Dziś już żaden z kolosów nie stoi na swojej platformie. Pierwsi odkrywcy mogli poświadczyć, że większość figur stała jeszcze na miejscu z czerwonymi perukami na głowach. W połowie ubiegłego wieku ostatni kolos przewrócił się, jego czerwony kok potoczył się jak krwawy walec drogowy po podwórcu świątyni.
Jesteśmy w posiadaniu wszystkich danych co do wymiarów i wagi obalonego olbrzyma: ważył pięćdziesiąt ton i został przytaszczony z odległego o cztery kilometry kamieniołomu.
Wyobraźmy sobie, że bierzemy dziesięciotonowy wagon kolejowy i wywracamy go do góry kołami, aby dokładnie odtworzyć sytuację (na obszarze Polinezji nie znano kół). Potem robimy to samo z drugim wagonem, łączymy oba razem i wpędzamy do nich dwanaście tęgich koni i pięć słoni. Teraz możemy zacząć ciągnąć, ponieważ waga wynosi właśnie pięćdziesiąt ton. Chodzi zaś nie tylko o podniesienie, musimy ten ciężar przeciągnąć po czterokilometrowym bezdrożu, nie uszkadzając niczego. Czy jest to możliwe bez maszyn? a więc najstarsi mieszkańcy Wyspy Wielkanocnej dokonali czegoś, co wydaje się niemożliwe.
Gdy już dotarliśmy na miejsce z naszym pięćdziesięciotonowym ładunkiem, należy go podnieść na podmurowanie, postawić pionowo na wysokość czterech pięter i przyprawić fryzurę. Ta ostatnia waży dziesięć ton i licząc w linii powietrznej przebyła drogę jedenastu kilometrów od kamieniołomu dostarczającego peruk. Jedenaście kilometrów w tym terenie oznacza niemałą odległość, a dziesięć metrów w górę też można łatwo ocenić przez porównanie, że na tę wysokość należy wywindować ciężar o wadze dwudziestu czterech koni. I tego jednak dokonano.
Stałem na szczycie kamieniołomu. Dokoła roztaczał się wspaniały widok na pokrytą trawą wyspę. Za mną stromo opadały zarośnięte ściany wewnętrznego leja, na dnie którego leżała gładka jak lustro niebieskawa powierzchnia jeziorka otoczonego najzieleńszym sitowiem, jakie kiedykolwiek w życiu widziałem. Możliwe, że ta zieloność wpadała w oczy z powodu kontrastu z resztą wyspy, która w okresie suszy zaczynała żółknąć. Przede mną ciągnęły się stopnie i tarasy kamieniołomu aż do równiny u stóp wulkanu, na której członkowie wyprawy z mrówczą pilnością rozkopywali brązową ziemię wokół kolosów. Tu i tam stały spętane konie, śmiesznie małe w porównaniu z kamiennymi figurami.
Z mego punktu obserwacyjnego mogłem zobaczyć lub odtworzyć sobie wszystko, co zaszło na Wyspie Wielkanocnej, tu mieścił się bowiem rdzeń największej zagadki. Znajdowałem się jakby w klinice położniczej, gdzie rodziły się olbrzymy. Stałem na jednym takim nie donoszonym płodzie, wokół zaś rysowały się inne. Na zboczach u stóp skalnych ścian, po zewnętrznej i wewnętrznej stronie wulkanu, świeżo urodzone, ślepe figury nadaremnie czekały swej kolei wyruszenia w daleką drogę. Z wyniosłości widziałem, jak przebiegały te drogi. Kilka figur wykończonych wewnątrz krateru właśnie było w trakcie transportu, gdy całą pracę nagle przerwano. Jedna dotarła do samej krawędzi, inna znajdowała się już po jej zewnętrznej stronie. W chwili zatrzymania transportu leżały nie na plecach, lecz na brzuchach. Wzdłuż starych, oczyszczonych z kamieni, a teraz zarosłych szlaków na terenie wyspy widziało się inne figury, leżące albo samotnie, albo w przypadkowych grupach po dwie lub trzy. Widziało się je wszędzie, jak daleko oko sięgało. Były ślepe i bezwłose i wszystko wskazywało na to, że nigdy nie ustawiano ich na stałe w tych miejscach, lecz że porzucono je w czasie transportu z kamieniołomu na czekającą platformę. Cele ich wędrówki leżały daleko, poza górami. Gdzieś poza widnokręgiem na zachodzie mieścił się mały wulkan z kamieniołomem peruk. Stąd nie był widoczny, lecz na dole zauważyłem pół tuzina cylindrycznych fryzur, które przypominały walce potężnej maszyny do ubijania dróg i leżały na dnie niewielkiego stromego krateru. Mistrzowie fryzjerscy sprzed wieków przytaszczyli je tam po stromej ścianie. Wiele widziało się takich peruk porozrzucanych w różnych miejscach i widocznie przeznaczonych do dalszego transportu. Jeszcze inne musiały już być w drodze do .swych przyszłych właścicieli, gdyż zostały na równinie. Zmierzyłem największą fryzurę. Liczyła ponad osiemnaście metrów sześciennych objętości i ważyła trzydzieści ton, tyle co siedemdziesiąt pięć tęgich koni.
Moja własna wyobraźnia okazała się za uboga na to, abym mógł pojąć rozmiar owego przedsięwzięcia na Wyspie Wielkanocnej. Zrezygnowany zwróciłem się do miejscowego pastucha stojącego obok i w milczeniu spoglądającego na opuszczone figury.
- Leonardo - powiedziałem - jestem praktycznym człowiekiem, powiedz mi więc, w jaki sposób można było w dawnych czasach transportować takie kolosy?
- Same się poruszały - odparą Leonardo. Gdyby nie poważny ton jego odpowiedzi, sądziłbym, że Leonardo, w świeżo wypranych spodniach i koszuli wyglądający bardzo cywilizowanie i znany ze swej mądrości, po prostu ze mnie kpi.
- Jak jednak mogły chodzić - wyraziłem swe wątpliwości - skoro miały wprawdzie głowy i tułowia, ale nie miały nóg?
- Tak skakały - zademonstrował Leonardo posuwając się ku górze ze złączonymi stopami i sztywnymi kolanami. A jak pan sobie to inaczej wyobrażał? - zapytał on z kolei z wyraźną pobłażliwością w głosie.
Nie odpowiedziałem. Na pewno nie byłem pierwszym białym człowiekiem, u którego Leonardo dostrzegał zupełną niezdolność zrozumienia tej tajemnicy. Nie należało się dziwić, że przyjmował jako 'naturalne to wyjaśnienie, które uzyskał od swego ojca i dziadka. Figury spacerowały same. Po co łamać głowę nad zbędnymi problemami, skoro odpowiedź jest gotowa i tak prosta?
Po powrocie do obozu udałem się do starej Mariany, obierającej kartofle w kuchennym namiocie.
- Czy słyszałaś coś o tym, w jaki sposób w dawnych czasach transportowano wielkie moai? - zapytałem.
- Tak, Senor - odparła z przekonaniem. Same chodziły.
Potem opowiedziała długą historię o starej czarownicy, która mieszkała przy kamieniołomie w tym czasie, gdy rzeźbiarze wykuwali figury. Ona właśnie swymi czarodziejskimi sztuczkami ożywiała kamienne kolosy i nakazywała im udawać się do miejsc przeznaczenia. Pewnego jednak razu rzeźbiarze uraczyli się wielkim homarem, a czarownica po znalezieniu pustej skorupy przekonała się, że nie podzielili się z nią smakołykiem. Tak się rozwścieczyła, że kazała wszystkim wędrującym figurom upaść na ziemię nosami na dół i od tego czasu żadna się już więcej nie ruszyła.
Pięćdziesiąt lat temu wyspiarze opowiadali tę samą historię o czarownicy i homarze. Poza tym wyspiarze wcale nie wyglądali na naiwnych. Zawsze potrafili znaleźć mniej lub więcej legalne uzasadnienie, aby wydostać się z terenu wioski i zjawić w obozie w celu sprzedaży rzeźb. Prawie wszyscy umieli rzeźbić, niektórzy byli prawdziwymi mistrzami.
Ku swemu zdumieniu stwierdziłem, że wszyscy mieszkańcy wyspy, z którymi na ten temat rozmawiałem, dalej trzymali się tego praktycznego wyjaśnienia tajemnicy. A choćby im ktoś nawet potrafił służyć wiarygodniejszą teorią i tak do sądnego dnia będą się trzymać swojej wersji o czarownicy i homarze.
1. Autor tego tekstu to postać niecodzienna. Zdobądź o nim jak najwięcej informacji. Jakie inne książki napisał? z jakich czynów jest najbardziej znany? Oceń tę postać i powiedz, czym może zaimponować ludziom.
2. Znajdź na mapie Wyspę Wielkanocną. Z której części atlasu skorzystasz, aby nie być zmuszonym do przeglądania wszystkich map?
3. Zaplanuj wyprawę na Wyspę Wielkanocną. Zrób mapę swojej wędrówki i opisz ją jak najdokładniej. Możesz zilustrować ją zdjęciami lub rysunkami.
4. Powiedz, jakie wrażenie wywierają na tobie porzucone skalne kolosy na zboczach kamieniołomu lub zakopane w ziemi.
5. Na podstawie informacji z tekstu napisz legendę o rozgniewanej czarownicy i wędrujących figurach. Jakie elementy powinny znaleźć się w twojej pracy, których nie ma w tekście Heyerdahla?