci
    Słuchaj, bo to są najlepsi poeci.
    Gwiazdy błękitne, kwiateczki czerwone
    Będą ci całe poemata składać.
    Ja bym to samo powiedział, co one,
    Bo ja się od nauczyłem gadać:
    Bo tam, gdzie Ikwy srebrne fale płyną,
    Byłem ja niegdyś, jak Zośka, dzieciną.
    Dzisiaj daleko pojechałem w gości
    I dalej mię los nieszczęśliwy goni.
    Przywieź mi, Zośko, od tych gwiazd światłości,
    Przywieź mi Zośko, z tamtych kwiatów woni,
    Bo mi zaprawdę odmłodnieć potrzeba.
    Wroć mi więc z kraju taką - jakby z nieba.

    N A  G Ó R Ę


    Na sprowadzenie prochów Napoleona



    I


    I wydarto go z ziemi - popiołem,
    I wydarto go wierzbie płaczącej,
    Gdzie sam leżał ze sławy aniołem,
    Gdzie był sam, nie w purpurze błyszczącej,
    Ale płaszczem żołnierskim spowity,
    A na mieczu jak na krzyżu rozbity.

    II


    Powiedz, jakim znalazłeś go w grobie,
    Królewicu, dowódzco korabli? -
    Czy rąk dwoje miał krzyżem na sobie?
    Czy z rąk jedną miał przez sen na szabli?
    A gdyś kamień z mogiły podźwignął,
    Powiedz, czy trup zadrżał, czy się wzdrygnął?

    III


    On przeczuwał, że przyjdzie godzina,
    Co mu kamień grobowy rozkruszy;
    Ale myślał, że ręka go syna
    W tym grobowcu podźwignie i ruszy,
    I łańcuchy zeń zdejmie zabojcze,
    I na ojca proch zawoła: - Ojcze!

    IV


    Ale przyszli go z grobu wyciągać,
    Obce twarze zajrzały do lochu;
    I zaczęli prochowi urągać,
    I zaczęli nań wołać: - Wstań, prochu!
    Potem wzięli tę trochę zgnilizny
    I spytali - czy chce do ojczyzny? -

    V


    Szumcie! szumcie więc, morza lazury,
    Gdy wam dadzą nieść trumnę olbrzyma!
    Piramidy! wstępujcie na góry
    I patrzajcie nań wieków oczyma!
    Tam! - na morzach! - mew gromadka szara
    To jest flota z popiołami Cezara.

    VI


    Z tronów patrzą szatany przestępne,
    Car wygląda blady spoza lodów -
    Orły siedzą na trumnie posępne
    I ze skrzydeł krew trzęsą narodów.
    Orły, niegdyś zdobywcze i dumne,
    Już nie patrzą na słońce - lecz w trumnę.

    VII


    Prochu! prochu! o leż ty spokojny,
    Gdy usłyszysz trąby śród odmętu,
    Bo nie będzie to hasło do wojny,
    Ale hasło pacierzy - lamentu...
    Raz ostatni hetmanisz ty roty
    I zwyciężysz - lecz zwycięstwem Golgoty.

    VIII


    Ale nigdy, o nigdy! choć w ręku
    Miałeś berło, świat i szablę nagą,
    Nigdy, nigdy nie szedłeś śród jęku
    Z tak ogromną bezśmiertnych powagą,
    Z taką mocą... I z tak dumnym obliczem,
    Jak dziś, wielki! gdy powracasz tu niczem.
      1 czerwca 1840.

    N A  G Ó R Ę


    Pogrzeb kapitana Meyznera



    1


    Wzięliśmy biedną trumnę ze szpitalu,
    Do żebrackiego mieli rzucić dołu;
    Ani łzy jednej matczynego żalu,
    Ani grobowca nad garstką popiołu!
    Wczora był pełny młodości i siły -
    Jutro nie będzie nawet - i mogiły.

    2


    Gdyby przynajmniej przy rycerskiej śpiewce
    Karabin jemu pod głowę żołnierski!
    Ten sam karabin, w którym na panewce
    Kurzy się jeszcze wystrzał belwederski,
    Gdyby miecz w sercu lub śmiertelna kula -
    Lecz nie! - szpitalne łoże i koszula!

    3


    Czy on pomyślał - tej nocy błękitów,
    Gdy Polska cała w twardej zbroi szczękła,
    Gdy leżał smętny w trumnie Karmelitów,
    A trumna w chwili zmartwychwstalnej pękła.
    Gdy swój karabin przyciskał do łona -
    Czy on pomyślał wtenczas, że tak skona?!

    4


    Dziś przyszedł chciwy jałmużny odźwierny
    I przyszły wiedmy, które trupów strzegą,
    I otworzyli nam dom miłosierny,
    I rzekli: "Brata poznajcie waszego!
    Czy ten sam, który wczora się po świecie
    Kołatał z wami? - Czy go poznajecie?"

    5


    I płachtę z głowy mu szpitalną zdjęto,
    Nożem pośmiertnych rzeźników czerwoną;
    ¬rennicę trzymał na blask odemkniętą,
    Ale od braci miał twarz odwróconą;
    Więceśmy rzekli wiedmom, by zawarły
    Trumnę, bo to jest nasz brat - ten umarły.

    6


    I przeraziła nas wszystkich ta nędza,
    A jeden z młodszych spytał: "Gdzież go złożą?"
    Odpowiedziała mu szpitalna jędza:
    "W święconej ziemi, gdzie przez miłość bożą
    Kładziemy poczet nasz umarłych tłumny,
    W jeden ogromny dół - na trumnach trumny".

    7


    Więc ów młodzieniec, męki czując szczere,
    Wydobył złoty jeden pieniądz drobny
    I rzekł: "Zaśpiewać nad nim Miserere,
    Niechaj ogródek ma i krzyż osobny..."
    Zamilkł: a myśmy pochylili głowy,
    Łzy i grosz sypiąc na talerz cynowy.

    8


    Niech ma ogródek - i niech się przed Panem
    Pochwali tym, co krzyż na grobie gada:
    Że był w dziewiątym pułku kapitanem,
    Że go słuchała rycerzy gromada,
    A dziś ojczyźnie jest niczym niedłużny,
    Chociaż osobny ma kurhan - z jałmużny.

    9


    Ale Ty, Boże! który z wysokości
    Strzały twe rzucasz na kraju obrońcę,
    Błagamy Ciebie przez tę garstkę kości,
    Zapal przynajmniej na śmierć naszą - słońce!
    Niechaj dzień wyjdzie z jasnej niebios bramy,
    Niechaj nas przecie widzą - gdy konamy!
      D. 30 paździer: 1841 r.
      Paryż

    N A  G Ó R Ę


    Los mię już żaden nie może zatrwożyć



    Los mię już żaden nie może zatrwożyć,
    Jasną do końca mam wybitą drogę,
    Ta droga moja - żyć - cierpieć - i tworzyć,
    To wszystko czynię - a więcej nie mogę.

    Dawniej miłością różane godziny
    I w zorzach jeszcze jaśniejsze pochodnie;
    Dzisiaj, przy schyłku dnia, ważniejsze czyny,
    Wielkie i smętne jak słońce zachodnie.

    Na nich się zegar życia zastanowi
    I puści ducha-skowronka w otchłanie,
    Pomóżże, Boże, temu skowronkowi,
    Niech wesół leci - niech wysoko stanie.

    A raczej powiem - gdy się żywot zmierzcha,
    Dusza-jaskółka daleko od ziemi,
    Pomóż jaskółce, co mi z oczu pierzcha
    Z oczkami w światło rozweselonemi.

    N A  G Ó R Ę


    HYMN

    Smutno mi, Boże! - Dla mnie na zachodzie
    Rozlałeś tęczę blasków promienistą;
    Przede mną gasisz w lazurowej wodzie
    Gwiazdę ognistą...
    Choć mi tak niebo Ty złocisz i morze,
    Smutno mi, Boże!

    Jak puste kłosy, z podniesioną głową
    Stoję rozkoszy próżen i dosytu...
    Dla obcych ludzi mam twarz jednakową,
    Ciszę błękitu.
    Ale przed Tobą głąb serca otworzę,
    Smutno mi, Boże!

    Jako na matki odejście się żali
    Mała dziecina, tak ja płaczu bliski,
    Patrząc na słońce, co mi rzuca z fali
    Ostatnie błyski...
    Choć wiem, że jutro błyśnie nowe zorze,
    Smutno mi, Boże!

    Dzisiaj, na wielkim morzu obłąkany,
    Sto mil od brzegu i sto mil przed brzegiem,
    Widziałem lotne w powietrzu bociany
    Długim szeregiem.
    Żem je znał kiedyś na polskim ugorze,
    Smutno mi, Boże!

    Żem często dumał nad mogiłą ludzi,
    Żem prawie nie znał rodzinnego domu,
    Żem był jak pielgrzym, co się w drodze trudzi
    Przy blaskach gromu,
    Że nie wiem, gdzie się w mogiłę położę,
    Smutno mi, Boże!

    Ty będziesz widział moje białe kości
    W straż nie oddane kolumnowym czołom;
    Alem jest jako człowiek, co zazdrości
    Mogił popiołom...
    Więc że mieć będę niespokojne łoże,
    Smutno mi, Boże!

    Kazano w kraju niewinnej dziecinie
    Modlić się za mnie co dzień... A ja przecie
    Wiem, że mój okręt nie do kraju płynie,
    Płynąc po świecie...
    Więc, że modlitwa dziecka nic nie może,
    Smutno mi, Boże!

    Na tęczę blasków, którą tak ogromnie
    Anieli Twoi w niebie rozpostarli,
    Nowi gdzieś ludzie w sto lat będą po mnie
    Patrzący - marli.
    Nim się przed moją nicością ukorzę,
    Smutno mi, Boże!