JULIAN TUWIM
(1894-1953) to typowo skamandrycki zbiór przeciwieństw. Twórczość literacką zaczął i skończył w aurze skandalu. Za młodzieńczy (anty)dytyramb Wiosna oskarżono go o deprawację młodzieży i pornografię. Gdy umierał, większość przyjaciół (m.in. Lechoń) odwróciła się od niego (dawnego pupila Sanacji) za współpracę z komunistycznym reżimem. Ten najgłośniejszy poeta dwudziestolecia międzywojennego, całe życie prowokował zarówno uwielbienie, jak i histeryczny sprzeciw. Powodem były światopoglądowe i artystyczne przeciwieństwa stale obecne w jego twórczości. Tuwim chętnie narusza normy gatunkowe i stylistyczne obowiązujące przed nim w liryce. Potoczne słownictwo i frazeologia uważane dotąd za niepoetyckie stają się dzięki niemu pełnoprawnym tworzywem poezji. Również tuwimowska składnia ma na celu imitację potocznego myślenia, banalności skojarzeń i niepoprawności gramatycznej wypowiedzi. Tuwim poddaje poetyckiej obróbce pojedyncze słowa (Sitowie), buduje fałszywe etymologie, tworzy neologizmy, dokonuje archaicznej stylizacji wyrazów (Słopiewnie), eksperymentuje także z systemem wersyfikacyjnym. Próbując odwzorować chaos współczesności poeta skłania się ku futuryzmowi, jego formalnym igraszkom oraz hasłom w rodzaju "poezja na ulicę!. Później jednak ten piewca tłumu... Zaczyna się tłumem brzydzić. Tom Rzecz czarnoleska (1929) przynosi wyraźny zwrot ku tradycji i klasycyzmowi, horacjańskim ideałom ładu i harmonii. Poeta szuka schronienia w rygorze klasycystycznych form. Ale nawet wtedy zdarza się, że jego ody artykułowane są niskim stylem reprezentanta kultury masowej. W wielu, zwłaszcza wczesnych wierszach Tuwima dominuje retoryka młodości, pochwała instynktów i pierwotnej siły życiowej (Szczęście z tomu Czyhanie na Boga). Bliski jest mu nietzscheanizm ze swym kultem woli i mocy, a także fenomenologia Bergsona z jej uwielbieniem pędu życiowego. Ale i w tej pochwale witalności pojawia się sprzeczność. Tuwimowska apoteoza życia daleka jest od optymizmu. Poeta wciąż doświadcza lęku i cierpienia. Może wydawać się czasem, że życie fascynuje go nie jako źródło radości , lecz śmierci, której potęgi dowodzi wszechobecna brzydota i chaos. Podsumowaniem tuwimowskich eksperymentów formalnych i tematycznych, a zarazem jednym z największych dzieł poetyckich międzywojnia jest wydany w 1936 r. poemat Bal w Operze. Satyra na sanacyjną elitę nabiera w nim rozmiarów apokaliptycznej wizji zagłady całej cywilizacji. Wojenna i powojenna twórczość Tuwima ma dużo mniejszą wartość. Pisany w Stanach Zjednoczonych poemat dygresyjny Kwiaty polskie (niedokończony) bywa porównywany do Pana Tadeusza (Herling-Grudzińsk), lecz także nazywany świadectwem upadku i "zruszczenia" (Lechoń). Po powrocie do kraju w 1946 r. poeta pisze niewiele, głównie zajmuje się działalnością wydawniczą. |
WIERSZE |
PIOSENKI (pod pseudonimem Oldlen) WIERSZE DLA DZIECI |
Wspomnienie Mimozami jesień sie zaczyna, złotawa, krucha i miła, To ty, to ty jesteś ta dziewczyna, która do mnie na ulicę wychodziła. Od twoich listów pachniało w sieni, gdym wracał zdyszany ze szkoły, a po ulicach w lekkiej jesieni fruwały za mną jasne anioły. Mimozami zwiędłość przypomina nieśmiertelnik żółty - październik. To ty, to ty, moja jedyna, przychodziłaś wieczorem do cukierni. Z przemodlenia, z przeomdlenia senny, w parku płakałem szeptanymi słowy. Księżyc z chmurek prześwitywał jesienny, od mimozy złotej majowy. Ach czułymi, przemiłymi snami zasypiałem z nim gasnącym o poranku, w snach dawnymi bawiąc się wiosnami, jak tą złotą, jak tą wonną wiązanką. Grande Valse Brillante (fragment poematu Kwiaty polskie w przeróbce Ewy Demarczyk) Wódka za wódką w bufecie, Oczami po sali drewnianej i serce ci wali, Czy pamiętasz? Orkiestra powoli opada, przycicha, opowiada Że zaraz Czy pamiętasz jak ze mną? Już znalazł mój wzrok twoje oczy Już suniesz po drodze, zamroczony Już zaraz za chwilę Czy pamiętasz jak ze mną tańczyłeś? Odchodzisz na palcach i naraz nad głową Grzmotnęło do walca , Porywasz na życie, na śmierć, Do walca Grande Valse Brillante Czy pamiętasz jak ze mną tańczyłeś walca? Z panną, madonną, legendą tych lat, Czy pamiętasz jak ruszył świat do tańca? Świat co w ramiona ci wpadł Wylękniony bluźnierca Dotulałeś do serca W utajeniu kwitnące te dwie Unoszone gorąco Unisono dyszące Jak ja cała w domysłach i mgle I tych dwoje nad dwiema Co też są, lecz ich nie ma, Bo rzęsami zakryte i w dół, Wnet zakryte, Jakby tam właśnie były I błękitem pieściły Jedno tę, drugie tę, pół na pół Gdy przez sufit przetaczasz Nosem gwiazdy zachaczasz, Gdy po ziemi młynkujesz, To udajesz siłacz. Wątłe mięśnie naprężasz, Pierś cherlawą wytężasz Będę miała atletę I huzara za męża A tu noga ugrzęzła, Drzazga w bucie uwięzła, Bo ma dziurę w podeszwie Mój pretendent na męża. Ale zawsze się wyrwie I już wolny, odeszło, I walcuje, szurając Odwiniętą podeszwą. Przy okrągłym stole Du holde Kunst in wieviel grauen Stunden Pieśń Szuberta A może byśmy tak, jedyna, Wpadli na dzień do Tomaszowa? Może tam jeszcze zmierzchem złotym Ta sama cisza trwa wrześniowa... W białym domu, w tym pokoju, Gdzie cudze meble postawiono, Musimy skończyć naszą dawną Rozmowę smutnie nie skończoną. Do dzisiaj przy okrągłym stole Siedzimy martwo jak zaklęci! Kto odczaruje nas? Kto wyrwie Z nieubłaganej niepamięci? Jeszcze mi ciągle z jasnych oczu Spływa do warg kropelka słona, A ty mi nic nie odpowiadasz I jesz zielone winogrona. Jeszcze ci wciąż spojrzeniem śpiewam: Du holde Kunst... I serce pęka! I muszę jechać... Więc mnie żegnasz, Lecz nie drży w dłoni mej twa ręka. I wyjechałem, zostawiłem, Jak sen urwała się rozmowa, Błogosławiłem, przeklinałem: Du holde Kunst! Więc tak? Bez słowa? Ten biały dom, ten pokój martwy Do dziś się dziwi, nie rozumie... Wstawili ludzie cudze meble I wychodzili stąd w zadumie... A przecież wszystko - tam zostało! Nawet ta cisza trwa wrześniowa... Więc może byśmy tak, najmilsza, Wpadli na dzień do Tomaszowa?... Sen złotowłosej dziewczynki Pani pachnie jak tuberozy. To nastraja i to podnieca. A ja lubię zapach narkozy, A najbardziej - gdy jest kobieca. A ja lubię zapach narkozy, A najbardziej - gdy jest kobieca. Mówię ładnie? i melodyjnie? Zdania perlę jak z pereł kolię? Pani patrzy - melancholijnie... Skąd ma pani tę melancholie? Pani patrzy - melancholijnie... Skąd ma pani tę melancholie? Sen? Doprawdy? Jak z dymu kółka? Sen zmysłowy bladej dziewczynki? Hebanowa lśniąca szkatułka: Pomarańcze i mandarynki. Hebanowa lśniąca szkatułka: Pomarańcze i mandarynki. Pani usta wtula w swe futro... Pewno.. miękkie jest to futerko... Przeczulenie? co będzie jutro? Co pokaże srebrne lusterko? Przeczulenie? co będzie jutro? Co pokaże srebrne lusterko? Podkrążone po balu oczy I zmysłowość pachnącej twarzy, I sen zwiewny panią omroczy, I o wczoraj pani zamarzy. I sen zwiewny panią omroczy, I o wczoraj pani zamarzy. Pani pyta, czy walca tańczę? Ach, zatańczę... jak sen dziewczynki! Mandarynki i pomarańcze, Pomarańcze i mandarynki. Mandarynki i pomarańcze, Pomarańcze i mandarynki. Zadymka
Zasypuje śnieżnemi płatkami sennemi Bezprzyczynny mój dzień, bezsensowny mój wiek I te ślady bezładnych moich kroków po ziemi. Jeśli chcę, mogę spać - jeśli chcę mogą wstać, Siąść przy oknie z gazetą z zeszłego tygodnia, Albo iść w senność dnia - wtedy inny, nie ja, Siedząc w oknie, zobaczy dalekiego przechodnia. Czy to dobrze czy źle: tak usypiać we mgle? Szeptać wieści pośnieżne, podzwonne, spóźnione? Czy to dobrze czy źle: snuć się cieniem na tle Kołującej śnieżycy i epoki przyćmionej? Śnieg pierzyną mi legł, wiek godziną mi zbiegł W białej drzemce, puszystym, przyprószonym spacerze. Bezprzyczynny mój dzień, bezsensowny mój wiek Składam wierszom powolnym w ofierze. Modlitwa (fragment poematu Kwiaty polskie) Chmury nad nami rozpal w łunę, Uderz nam w serca złotym dzwonem, Otwórz nam Polskę, jak piorunem Otwierasz niebo zachmurzone. Daj nam uprzątnąć dom ojczysty Tak z naszych zgliszcz i ruin świętych, Jak z grzechów naszych, win przeklętych. Nich będzie biedny, ale czysty Nasz dom z cmentarza podźwignięty. Ziemi, gdy z martwych się obudzi I brzask wolności ją ozłoci, Daj rządy mądrych, dobrych ludzi, Mocnych w mądrości i dobroci. Pysznych pokora nich uzbroi, Pokornym gniewnej dumy przydaj, Poucz nas, że pod słońcem Twoim "Nie masz Greczyna ani Żyda". Piorunem ruń, gdy w imię sławy Pyszałek chwyci broń do ręki, Nie dopuść, żeby miecz nieprawy Miał za rękojeść krzyż Twej męki. Niech się wypełni dobra wola Szlachetnych serc, co w klęsce wzrosły, Przywróć nam chleb z polskiego pola, Przywróć nam trumny z polskiej sosny. Lecz nade wszystko słowom naszym Zmienionym chytrze przez krętaczy Jedyność przywróć i prawdziwość: Niech prawo zawsze prawo znaczy, A sprawiedliwość sprawiedliwość. 1940 - 1944 Jeżeli A jeżeli nic? a jeżeli nie? Trułem ja się myślą złudną, Tobą jasną, tobą cudną, I zatruty śnię: Bo jeżeli nie? No to... trudno. A jeżeli coś? a jeżeli tak? Rozgołębią mi się zorze, Ogniem cały świat zagorze Jak czerwony mak, Bo jeżeli tak, No to... - Boże!!! Ostry erotyk Składałem ci wizyty, Okrutnie niezdobytej, Nerwowo, gorączkowo Bredziłem chorą mową, Wierszami cię męczyłem, Łamałem każde słowo, Do krwi je w zębach gryzłem, Dawałem rozgryzione, Zgniecione, rozkrwawione, Przebite każdym zmysłem: "Patrz!" Składałem ci wizyty, Nieznanej, głuchej, skrytej, Słuchały meble święte Tyrady niepojętej, Tyrańskiej i cierniowej, Gwałtownej, rozedrganej. Słuchały mojej mowy O ustach, piersiach, szczęściu - Nierozdrapane ściany, Nieposzarpane łóżko, Nierozwalony pięścią Stół. Tęsknotą dziś przeszyty, Tu przy samotnym stole, Schwytany w widm niewolę, Na tysiąc dni rozbity, Gromadzę te wizyty W kłąb jeden opętany. W nerw jeden - wszystkie rany, Ach, dzisiaj już szczęśliwy, Ach, dzisiaj już kochany, Daleki i pijany Mąż. Życie Do krwi rozdrapię życie, Do szczętu je wyżyję, Zębami w dni się wpiję, Wychłeptam je żarłocznie I zacznę święte wycie, Rozbyczę się, rozjuszę, Wycharknę z siebie duszę, Ten pęcherz pełen strachu, I będę ryczał wolny, Tarzając się w piachu. Prośba o piosenkę Jeżelim, Stwórco, posiadł Słowo, dar twój świetny, Spraw, by mi serce biło gniewem oceanów, Bym, jak dawni poeci, prosty i szlachetny, Wichurą krwi uderzał w możnych i tyranów. NIe natchnij mnie hymnami, bo nie hymnów trzeba Tym, którzy w zżartej piersi pod brudną koszulą Czcze serca noszą, krzycząc za kawałkiem chleba, A biegną za orkiestrą, co gra capstrzyk królom. Lecz słowom mego gniewu daj błysk ostrej stali, Brawurę i fantazję, rym celny i cienki, Aby ci, w których palnę, prosto w łeb dostali Kulą z sześciostrzałowej, błyszczącej piosenki! Pogrzeb Słowackiego
Co tam stuka w popiele? Czaszka, wyschłe piszczele, Paryskiej ziemi grudka, Nie wiem co, ale niewiele... Dzień dobry, biedny aniele. Biją dzwony i działa Zmurszałym szczątkom ciała, Kłaniają się ministrowie, Kroczą persony przednie. Ulica patrzy i słucha. - Wiozą ci - ach! Krakowie! - Wiozą ci Króla Ducha. Prezydent mówi i blednie. Marszałek mówi i blednie. Sztandar śnieżnie i krwawo Okrył cię, prochu, dumnie. Wiozą ci - ach! Warszawo! - Wiozą ci Króla Ducha, A kości grzechocą w trumnie, Stukają okrutną sławą I rośnie cisza głucha I tłumów pobożnych mrowie. Witaj i żegnaj, Warszawo! Witaj i żegnaj, Krakowie! A co się stało? Co było? Szczupły brunecik. Syn Sally. I nagle - Ogień - Idea: Polska - On - Salomea. I już się wszechświat pali! Sam plonie w nim! Spalił się! Spalił! Spalonego grzebali Syna twojego, Sally! Zgasili go mogiłą, Spopielił się zatracił!... Potem grób rozkopali, Świat się matce odpłacił: Odniósł proch. Tak to było. A tu się działo i działo To, za czym serce pękało, Za czym wył - obłąkaniec: Na śmierć szli po kolei Jak kamienie Przez Boga Rzucane Na szaniec! A potem stało się, wstało Słowo Ognia - Idei, I teraz tłum stoi niemy, Ulica zastygła we dnie. Prezydent mówi - I blednie, Marszałek mówi - I blednie. A wszyscy jednako nie wiemy, Gdzie słowo i gdzie ciało? Słowo? dzwoni i błyska, Słowo pioruny ciska, Jak dawniej - szumnie, dumnie! Ciało? Próchnicą przeżarte, Ciało na popiół starte Kołace w czarnej trumnie. Niewiele tego, niewiele, Czaszka, zeschłe piszczele I obcej ziemi grudka... Matki nie ma w kościele, Dobranoc, biedny aniele! Żegnaj, trumno wąziutka!... Czereśnie Rwałem dziś rano czereśnie, Ciemnoczerwone czereśnie, W ogrodzie było ćwierkliwie, Słonecznie, rośnie i wcześnie. Gałęzie, jak opryskane Dojrzałą wiśni jagodą, Zwieszały się omdlewając Nad stawu odniebną wodą. Zwieszały się omdlewając I myślą tonęły w stawie, A plamki słońca migały Na lśniącej, soczystej trawie. Słowocowe hybrydy Prześliwimy złociście Morele w śliworele, Wyhodujemy brzoskwiśnie O jędrnym soczystym ciele. Melon zmelonić dał się, maliny go zmaliniły, i melodyjnym stał się malimelonem miłym. A już porzesty, agreczki Zrozumiesz bez wyjaśnień (Były tam zresztą sprzeczki Z powodu ostrych zakwaśnień). Poddana arbuzacji zbuntowała się gruszka, jak sądzę, nie bez racji, bo powstała garbuszka Warszawa rozbłyskana Pędzisz, niepowstrzymana w tętniącym galopie, Wichrem dziejów swych gnana i przyszłości sławą! Pędzisz i nas porywasz, na dziw Europie, Strzelista, wytężona stolico, Warszawo! O, czujna! Jak skoczyłaś! Jakżeś się wyrwała I ten rytm uchwyciła, którym wolni rosną! Aż zdumiona spogląda dawna Twoja chwała, Jak w zgiełku i turkocie grzmisz pieśnią radosną. Milion żywych! a drugi powoli narasta I na zielone pola wypycha stolicę. Więc beton, asftitle, cement, szare mięso miasta Rośnie murem, twardnieje w domy i ulice. Na strunach wyciągniętych ulic grasz symfonię Wrzaskliwych aut, pędzących zadyszaną zgrają! Po piętrach, w ogniach barwnych, litery latają I zorza elektryczna pośród nocy płonie. Rozbłyskana! Nad Polską przeleć meteorem, Świetlistym dla poetów stań się poematem! Spójrz! i Wisła się dziwi, kiedy w nią wieczorem Wbijasz ostre sztylety kolorowych świateł. I dziwi się z pomnika toruński Astronom, Jakie to nowe świecą na niebie komety, I woła do czarnego posągu Poety: "Dziwy, panie Adamie, jakie gwiazdy płoną!" Do prostego człowieka Gdy znów do murów klajstrem świeżym Przylepiać zaczną obwieszczenia, Gdy "do ludności", "do żołnierzy" Na alarm czarny druk uderzy I byle drab, i byle szczeniak W odwieczne kłamstwo ich uwierzy, Że trzeba iść i z armat walić, Mordować, grabić, truć i palić; Gdy zaczną na tysięczną modłę Ojczyznę szarpać deklinacją I łudzić kolorowym godłem, I judzić "historyczną racją", O piędzi, chwale i rubieży, O ojcach, dziadach i sztandarach, O bohaterach i ofiarach; Gdy wyjdzie biskup, pastor, rabin Pobłogosławić twój karabin, Bo mu sam Pan Bóg szepnął z nieba, Że za ojczyznę - bić się trzeba; Kiedy rozścierwi się, rozchami Wrzask liter pierwszych stron dzienników, A stado dzikich bab - kwiatami Obrzucać zacznie "żołnierzyków". O, przyjacielu nieuczony, Mój bliźni z tej czy innej ziemi! Wiedz, że na trwogę biją w dzwony Króle z pannami brzuchatemi; Wiedz, że to bujda, granda zwykła, Gdy ci wołają: "Broń na ramię!", Że im gdzieś nafta z ziemi sikła I obrodziła dolarami; Że coś im w bankach nie sztymuje, Że gdzieś zwęszyli kasy pełne Lub upatrzyły tłuste szuje Cło jakieś grubsze na bawełnę. Rżnij karabinem w bruk ulicy! Twoja jest krew, a ich jest nafta! I od stolicy do stolicy Zawołaj broniąc swej krwawicy: "Bujać - to my, panowie szlachta!" Nauka Nauczyli mnie mnóstwa mądrości, Logarytmów, wzorów i formułek, Z kwadracików, trójkącików i kółek Nauczyli mnie nieskończoności. Rozprawiali o "cudach przyrody", Oglądałem różne tajemnice: W jednym szkiełku "życie kropli wody", W innym zaś "kanały na księżycu". Wiem o kuli, napełnionej lodem, O bursztynie, gdy się go pociera... Wiem, że ciało, pogrążone w wodę Traci tyle, ile...et cetera. Ach, wiem jeszcze, że na drugiej półkuli Słońce świeci, gdy u nas jest ciemno! Różne rzeczy do głowy mi wkuli, Tumanili nauką daremną. I nic nie wiem, i nic nie rozumiem, I wciąż wierzę biednymi zmysłami, Że ci ludzie na drugiej półkuli Muszą chodzić do góry nogami. I do dziś mam taką szaloną trwogę: Bóg mnie wyrwie a stanę bez słowa! - Panie Boże! Odpowiadać nie mogę, Ja wymawiam się, mnie boli głowa... Trudna lekcja. Nie mogłem od razu. Lecz nauczę się... po pewnym czasie... Proszę! Zostaw mnie na drugie życie, Jak na drugi rok w tej samej klasie. Całujcie mnie w dupę Absztyfikanci grubej Berty I katowickie węglokopy, I borysławskie naftowierty, I lodzermensche, bycze chłopy, Warszawskie bubki, żygolaki Z szajką wytwornych pind na kupę, Rębajły, franty, zabijaki, Całujcie mnie wszyscy w dupę. Izraeliccy doktorkowie, Widnia, żydowskiej Mekki, flance, Co w Bochni, Stryju i Krakowie Szerzycie kulturalną francę! Którzy chlipiecie z Naje Fraje Swą intelektualną zupę, Mądrale, oczytane faje, Całujcie mnie wszyscy w dupę. Item aryjskie rzeczoznawce, Wypierdy germańskiego ducha (Gdy swoją krew i waszą sprawdzę, Wierzcie mi, jedna będzie jucha), Karne pętaki i szturmowcy, Zuchy z Makabi czy z Owupe, I rekordziści i sportowcy, Całujcie mnie wszyscy w dupę. Socjały nudne i ponure, Pedeki, neokatoliki, Podskakiwacze pod kulturę, Czciciele radia i fizyki, Uczone małpy, ścisłowiedy, Co oglądacie świat przez lupę I wszystko wiecie: co, jak, kiedy, Całujcie mnie wszyscy w dupę. Item ów belfer szkoły żeńskiej, Co dużo chciałby, a nie może, Item profesor Cy... Wileński (Pan wie już za co, profesorze!) I ty za młodu niedorżnięta Megiero, co masz taki tupet, Że szczujesz na mnie swe szczenięta, Całujcie mnie wszyscy w dupę. Item Syjontki palestyńskie, Haluce, co lejecie tkliwie Starozakonne łzy kretyńskie, Że szumią jodły w Tel-Avivie, I wszechsłowiańscy marzyciele Zebrani w malowniczą trupę, Z byle mistycznym kpem na czele, Całujcie mnie wszyscy w dupę. I ty fortunny skurwysynu, Gówniarzu uperfumowany, Co splendor oraz spleen Londynu Nosisz na gębie zakazanej, I ty, co mieszkasz dziś w pałacu, A srać chodziłeś pod chałupę, Ty, wypasiony na Ikacu, Całujcie mnie wszyscy w dupę. Item ględziarze i bajdury, Ciągnący z nieba grubą rentę, O, łapiduchy z Jasnej Góry, Z Góry Kalwarii parchy święte, I ty, księżuniu, co kutasa Zawiązanego masz na supeł, Żeby ci czasem nie pohasał, Całujcie mnie wszyscy w dupę. I wy, o których zapomniałem, Lub pominąłem was przez litość, Albo dlatego, że się bałem, Albo, że taka was obfitość, I ty, cenzorze, co za wiersz ten Zapewne skarzesz mnie na ciupę, Iżem się stał świńtuchów hersztem, Całujcie mnie wszyscy w dupę!... Zapach szczęścia Wtedy paloną kawą pachniało w kredensie, A zimne, świeże mleko, jak lody wanilią. Kiedy się, mrużąc oczy, orzeszynę trzęsie, Po gałęziach w olśnieniu pędzi liści milion. Żywiołem zachłyśnięty, zziajany w rozpędzie, Ileś pokrzyw posiekał, ile traw stratował! A kijem obtłukując szyszki i żołędzie Ileżeś mil po drzewach małpio przecwałował! I wszystko to w ognistej pamięci dziś błyska, Ciska się małe, szybkie, gorąco, daleko... I szczęście pachnie kawą. I chłoniesz je z bliska. A chłód w pokoju sączy waniliowe mleko. Kartofle Czujesz? Ogniskiem pachną te pogańskie lata, Gdy iskrami trzaskały żagwie jałowcowe I dym wełnistym kłębem za wiatrem ulatał, I marszczyły się z żaru kartofle surowe. Gdy zrudziałą gałęzią, iglastą i suchą, Huknąć stos w łeb płomienny - jakbyś w ogień cisnął Worek żywych chrabąszczy! Takim sykiem prysnął, Taką paniczną chmarą iskromiotu buchał. I nigdy tak kartofel podany do stołu Nie nęcił, jak ten właśnie, z przyswędem i węglem, Łapczywie wytrącony patykiem-pocięglem Z siwej, gorącej mąki leśnego popiołu. Z dłoni go w dłoń przerzucać! dmuchać, bo gorący! Parzy obłuskiwaną spieczoną łupiną! Tknąć w sól z papierka! wchłonąć w usta chuchające, Żeby się na skaczącym języku rozpłynął! Łódkami się przez siwą Pilicę wracało, Z prądem, wiatrem, pod wieczór, pod zorzę wiśniową, W milczeniu, zamyśleniu, z gorejącą głową. Tak się ogień, popioły i smutek poznało. Mieszkańcy Straszne mieszkania. W strasznych mieszkaniach Strasznie mieszkają straszni mieszczanie. Pleśnią i kopciem pełznie po ścianach Zgroza zimowa, ciemne konanie. Od rana bełkot. Bełkocą, bredzą, Że deszcz, że drogo, że to, że tamto. Trochę pochodzą, trochę posiedzą, I wszystko widmo. I wszystko fantom. Sprawdzą godzinę, sprawdzą kieszenie, Krawacik musną, klapy obciągną I godnym krokiem z mieszkań - na ziemię, Taką wiadomą, taką okrągłą. I oto idą, zapięci szczelnie, Patrzą na prawo, patrzą na lewo. A patrząc - widzą wszystko oddzielnie Że dom... że Stasiek... że koń... że drzewo... Jak ciasto biorą gazety w palce I żują, żują na papkę pulchną, Aż papierowym wzdęte zakalcem, Wypchane głowy grubo im puchną. I znowu mówią, że Ford... że kino... Że Bóg... że Rosja... radio, sport, wojna... Warstwami rośnie brednia potworna, I w dżungli zdarzeń widmami płyną. Głowę rozdętą i coraz cięższą Ku wieczorowi ślepo zwieszają. Pod łóżka włażą, złodzieja węszą, Łbem o nocniki chłodne trącając. I znowu sprawdzą kieszonki, kwitki, Spodnie na tyłkach zacerowane, Własność wielebną, święte nabytki, Swoje, wyłączne, zapracowane. Potem się modlą: "od nagłej śmierci... ...od wojny... głodu... Odpoczywanie" I zasypiają z mordą na piersi W strasznych mieszkaniach straszni mieszczanie. Apokalipsa Ciosami świateł ciemności rozciął Blask stujęzyczny, nożowy zamach, I noc, podźgana elektrycznością, W oślepiających stanęła ranach. Zorzo zbrodnicza, tęczo pożarna; O, fajerwerku bożka Philipsa! Jakich objawień pali się barwna Amerykańska apokalipsa? Kto idzie? Bokser. W kułakach - ołów, Zęby na wierzchu: zbawiciel nowy. I chwali Pana wrzask apostołów Z krwawo rozdartych szczęk kwadratowych. Pokaż się z daleka Pokaż się z daleka, Choćby z najdalszego, (Choćby - o sto kroków...) - Jakoś się dowlokę, Widmo i kaleka, Do witania twego! Pokaż się! Dopełznę Przez ten bezmiar ziemi, Trawy się czepiając, Wiatru i kamieni. Dale wy bezbrzeżne! Dale niebosiężne! Krzyczeć będę z trwogi, Modlić się śród drogi, Konać - A dopełznę! Tak dopełza żołnierz Do figury świętej... Za żołnierzem - ciurkiem Krwawy strumyk kręty... Blisko już, bliziutko, Zaraz koniec męce: Już Madonna Polna Wyciągnęła ręce. O suficie Odkąd płyniesz po tym mieszkaniu, Tym więzieniu moim dozgonnym, Odkąd pachniesz, cienista Lasem, rzeką i cieniem wonnym - Dziwy u mnie: ten sufit płaski Jeszcze nie wgiął się, nie zbłękitniał, Nie rozbłysnął wiosennym blaskiem I mieszkania mi nie rozwidnia. Co dziwniejsze: że się nie chmurzy, Nie czernieje kłębami gniewu, Nie rozdziera się gromem burzy, Jak przystało takiemu niebu! Ale dziwem już nad dziwami I zniewagą dla mej tęsknoty Jest mrok jego, kiedy nocami Wypatruję swej gwiazdy złotej! [Giętko, żywo splatają się moje myśli] Giętko, żywo splatają się moje myśli, Jak dziewczynie koszyk z wikliny młodej. Sen leśny, sen powikłany tej nocy jej się przyśni, A rankiem wczesnym - Patrz! Już wraca - już w koszyku lepkie czerwone jagody. Idzie - śpiewa szczęśliwa, ale ciągle urywa, Poziomka za poziomką w jej ustach się rozpływa; Idzie - przystaje, ogląda się, To z uśmiechem, to z żalem! Co też w tym sercu się dzieje! A las czerni się coraz dalej, A coraz bliżej bieleje Chata, w której się śniło, A przedtem się splatało, A teraz się spełniło. [Gdybym był krzakiem] Gdybym był krzakiem świeżych, najczerwieńszych róż, (A umieją one świeże być! Czerwone!) Ty - oczy tylko (tak jak umiesz) zmruż, A na ten rozkaz twój - spłonę. I choćby szary, martwy, stał się ze mnie proch, I beznadziejna gruda z mogilnego dołu, Ty - znowu przyćmij tym zmrużeniem wzrok, A róże trysną z popiołu. [Zdarzyło mi się to pierwszy raz] Zdarzyło mi się to pierwszy raz - Na palcach chodzić po ogrodzie. Z tętniącym sercem, z latarką z gwiazd, Skradałem się jak złodziej. Godzinę dobrą, a może i dwie, Siedziałem przedtem zdumiony, Że taki w nim upór! i kogo on zwie? I czemu tak kwili? i kto on, i gdzie, Ten głupi ptak uprzykrzony? Godzinę, półtorej, zanudzał na śmierć Upartym, króciutkim wyćwierkiem, Bez przerwy, co chwila, co pół i co ćwierć. Rzeź brzóz Brzozom siekierą żyły otworzę, Ciachnę przez ciało, rąbnę przez korzeń, Lepkim osoczem brzozy ubroczę, Na rany białe wargami wskoczę. Zęby chwytliwe w trzony brzóz wbiję, Ustami chciwie soki wypiję, Żywcem spod kory wyrwę wargami Rdzeń umęczony pocałunkami. Może te leki z żywego drzewa Słów mnie nauczą, których mi trzeba: Na chwałę brzozom, na chwałę latu, Ustom obłędnym, bożemu światu! Trawa Trawo, trawo do kolan! Podnieś mi się do czoła, Żeby myślom nie było Ani mnie, ani pola. Żebym ja się uzielił, Przekwiecił do rdzenia kości I już się nie oddzielił Słowami od twej świeżości. Abym tobie i sobie Jednym imieniem mówił: Albo obojgu - trawa, Albo obojgu - tuwim Ciemna noc Człowieku dźwigający, Usiądź ze mną. Pomilczymy, popatrzymy W tę noc ciemną. Zdejm ze siebie Kufer dębowy I odpocznij. W ciemną noc wlepimy razem Ludzkie oczy. Mówić trudno. Nosza ciężka. Chleb kamienny. Mówić na nic. Dwa kamienie W nocy ciemnej. Nasza mądrość Jakże ja cię będę uczył tej mądrości? Myśmy ludzie cisi, myśmy ludzie prości. Myśmy ludzie prości, ludzie nieuczeni, Słowem-ogniem wszczęci, słowem-ogniem chrzczeni. Splotem słów chwytamy tajnię w śpiewnym rymie, U nas kwiatu - słońce, słońcu - kwiat na imię. Lecz w naszej mowie, w tym przedziwnym dziwie, Świat się tak nazywa, jakim jest prawdziwie Bez ksiąg i bez nauk, lecz w zadumie niemej My jedyni jeszcze coś-niecoś tu wiemy: O tych chwilach nocnych, co w bezkresy biegną, Gdy widzimy cienie nie wiadomo czego. Zawsześmy na ziemi jednakowo młodzi, U nas po ogrodzie jasny Zwiastun chodzi. I do samej śmierci oddajem w pokorze Bogu co cesarskie i Bogu co boże. [Nie śmiej się z nich] Nie śmiej się z nich. Nie wolno. Nie drwij. Bo to boli. To przecież tacy biedni, tacy mali ludzie... To kąkole i chwasty na bezpłodnej roli. Nie wiń ich. Mają dusze. I też żyją w trudzie. A czyś widział ich dumę? Każdy z nich wszak sądzi, Że jest wyższy od ciebie. Nie masz w nich pokory. Ale niech sobie myśli. Pokój z nimi. Niech błądzi. To człowiek biedny, mały. Może zły i chory. Och, nie śmiej się z biedoty! Bo serce mi ranisz! Bo mi twa każda drwinka, jak im, w duszę wrasta. Wiedz, że daremnie, bracie, tych maluczkich ganisz: Przyjdzie do nich - pić z nimi - smutny Chrystus Miasta Ona Kiełkował w duszy dziwny niepokój. (Przeczucia). Ktoś grał (z moderatorem) fantazję Szopena. - Drgnęła nagle, jak gdyby od szpilki ukłucia. Przyszła zła zmora dziewczyn: trapiąca migrena. I przyłożyła ręce do tłukącej skroni, I przymrużyła oczy. I cała pobladła. A w uszach monotonnie, natrętnie coś dzwoni. I podeszła powoli (śmierć... śmierć...) do zwierciadła. Obejrzała się. Potem na chwilę stanęła. Spojrzenie. Uśmiech nikły. (A głowę coś toczy). Pięknym kobiecym ruchem stanik swój opięła. (Uwypuklone piersi drażniły mi oczy). Potem - podeszła do mnie. Blisko. Strasznie blisko. (Słuchałem...) Szła woń słodka od włosów kasztanu; Za rękę mnie ujęła... (zawrót!... pada wszystko!...) I rzekła wolno: "Chciałam--coś--powiedzieć--panu--" Wiosna Serce pęcznieje, nabrzmiewa, Wesele musuje w ciele, Można oszaleć z radości, O, moi przyjaciele! Od stóp do głowy krąży Potok niepowstrzymany! Pomyślcie, co się dzieje! Jaki to pęd opętany! Jak bardzo jest! jak wiele! Jak żywo, zupełnie, cało! - Chodź, Młoda do Młodego Ojcostwa mi się zachciało! Ty Ty trzymasz mnie na ziemi, Ty wznosisz mnie do nieba, Tyś jest mi tutaj wszystkiem, Po co tam iść trzeba O tobie wiem jedynie I tylko Ciebie umiem. Na świat machnąłem ręka: I tak nic nie zrozumiem! Co krok -- to nowa droga! Co myśl -- to otchłań wrzącą. Ty jedna odpowiadasz, Mówiąca czy milcząca. Krwi słucham twego serca, Bijącej w białej piersi I trwam miłością błędna W tym życiu, pełnym śmierci. Wieczorny wiersz Czasem u szczytu ulic zachód żółtym blaskiem Mury niebios rozwala na złomy płomienne. Wtedy listopadowe wieczory warszawskie Wieją wiosną i płyną, młodością wiosenne. Ile łez we mnie było i ile miłości, Ile westchnień i szczęścia w majowej ulewie, I moich słów dla ciebie, i wielkiej czułości: Wszystko z nieba powraca w dawnym, ciepłym wiewie. I znowu idę lekki i nocą wezbrany, Jakbym niósł liść wilgotny na sercu otwartem, Wtedy w twoim miasteczku ciemniały kasztany, Pachniał groszek pachnący na sercu pod ptitleem. Płakać, jedyna moja, mogę tylko Tobie. Ty zrozumiesz. Rozgrzeszysz spojrzeniem pokornym. I wiosnę zakochanych znajdziesz w skromnym słowie, I ciężką gorycz moją w tym wierszu wieczornym. Miłość najważniejsza Ty jesteś moją żoną, to we krwi mojej tłucze Popłochem, szczęściem, strachem, radością i wyskokiem! Zamieram i wybucham, tryumfem wrę i huczę, I płynę w dal obłokiem, i pędzę w dal potokiem. I myślę, i wspominam, i przypominam sobie, I modlę się, i płaczę, i ludziom ściskam dłonie, I śmieję się do siebie, i nie wiem sam, co robię, I ze wzruszeniem mówię: ja z żoną, żona, żonie... Błękitno-złota moja! Wiosenna i jesienna! Ty, co dzień po raz pierwszy ujrzana i kochana! Spójrz, proszę, w oczy moje; ta sama moc niezmienna, ta moc, co jeno rzuca w pokorze na kolana! PIOSENKI
WIERSZE DLA DZIECI |