Śladami Trzech Wieszczów

    Trzej wieszczowie – tak zwykło się nazywać Mickiewicza, Słowackiego i Krasińskiego. Ale termin ten od dawna umiera, odchodzi po cichu w niebyt jak staruszek, który nie ma już sił do życia. Można bez wielkiego ryzyka stwierdzić, że dzieje się tak, ponieważ od samego początku sformułowanie trzej wieszczowie było mocno nietrafne, naciągane i nieprawdziwe.

    Jeśli tytuł wieszcz zrozumiemy dosłownie jako prorok, ktoś, kto widzi przyszłość, to nie zasłużył na niego Słowacki, bo wszystkie jego przepowiednie minęły się z rzeczywistością (chyba że ktoś bardzo chce wierzyć, iż pisząc Pośród niesnasków Pan Bóg uderza, Słowacki myślał o Janie Pawle II).

    Jeśli uznamy, że wieszcz oznacza po prostu wielkiego poetę, to nie był nim niewątpliwie Krasiński, które swe jedyne wielkie dzieło napisał na początku twórczej drogi i nigdy już podobnego poziomu nie osiągnął. Jakby faktycznie miał widzenie…

    Ale wieszcz oznacza dużo więcej niż tylko poeta czy nawet prorok. Jest to prorok - poeta, a zarazem przewodnik i nauczyciel. Nie tylko składa pieśni, nie tylko odsłania nimi mroki przyszłości czy przeszłości. On przede wszystkim – wychowuje. Jego twórczość jest Arką Przymierza między dawnymi a nowymi laty. Wieszcz prowadzi swój naród przez lata klęski jak Mojżesz Żydów przez Morze Czerwone.

    Polska XIX wieku miała trzech takich pisarzy – przewodników. Im trzem w wielkiej mierze zawdzięczamy, że wciąż żyjemy, a z nam Ta, co nigdy nie umarła. Trudno powiedzieć, trudno w ogóle wyobrazić sobie Polskę bez tej trójcy. Jedno jest pewne – gdyby w ogóle istniała, wyglądałaby zupełnie inaczej.

    Ta wielka trójka to (w kolejności chronologicznej): Fredro, Mickiewicz, Sienkiewicz. Oni ocalili naszą przeszłość i dali naszym przodkom oręż pamięci. Dzięki nim kolejne pokolenia Polaków zapadały na nieuleczalną chorobę patriotyzmu, beznadziejnie, bez wzajemności zakochiwały się w Nieistniejącej i przekazywały swe uczucia następcom.

    Bez nich nas by nie było. Dzięki naszym przodkom jesteśmy. A oni byli dzięki wieszczom. O tym zamierzam opowiedzieć.


    Depresja komediopisarza

    Aleksander hr. Fredro (1793 – 1876) to największy polski komediopisarz, a także pamiętnikarz, oficer napoleoński, kawaler orderu Virtuti Militari i francuskiej Legii Honorowej, polityk galicyjski, poseł na Sejm.

    Urodził się w położonym u podnóża Karpat majątku, w dość zamożnej (niegdyś senatorskiej) rodzinie szlacheckiej. Gdy miał lat dwanaście, jego matka zginęła w pożarze dworu. Ojciec z dziećmi (Aleksander i ośmioro rodzeństwa) opuszcza majątek i przenosi się do Lwowa.

    W wieku 16 lat młody Fredro ucieka z domu i zaciąga się do armii Księstwa Warszawskiego. Bierze udział w wyprawie Napoleona na Moskwę, podczas odwrotu choruje na tyfus, ucieka z niewoli rosyjskiej. Za kampanię moskiewską otrzymuje order Virtuti Militari. Zostaje oficerem ordynansowym w sztabie generalnym. Wędruje z Wielką Armią aż do upadku Cesarstwa. Dopiero po abdykacji Napoleona, z Legią Honorową i nie opuszczającym go dowcipem, wraca w rodzinne strony. Po powrocie do Galicji nieomal natychmiast… zakochuje się.

    Jego wybranką jest Zofia (de domo Jabłonowska), młodziutka żona bajecznie bogatego hrabiego Skarbka, pani na zamku w Odrzykoniu. Chociaż Zofia jest z mężem w separacji, jej rodzina, z niejasnych przyczyn, nie zgadza się na kupienie kościelnego rozwodu, co było w tamtych czasach i sferach czymś dość pospolitym. W rezultacie hrabia Fredro musi czekać na Zofię aż jedenaście lat. W międzyczasie pisze i wystawia swoje pierwsze komedie oraz obsceniczną, krążącą w odpisach Sztukę obłapiania.

    Ale dopiero po ślubie (1828), w latach 1832 - 35 powstaną jego najsłynniejsze utwory: Zemsta, Pan Jowialski, Dożywocie i Śluby panieńskie.

    W czasie powstania listopadowego państwo Fredrowie, uciekając przed epidemią cholery, wyjeżdżają do Wiednia. Po powrocie w 1831 Fredro zostaje posłem do galicyjskiego Sejmu stanowego. Staje się znanym w Galicji politykiem. Czyni m.in. starania o budowę pierwszej linii kolejowej.

    Jednak w czasie Wiosny Ludów, za zdecydowanie antyaustryjackie wystąpienia, zostaje oskarżony o zdradę stanu. Po uniewinnieniu hrabia Fredro wyjeżdża wraz z żoną na kilka lat do Paryża. Tu znów, po kilkunastoletniej przerwie, zaczyna pisać.

    Fredro nękany był bowiem nie tylko przez władze zaborcze, również rodzima krytyka literacka nie dawała mu spokoju. Zarzucano mu drugorzędny talent, niemoralność, brak narodowego ducha. W czasach narodowych nieszczęść jego twórczość zbyt była odległa od sprawy polskiej. Potępiano go tym bardziej, że nieuświadomiona publiczność uwielbiała jego komedie.

    Nie lubili go romantycy. To Seweryn Goszczyński dał sygnał do ataku na Fredrę, pisząc w 1835:

    Nazwiska polskie nie są tym samym, co charaktery polskie; kilka osób, kilka scen narodowych nie rozleją barwy narodowej na wiersze czterech tomów; pasztet przysłów, bez związku z charakterami i z całością dzieła jest tylko słownikiem przysłów; miłosna strona narodu jest to rys kosmopolityczny – a to jest właśnie wszystko, co ma stanowić polskość komedyi Fredra, ale cnoty, wady śmieszności, charaktery pojedyncze, fizjonomia ogólna, zgoła cokolwiek tworzy pomniki prawdziwie narodowej indywidualności, tego na próżno byś tam szukał.

    Atak ten wynikał z niskich pobudek. Jak wspomina w swoich pamiętnikach sam Goszczyński, stracił on dla Fredry szacunek w 1832, gdy starał się o fundusze na pismo Związku Dwudziestu Jeden. Fredro jako członek komitetu przyznającego subwencję zażądał, by członkowie komitetu mogli cenzurować artykuły, które będą przecież sponsorować. Goszczyński nie zgodził się na ten warunek i pismo nigdy nie powstało.

    Za Goszczyńskim poszli następni (Wincenty Pol, Edward Dembowski, Leszek Dunin Borkowski, anonimowy Minos z Tygodnika Literackiego), co doprowadziło do wieloletniego milczenia Fredry (sam pisarz podawał, że trwało ono 13 - 15 lat, badacze wyznaczają jego długość na 12 - 19 lat).

    Czy rzeczywiście hrabia literat, niezależny finansowo i umysłowo, przejął się aż tak ocenami kolegów po piórze, by na wiele lat zniknąć z literackiej sceny? On sam nie miał wątpliwości i tą zajadłością krytyków tłumaczył swoje zamilknięcie. Dodać należy, że i ze strony największych pisarzy swojej doby nie doczekał się Fredro uznania. Zachowało się wspomnienie o śniadaniu wielkanocnym u księcia Adam Czartoryskiego, na którym Mickiewicz ostentacyjnie nie dostrzegał krążącego przy nim Fredry. Inna sprawa, że Mickiewicz niezwykle często zachowywał się obrzydliwie wobec innych pisarzy, by niedługo później wynosić ich pod niebiosy (szczególnie doświadczył tego Kazimierz Brodziński, którego w III cz. Dziadów autor obsmarował wręcz straszliwie, by w Epilogu do Pana Tadeusza stawiać za wzór narodowej poezji).

    Współcześnie coraz częściej za przyczynę zamilknięcia Fredry uznaje się dręczące komediopisarza melancholię i mizantropię, które spowodowały, że końcówkę życia przeżył w kompletnej izolacji. Jego Zapiski starucha wręcz porażają niebywałą dawką pesymizmu i goryczy. Ale równie dobrze mogło być i tak, że odrzucenie przez kolegów po piórze stało się jedną z głównych przyczyn depresji.

    Nie jesteśmy w stanie tego ocenić ani odpowiedzieć na pytanie o przyczynę milczenia i choroby Fredry. Warto jednak zadać pytanie: Czy romantycy mieli rację? Może faktycznie komedie nie przystawały do powagi lat klęski narodowej. Może faktycznie dzieła Fredra były nienarodowe, kosmopolityczne. No bo czyż nie ma czegoś nieprzyzwoitego w fakcie, że gdy Polska krwawiła po klęsce powstania listopadowego, gdy Krasiński pisał Nie - Boską Komedię, Słowacki Kordiana, Mickiewicz Dziady drezdeńskie i Pana Tadeusza, to Fredro sypał dowcipami jak z rękawa w Zemście i Ślubach panieńskich?


    Kronikarz umarłego świata

    Przyjrzyjmy się bliżej dwóm najpoważniejszym zarzutom, jakie spotkały Fredrę: nieobyczajności i kosmopolityzmowi. O ile nie da się ukryć, że świntuszył w młodości hrabia na potęgę, o tyle zarzucanie kawalerowi Virtuti Militari braku patriotyzmu zakrawa na kpinę.

    Zajmijmy się więc najpierw tą lekkomyślną i frywolną muzą Fredry.

    Zostawmy na boku wojackie obscena, których pisarz w późniejszych latach ogromnie się wstydził, i przyjrzyjmy się jego najsłynniejszemu utworowi o tematyce miłosnej.


    Śluby panieńskie

    to typowa komedia intrygi, czyli utwór, w którym motorem akcji są czyjeś skryte działania, które zanim doprowadzą do celu, wywołają wiele zabawnych nieporozumień, zaskakujących sytuacji, komicznych omyłek.

    W dziele Fredry zabiegi bohaterów koncentrują się wokół miłości i małżeństwa. Z czwórki młodych postaci jedynie Albin (fontanna łez, parodia kochanka sentymentalnego) od początku pragnie zdobyć wzajemność i rękę ukochanej. Pozostali – Gustaw, Aniela i Klara – nie mają najmniejszej chęci do małżeństwa. Dziewczęta pod wpływem lektury romansu Męża Kloryndy życie wiarołomne (tytuł fikcyjny, ale bardzo charakterystyczny) przyrzekły sobie nienawidzić ród męski, nigdy nie być żoną. Z kolei Gustaw uwielbia kawalerskie życie i mimo namów stryja Radosta ani myśli się ustatkować. Jednak, gdy Radost informuje Gucia (jak pieszczotliwie nazywa bratanka) o ślubach panieńskich Anieli i Klary, młody przeciwnik małżeństwa natychmiast natychmiast ruszy do boju po serce Anieli. Wymyśli nieprawdopodobną intrygę, by podwójne zaręczyny stały się faktem, a Radost i opiekunka Klary, pani Dobrójska, mogli zatrzeć ręce z ukontentowania.

    Śluby panieńskie, przynoszące koncepcję miłości zasadniczo odmienną od romantycznej i sentymentalnej, często bywają traktowane jako kpina z IV części Dziadów. Porównania te nie biorą jednak pod uwagę dat powstania obu utworów. Dziady wileńsko - kowieńskie to dzieło z początków romantyzmu, Śluby z fazy dojrzałej. W późniejszym o 2 lata od komedii Fredry Panu Tadeuszu związek między tytułowym bohaterem a Zosią rozwija się podobnie jak między Anielą a Gustawem. Różnica wynika wyłącznie z formy obu utworów. Miłość w Ślubach panieńskich, jak na komedię przystało, jest bardziej żywiołowa, radosna, prowadzi do zabawnych perypetii i nieporozumień. Jednak i tu, i tu twórcy pokazują pogodne, szczere uczucie, które mimo początkowych przeszkód zmierza do jedynego dozwolonego finału, czyli zaręczyn. Cierpienie, jeśli się pojawia, to jest chwilowe i wynika z nieporozumień, nie ma tu miejsca na szaleństwo, zapamiętanie w uczuciach, rozterki i… wielkie namiętności. Miłość Tadeusza i Zosi oraz bohaterów Fredry to uczucie stateczne, pobłogosławione przez rodziny, nienapotykające istotnych przeszkód na drodze ku spełnieniu. Nie niszczy, ale uzdrawia lub rozwija bohaterów. Tadeusz wyraźnie dojrzewa do poślubienia Zosi, z niezbyt rozgarniętego dużego chłopca zmienia się w mężczyznę. Gustaw, lekkoduch i miłośnik kawalerskich zabaw, ustatkowuje się pod wpływem miłości do Anieli. Jak widać, nie tylko Fredro odrzucał sentymentalną i wczesnoromantyczną koncepcję miłości. Podobne myśli znajdujemy w Panu Tadeuszu, jak również w I i II części Nie - Boskiej Komedii (krytyka poety, który niszczy swoją rodzinę). Różni pisarze odrzucali zewnętrzną, w istocie sztuczną i mocną teatralną formę miłości romantycznej, nie zmieniając jednak jej istoty jako uczucia błogosławionego, natchnionego i magnetyzującego (wywodzącego się z pokrewieństwa dusz). Nie ulegało też dla nich wątpliwości, że miłość powinna być jednym powodem małżeństwa, a zarazem że jedynie w małżeństwie miłość może zostać spełniona.

    Jeśli więc Fredro był niemoralny, to samo należy powiedzieć o Mickiewiczu i Krasińskim. Zwłaszcza Pan Tadeusz z rozflirtowaną Telimeną, świadomie polującą na męża za pomocą sex appealu, uwodzącą i oddającą się dużo młodszemu Tadeuszowi, by zaciągnąć go przed ołtarz, ale nie zaniedbującą równolegle innych kawalerów, mógłby dostarczyć dowodów przeciw autorowi. A przecież każdy wie, że to bez sensu. Podobnie i Fredro – niewiele jest obrazów równie czystej miłości, jak ta przepełniająca dom Radosta.

    Tylko fundamentalista taki jak Dunin - Borkowski mógł nie dostrzec, iż ten niemoralny Fredro w istocie rzeczy jest moralistą. Jeszcze gorszym fundamentalistą był Goszczyński. I on także nie dostrzegł, bo nie mógł, bo zaślepiał go własny punkt widzenia, istotnej cechy dzieła Fredry. Mowa o Zemście.


    Zemsta

    to najwybitniejsza komedia Fredry. Zapełniona barwnymi, znakomicie skontrastowanymi postaciami (jedynie dwójka młodych kochanków, Klara i Wacław, nie wybija się ponad schemat literacki), pełna komicznych scen, zachwyca również indywidualizacją języka bohaterów (każdy z nich mówi na dodatek polszczyzną innej epoki).

    Interpretacje Zemsty szły w dwu kierunkach. Starsza, ale nadal mająca swoich zwolenników, mówi, iż Fredro w swoim dziele krytykował polską szlachtę, jej pieniactwo, krwawe spory z byle powodu, pomiatanie ludźmi stojącymi niżej w hierarchii społecznej, materialistyczny stosunek do małżeństwa, zmuszanie młodych do ślubu z niekochanymi osobami. W tej koncepcji dobre zakończenie utworu wynika jedynie z reguł gatunkowych, podobnie jak ciepły humor przenikający i rozświetlający całą sztukę. Krótko mówiąc – komedia miała być krytyczna wobec szlachty, tylko trochę się Fredrze ta krytyka nie udała. Konsekwentnie należałoby uznać, że Zemsta nie jest wybitnym dziełem, a z takim twierdzeniem nie zgodziliby się nie tylko znawcy, nie tylko odbiorcy teatralni i literaccy, ale sami zwolennicy tezy o antyszlacheckim charakterze komedii Fredry.

    Prawdę mówi więc teza druga – Zemsta to sceniczne świadectwo szlacheckiej mentalności, obyczaju, charakteru, pamiątka świata, który przestawał istnieć. Za znamienny trzeba uznać fakt, iż nie można powiedzieć, gdzie toczy się akcja komedii – po prostu gdzieś w Polsce. Czas akcji wydaje się bardziej konkretny, ale określamy go na podstawie jednego słowa wypowiedzianego przez Cześnika. Szykując się do pojedynku z Rejentem, Cześnik mówi o swej szabli Ha! Pani barska, co świadczy, iż bohater brał udział w konfederacji barskiej (1768 - 1772). Gdyby nie to jedno słowo, umiejscowienie akcji w czasie byłoby niemożliwe. Problem w tym, że ta informacja nie rozjaśnia obrazu, a wręcz zaciemnia. Nie wiemy, ile lat dzieli oba momenty – konfederację i niedoszły pojedynek Cześnika z Rejentem – może kilka, może kilkadziesiąt. Akcja Zemsty może więc toczyć się zarówno w 1775, jak i 1815 roku. Ileż zdarzeń dziejowych przetoczyło się w tym czasie przez ziemie polskie! A bohaterowie zdają się tego nie zauważać. Czyżby dlatego, że brak im patriotyzmu? Nie, przecież Cześnik walczył w konfederacji barskiej.

    Zemsta po prostu toczy się w wiecznym szlacheckim tu i teraz, poza czasem i przestrzenią. Opowiada o tym, jaka była szlachta polska w swoim dniu powszednim. Fredro nie ukrywa cieni na tym wizerunku, a jedynie rozjaśnia je humorystycznym ujęciem. Oprócz prawdy historycznej uzyskuje dzięki temu efekt dodatkowy – niejednoznaczność bohaterów. Kto jest najbardziej uroczą postacią Zemsty? Chyba każdy bez namysłu powie – Cześnik. I będzie to prawda. Cześnik to wzór cnót szlacheckich – honorowy, gościnny, przestrzegający świętych praw i obyczajów przodków. Ujrzawszy Rejenta we własnym domu, odkłada na bok szablę, choć krew się w nim gotuje. Ta decyzja zapoczątkuje ciąg wydarzeń prowadzących do końcowej zgody. Jednak ten uroczy Cześnik (nieco wprawdzie wybuchowy, ale w jakże komiczny sposób) wręcz pomiata ludźmi. Jak traktuje Dyndalskiego w scenie pisania listu! Jak okrutnie postępuje z Papkinem! Szantażuje go, wmawia mu, że został otruty przez Rejenta. Klarę zmusza do ślubu z Wacławem (nie mając pojęcia, że dziewczyna tylko o tym marzy). Piękny i obrzydliwy zarazem jest Cześnik. To samo można by powiedzieć o każdym z ważnych bohaterów Zemsty. Każdy z nich ma jakieś grzechy na sumieniu, każdy też przeżywa swą wielką chwilę w scenie pojednania. Cześnik odkłada zemstę, Wacław decyduje się wyznać ojcu prawdę, Podstolina wyjaśnia swoje krętactwa, Rejent pozwala się udobruchać brzęczącymi argumentami. Tak jak zgoda likwiduje wszystkie przyczyny zatargów, tak gotowość do niej łagodzi wszystkie inne wady.

    Bohaterowie Zemsty potrafią wznieść się ponad wzajemne urazy i ta zaleta pozwala ukazać ich w pozytywnym świetle. Fredro mówi swoim odbiorcom: tacy byli wasi przodkowie – piękni i okropni, godni śmiechu, czasem pogardy, lecz także i miłości. Innych nie macie.

    Fredro jako pierwszy dostrzegł, że coś się w Polsce bezpowrotnie skończyło. Że oto na jego oczach umarł świat polskiej szlachty. Mało kto zdawał sobie z tego sprawę. Wciąż przecież stały dworki z białymi kolumnami, gdzie zwiewne panny i zadzierżyści młodzieńcy śpiewali patriotyczne pieśni, a starcy przyglądali im się z uśmiechem rozrzewnienia. Ale te dwory i majątki obciążone coraz większymi długami, były anachronizmem gospodarczym w XIX - wiecznej Europie. Fredro w latach 30. dostrzegł to, co dla wszystkich stało się oczywistością 20 lat później – że polskiej szlachty już nie ma. Zrozumiał też coś więcej – że Polska bez tej szlachty jest już inną Polską. Że rodzi się na nowo, w warunkach skrajnie niekorzystnych, a to, co powstanie, nie może istnieć bez pamięci.

    Norwid powiedział, że narody, które tracą pamięć, tracą życie, ale przed nim prawdę tę znali inni. Fredro jest pierwszym z linii wieszczów, którzy uratowali naszą pamięć, a z nią – byt.



    Narodowa psychoterapia poezją

    Jakby pragnąc się zrehabilitować za tchórzostwo, a raczej – jakby Bóg lub Muzy pragnęły pozwolić mu zmyć plamę na honorze, Mickiewicz w latach popowstaniowych doznaje nieprawdopodobnego przypływu natchnienia. Jak sam wspominał, w Dreźnie, gdzie była pierwsza stolica polskiej emigracji, nad jego głową otwarła się bania z poezją. Dodajmy, że ponoć stało się to w kościele, podczas niedzielnej mszy.

    Zostawmy uczniom, studentom i badaczom rozważania, dlaczego Ballady i romanse wywołały niesamowity jazgot w obozie klasyków, ile osobistych przeżyć Mickiewicza zostało zawartych w Dziadach wileńsko - kowieńskich, albo czy Konrad Wallenrod to apoteoza spisku, czy wręcz przeciwnie – ostrzeżenie przed działaniem niehonorowym i niemoralnym. To wszystko ważne pytania i ważkie dzieła, ale nie mają znaczenia dla naszych rozważań. Albo mają o tyle, o ile przygotowywały młodego poetę do odegrania roli Wieszcza.

    Przygotowywał się do niej tak samo, jak Gustaw z IV części Dziadów do przemiany w Konrada z części III. Konia z rzędem teraz temu, kto wyjaśni, na czym polega owa przemiana! Większość z nas zadowala się wyniesionym ze szkoły banałami o kochanku Maryli, co się w kochanka Ojczyzny przeistoczył. Ale gdybym zadał kilka prostych pytań: jak?, dlaczego?, po co? – usłyszałbym jakieś nieartykułowane stęki i eeekania.

    Trzeba cofnąć się do Dziadów części IV. Po co Gustaw - Pustelnik przybywa do spokojnej chaty księdza? Nie po to, żeby opowiedzieć o swojej nieszczęśliwej miłości, ani tym bardziej po to, żeby wykrzyczeć oskarżenia przeciw książkom zbójeckim czy jasnym panom. Nie jest też szaleńcem, w którego bardzo udatnie się wciela. Urządza Księdzu psychodramę, by zburzyć spokój jego duszy. Po co to wszystko? Dlaczego wybrał sobie tego akurat świadka swej spowiedzi? Przecież mógł wygadać się jakiemuś pijanemu szlachciurze w zajeździe, mógł pójść do spowiedzi. A on pojawia się, by biednego księżynę zaprowadzić na skraj szaleństwa. Dlaczego? Cui bono?

    Gustaw pojawia się w chacie Księdza, by spytać: Za cóż zniosłeś dotychczas obchodzone Dziady? Szaleństwo, rozpacz, bunt obyczajowy i społeczny, mizoginizm to tematy, które należą do przeszłości Gustawa. Bohater ma je już za sobą, ponieważ jest – duchem. Tak, nie żyje. Odgrywa przed Księdzem tragedię swojego życia i samobójczej śmierci, a wszystko to w jednym celu – by ten pozwolił na nowo obchodzić Dziady. By uwierzył, że duchy istnieją, czują, bytują w świecie widzialnym i że żywi mogą im pomóc. Gustaw jest reprezentantem świata pozazmysłowego, który egzystuje w ćmach, świetlikach, gałęziach jodły, przybywa jako przedstawiciel duchów i w ich imieniu prosi o łaskę. Dla siebie niczego nie chce, jego misja jest rodzajem ofiary, którą składa cierpiącym. Dla niego droga do nieba zamknięta, bo kto za życia choć raz był w niebie, ten po śmierci nie trafi od razu.

    To wszystko przygotowuje go, by w III części mógł zamienić się w Konrada. By zaznał cierpienia, które zrównoważy poprzednie ziemskie rozkosze, by odkupił swój grzech śmiertelny, wreszcie – by przemówił w imieniu duchów mordowanych i katowanych Polaków. Ale nadal pozostaje sobą. Jak przedtem nie znał miary w miłości do kobiety, tak teraz w uczuciach dla ludzi.


    Dziady cz. III (drezdeńskie)

    Konrad jest o wieki starszy od Gustawa, podobnie jak Mickiewicz z 1832 mało przypomina radosnego młodzieńca otoczonego nimbem nieszczęśliwej miłości. Przez te 10 lat, które dzielą Dziady młodzieńcze i dojrzałe mnóstwo się w jego życiu wydarzyło. Z tych przeżyć, lecz głównie z przeczucia, że klęska powstania na długie lata określi polskie losy, że dziecinną mrzonką jest wiara w rychły powrót do kraju z bronią w ręku, że emigracja stanie się przyczyną cierpień i rozpaczy – zrodziły się Dziady drezdeńskie.

    Jaki cel miał Mickiewicz, nazywając nowe dzieło Dziadami? Przecież mógł dać mu tytuł Konrad albo Gustaw - Konrad, albo Ksiądz Piotr. Co łączy obie części, poza bohaterem? Bardzo łatwo dostrzegalna, jeśli odrzuci się szkolne nawyki, wiara w ponadludzki porządek i zamysł kierujący światem.

    W IV części Gustaw na chwilę przed ostatecznym pognębieniem Księdza mówi:

    Więc żadnych nie ma duchów?
    Świat ten jest bez duszy?
    Żyje, lecz żyje tylko jak kościotrup nagi,
    Który lekarz tajemną sprężyną rozruszy;
    Albo jest to coś na kształt wielkiego zegaru,
    Który obiega popędem ciężaru?
    Tylko nie wiecie, kto zawiesił wagi!
    O kołach, o sprężynach rozum was naucza;
    Lecz nie widzicie ręki i klucza!

    Nieomal w tym samym momencie rozpoczyna się część III! Gustaw wygłosi jeszcze monolog na temat swoich losów i rozpłynie się w powietrzu, by… przeistoczyć się w Konrada. Końcowe słowa części IV to prolog części III. A żebyśmy nie mieli wątpliwości, faktyczny prolog od razu wprowadza nas w tematykę nadziemską. Pierwsza postać, którą widzimy, to anioł. Za chwilę rozpocznie się bój między siłami wyższymi o duszę Konrada i o Polskę.

    Problemy z interpretacją Dziadów najlepiej pokazują, jak bardzo skarlała nasza wiara. Wystarczy bardzo prosty zabieg, by wszystko stało się jasne jak letni poranek. Wystarczy uwierzyć w istnienie wyższego porządku, boskiego i szatańskiego, i w to, że istnieje odwieczny Boski Plan, który Szatan ze wszystkich sił stara się zniweczyć. Tak wierzył Mickiewicz i jego współcześni. Oni w aniołach i diabłach zaludniających scenę Dziadów widzieli anioły i diabły, nic więcej – bo czyż można więcej? I tak było jeszcze przez prawie 100 lat. Śmieszą nas pozowane zdjęcia z prapremiery Dziadóww 1901 roku w inscenizacji Wyspiańskiego.

    Ówczesnych widzów wcale nie śmieszył ten srebrzysty anioł i czarny diabeł walczące o duszę Konrada. Przypomnijmy - twórca premiery to najwybitniejszy polski artysta przełomu wieków. Dla niego równie naturalne jak dla wiejskiego dziecka było, że anioł ma skrzydła. Że każdy człowiek ma swojego anioła stróża i diabła-kusiciela. Że Bóg i szatan działają także na tym świecie.

    Odbiorcy Mickiewicza wierzyli w to co on i przeżyli to co on. Mieli za sobą dwie klęski – oglądany oczami dziecka upadek Napoleona i tragedię powstania. Tragedię, która nie wynikała z klęski, ale z sabotażu i niewiary. Insurekcja największej szansy spośród wszystkich naszych zrywów narodowych, zaczęła się od bałaganu, bezhołowia i nieodpowiedzialności, od samosądów i zdrady, upadła w atmosferze sporów, podejrzeń, defetyzmu i apatii. Emigranci – początkowo pełni animuszu i wiary w przyszłość – z każdym dniem stawali się coraz bardziej chorzy na klęskę. Pogrążeni w potępieńczych swarach, przepełnieni goryczą i poczuciem beznadziei, za sobą mieli zgliszcza, przed sobą nicość. Jeszcze gorsza była sytuacja tych, którzy pozostali w kraju.

    Do nich wszystkich, a więc do wszystkich Polaków Mickiewicz kieruje proste przesłanie: istnieje Boży Plan, przecież w to wierzycie. Polska jest częścią tego planu, przecież to oczywiste. A wydarzenia ostatnich 30 lat dowodzą, że jest tego planu częścią bardzo istotną. Na tyle istotną, by Szatan posłał do niej swojego namiestnika – cara. To nie Rosja walczy z Polską, to Szatan walczy z Bogiem. Więc każdy, kto opiera się Moskalowi, jest rycerzem Światła. Nie musi od razu być męczennikiem lub bohaterem, wystarczy duch oporu. Z drugiej strony – nieważne, czy wielbisz cara z głupoty, z błędnych kalkulacji politycznych, z troski o byt, z tchórzostwa czy łotrostwa. Kto nie opiera się Szatanowi, to jego sługa.

    Tak, Polacy! – mówi Wieszcz. Prawdziwie jesteście rycerzami Bożymi. A przeciw sobie macie nie sołdatów, nie Nowosilcowa i jego pieski, tylko wszystkie moce piekielne.

    Na tym poprzestałoby 99.9(9)% terapeutów. Dałem wam racjonalizację cierpienia, czego jeszcze chcecie?, spytaliby. Mickiewicz idzie dalej. Wie, że nie wystarczy uleczyć wspomnienia, trzeba jeszcze dać nadzieję na przyszłość. I wskazać drogę jej urzeczywistnienia.

    Po to potrzebny jest mu Konrad. Nie po to, by po raz kolejny ubóstwić poezję, tylko wręcz odwrotnie – pokazać jak łatwo może zwieść na manowce. Wielka Improwizacja to największy wybuch poezji w naszej literaturze. A zarazem największa degrengolada bohatera. Konrad powtarza gest Gustawa. Geniusz i poezja prowadzą go wprost w objęcia Szatana. Gustaw z miłości przeklął świat i targnął się na swe życie. Konrad przeklina Boga i zabija swoją duszę. Bogu niemal równy (z naciskiem na niemal) doświadcza równie wielkiego upadku.

    Strąciwszy bohatera do piekła, a z nim nadzieje Polaków na męża opatrznościowego, Mickiewicz podaje nam rękę. Wskazuje nadzieję i drogę. Ksiądz Piotr weźmie na siebie winy Konrada, uratuje go przed wiecznym potępieniem, skieruje na drogę poprawy. A za swe bezbrzeżne poświęcenie, za miłość, która nie zna granic, otrzyma dar epifanii. Proch będzie z Panem gadał. Nie rozmawia się z Bogiem z pozycji roszczeniowej, nie stawia Mu się wymagań, nie grozi, twierdzi Mickiewicz. Łatwo i wygodnie jest cierpieć i kochać za milijony, ale nagrodę otrzyma ten, kto z miłości do ludzi poświęci się dla nieznajomego człowieka. Księdzu Piotrowi potrzeba dwóch wersów skierowanych do Boga, by dystąpić widzenia, o które Konrad zapluwał się w Wielkiej Improwizacji. Bo też najwspanialsze słowa nic nie znaczą wobec pięknych czynów.

    Widzenie księdza Piotra to dopełnienie seansu psychoterapeutycznego, który Mickiewicz podarował Polakom i sobie samemu. Przecież wierzył w to, co mówi. Wierzył, iż z naszych cierpień narodzi się zbawca, Namiestnik Boga na ziemi widomy. Wierzył, a nie – wiedział. Dlatego bezsensowne były i są pytania: Kim jest mąż czterdzieści i cztery?. Sam Mickiewicz nie odpowiadał na nie albo odpowiadał wykrętnie. Bo i cóż miał powiedzieć? Nie wiem? Przecież nadzieja nie jest po to, by ją ziścić, tylko po to, by nią żyć. Mickiewicz III częścią Dziadów dał Polakom właśnie – życie.


    Homer polskiej szlachty

    O ile Dziadami drezdeńskimi Mickiewicz leczył teraźniejszość i przyszłość Polaków, mówił im, że ich cierpienia nie są nadaremne, o tyle Panem Tadeuszem przywracał im przeszłość, pokazywał, że nie wszystko w niej było ciemne i bezwartościowe.

    W tej epopei narodowej ukazuje Mickiewicz całą prawdę o Polsce szlacheckiej.

    Jego dzieło to pomnik umarłego świata – stąd tak częsty w Panu Tadeuszu przymiotnik - ostatni. Świata, który trzeba ocalić od zapomnienia i destrukcji przez zacietrzewionych krytyków szlachetczyzny, a więc polskości (bo cała historia Polski do 1831 r. to historia szlachecka).

    Ukazuje ten świat zarówno w jego wielkości, jak i podłości. Fabuła przywodzi na myśl mityczny złoty wiek, lecz także dramaty szekspirowskie. Idealna Polska szlachecka, Polska najstarszego pokolenia bohaterów epopei – Wojskiego, Stolnika, Podkomorzego – została skażona przez zbrodnię Jacka Soplicy. Świat zszedł na manowce, czasy średniego pokolenia – Jacka, Sędziego, Gerwazego – to okres klęsk, przelewu krwi, powolnej degeneracji. Nadzieję na odrodzenie dają najmłodsi – Tadeusz i Zosia. On to wzór młodego szlachcica – szanuje tradycję, bezkrytycznie kocha ojczyznę, ale idzie z duchem czasu, nadając chłopom wolność. Ona – zawsze w bieli, zawsze w słońcu, nieskazitelna i idealna – to wzór kobiecości, odwieczna Bogini wcielona w młodą szlachciankę. Ich romantyczna miłość i małżeństwo ostatecznie likwidują skutki zbrodni Jacka. Tadeusz przecież jest jego synem, Zosia – wnuczką Stolnika.

    Trudno jednak wśród tych postaci reprezentujących trzy pokolenia szlacheckie wskazać głównego bohatera epopei. Jest nim bowiem cała szlachta polska. Pokazana w swej małość, ale i wielkość. Jej kłótliwość, prywatę, pijaństwo, gadulstwo, podatność na demagogię i manipulację, brak rozwagi, sobiepaństwo, zamiłowanie do pustych gestów równoważy patriotyzm, zdolność do poświęceń w imię ojczyzny, bohaterstwo, a zwłaszcza gotowość do zgody w obliczu zagrożenia dobra wspólnego.

    Mickiewicz nie ukrywa żadnej z przywar szlacheckich. Jacek Soplica to typowy szlachecki rębajło, chudopachołek pewien, iż jest równy wojewodzie, awanturnik, który w imię zranionego honoru zabija Stolnika Horeszkę, co gorsza – pomagając w ten sposób Rosjanom odnieść zwycięstwo nad polskimi patriotami. Jego rodzony brat, Sędzia, jest niewiele lepszy. Przyjmuje od Rosjan ziemie po zabitym Stolniku, ale i tego mu mało, chce jeszcze zająć resztki zamku Horeszków. Obrażony przez Hrabiego zamierza się procesować choćby do siódmego pokolenia, a to wszystko w obliczu zbliżającego się wskrzeszenia ojczyzny.

    Sługa Horeszków Gerwazy to ponury intrygant, morderca, zapiekły w zemście i nienawiści, demagog wiecowy, kłamca za nic mający prawo. Dobrzyńscy za wyjątkiem Maćka nad Maćkami i Bartka Prusaka stanowią tłum zapaleńców podatnych na manipulację, warchołów, którym tylko bitka w głowie, zawistników, pijaków i głupców.

    Ale gdy przyjdzie potrzeba wszyscy bohaterowie w zgodzie uderzą na Moskali, choć dzień wcześniej skakali sobie do gardeł, a potem pójdą na tułaczkę w imię walki o ojczyznę. Zaś Jacek Soplica - ksiądz Robak na łożu śmierci uzyska wybaczenie śmiertelnego wroga, a wraz z nim rozgrzeszenie zza grobu od Stolnika. Wszystko zakończy radosne Kochajmy się, potrójne zaręczyny i euforia napoleońska.

    Taka jest Polska – podła, pijana i skłócona, ale równocześnie wielka, skłonna do największych poświęceń i zgody – mówi Mickiewicz w swej epopei. Taka, a nie inna. Innej nie macie. Więc albo ją pokochacie, albo zostaniecie sierotami.

    Panem Tadeuszem kończy poeta swój seans terapeutyczny rozpoczęty Dziadami drezdeńskimi. Przywrócił Polakom wiarę w sens ich cierpień, dał nadzieję na przyszłość, nauczył kochać przeszłość i pokazał prostą sztuczkę, która pozwala przetrwać nawet najgorszą teraźniejszość – wystarczy zanurzyć się w kraj lat dziecinnych.

    Można się śmiać z tej taniej psychologii. Ale ja wiele bym dał, żeby pojawił się współczesny Mickiewicz, który uleczy poprzednie 20 lat i da nadzieję na przyszłość. Ale wkoło tylko mnóstwo kandydatów na Goszczyńskich.


    Ten, który krzepił serca

    Henryk Sienkiewicz (1846 – 1916), polski pisarz, twórca wielkich powieści historycznych, laureat Nagrody Nobla (1905); także dziennikarz, działacz polityczny i społeczny.

    Przyszły noblista urodził się w zubożałej rodzinie szlacheckiej pochodzącej od polskich Tatarów. Jego losy to typowa droga polskiej inteligencji – ze szlacheckiej wsi, która nie mogła już wyżywić całej licznej rodziny, do miasta, szkół, na uniwersytet, a potem do pracy w gazecie (szpitalu, szkole, urzędzie). Wychowana na wsi, źle przystosowana do życia w mieście, przepełniona poczuciem odpowiedzialności za losy warstw najuboższych polska inteligencja to zjawisko niespotykane gdzie indziej w Europie. Nic dziwnego, że wśród takich ludzi zrodziły się i rozrosły hasła pozytywistyczne.

    Jednym z pozytywistów jest młody Henryk Sienkiewicz, student medycyny, którą porzuca dla prawa, by ostatecznie przenieść się na wydział filologiczno - historyczny (którego nie ukończył z powodu likwidacji uczelni przez władze carskie).

    Już jako uczeń zdobywał nagrody za prace historyczno - literackie. Łatwo było się domyślić, że jego powołaniem jest pisanie. Jeszcze jako student zaczął współpracę z warszawską prasą, która będzie kontynuować do końca życia. Jest ojcem polskiego reportażu, jego Listy z podróży do Ameryki (1878) i Listy z Afryki (1892) cieszyły się dużą popularnością w czasach, gdy ciekawość świata była wielka, a podróże nie tak przyjemne i komfortowe jak dziś. W prasie ogłaszał swoje najsłynniejsze powieści, co podwajało jego dochody, a także przynosiło sławę we wszystkich zaborach równocześnie.

    Do 1882 był jednym z najlepiej rozpoznawalnych pozytywistów. Wzruszał swymi wiejskimi nowelami, chwytając czytelników za serce zwłaszcza historią nieszczęsnego Janka Muzykanta zabatożonego na śmierć za chorobliwą pasję do muzyki. Jednak już wówczas można było dostrzec w jego twórczości elementy znacznie odbiegające od pism Orzeszkowej czy Prusa. Zastanawiać musiał zwłaszcza Latarnik – hołd złożony polski tułaczom i Mickiewiczowi.

    Około 1880 odwraca się od pozytywizmu i zasila szeregi konserwatystów. Sam tę woltę ideową, którą dotychczasowi przyjaciele uznali za zdradę, tłumaczył znużeniem przyziemnością, która dominowała w ówczesnej literaturze, i pragnieniem wielkości – wielkości tematyki, bohaterów, wydarzeń. Nie mogąc jej znaleźć w teraźniejszości, zwrócił się ku przeszłości.

    W 1883 warszawskie Słowo rozpoczyna druk powieści w odcinkach, Ogniem i mieczem Henryka Sienkiewicza. Powieść błyskawicznie zdobywa wręcz miłość czytelników, którzy rozchwytują kolejne numery gazety, by śledzić losy ulubionych bohaterów. Podobno po scenie śmierci pana Podbipięty wzruszone czytelniczki masowo wykupywały msze za jego duszę – tak mocno Sienkiewicz zawładnął wyobraźnią odbiorców, iż uwierzyli w realność postaci przez niego wykreowanych.

    Do 1888 ukazują się wszystkie części Trylogii. Autor stoi u szczytu sławy. Uwielbiany przez czytelników, otoczony szacunkiem konserwatystów, wreszcie niezależny finansowo, może poświęcić się twórczości. W 1900 w darze od narodu otrzymuje dworek w Oblęgorku, a w 1905 r. Odbiera najwyższe wyróżnienie międzynarodowe – Nagrodę Nobla za znakomite zasługi jako pisarza epickiego (nie za Quo vadis jak się powszechnie uważa).

    Z drugiej strony na jego głowę sypią się gromy niedawnych przyjaciół, wśród których na plus wyróżnia się rzeczowa, choć bardzo niepochlebna krytyka pióra Bolesława Prusa.

    Przyjęło się, iż Trylogia powstała z myślą o krzepieniu serc rodaków. O ile prawdą jest, iż autorowi wyraźnie chodziło o ukazanie Polski, która w obliczu śmiertelnego zagrożenia potrafi zdobyć się na nadludzki wysiłek i solidarność, o tyle formuła krzepienia serc mówi więcej na temat stanu psychiki Polaków w końcówce XIX w. niż na temat samej Trylogii. Ładna to pociecha, która kończy się słowami:

    Wilcy wyli na zgliszczach dawnych miast i kwitnące niegdyś kraje były jakby wielki grobowiec. Nienawiść wrosła w serca i zatruła krew pobratymczą.

    Tyle samo prawdy zawierają oskarżenia Sienkiewicza o nacjonalizm, zaściankowość, gloryfikację polskiej szlachty. Wydaje się, jakby osoby wysuwające takie zarzuty czytały Trylogię co drugi rozdział. A dokładniej mówiąc – mają pretensje do autora, że nie napisał tego, czego one by oczekiwały. Wszystkie dyskusje wokół powieści Sienkiewicza, które przecież wciąż ożywają w Polsce, dużo więcej mówią o dyskutantach niż o Potopie czy Ogniem i mieczem. Zapomina się na ogół przy tym, że autor Trylogii stworzył nowy typ powieści historycznej, którą moglibyśmy nazwać sienkiewiczowską, i że w tej dziedzinie twórczości osiągnął wyżyny, o których inni twórcy powieści historycznych nie mogą nawet marzyć. Aleksander Dumas mógłby co najwyżej nosić kałamarz za Sienkiewiczem.

    Walory tej twórczości doceniła również publiczność światowa, zwłaszcza gdy w 1896 ukazała się powieść z czasów cesarstwa rzymskiego i początków chrześcijaństwa, Quo vadis. Skupiły się w niej wszystkie najlepsze cechy pisarstwa Sienkiewicza połączone z uniwersalną tematyką, interesującą dla czytelników na całym świecie. Łącznie dało to pisarzowi sławę na całym globie. Quo vadis była wielokrotnie ekranizowana (hollywoodzka wersja z 1951 otrzymała dwa Złote Globy i osiem nominacji do Oscara), tłumaczona na ponad 50 języków (w tym m.in. Arabski i japoński).

    Późniejsze powieści nie osiągnęły już tego poziomu, choć w Polsce wciąż popularne są: Krzyżacy i W pustyni i w puszczy.

    Podobnie jak większość pozytywistów Sienkiewicz zajmował się również działalnością społeczną i patriotyczną. W swoim Oblęgorku założył ochronkę dla dzieci, był współzałożycielem Kasy im. Mianowskiego (główna polska instytucja naukowa w zaborze rosyjskim), prezesem (1899 - 1900) Warszawskiej Kasy Przezorności dla Literatów i Dziennikarzy, inicjatorem i wydawcą międzynarodowej ankiety Prusse et Pologne (Prusy i Polska 1909), prezesem Szwajcarskiego Komitetu Generalnego Pomocy Ofiarom Wojny w Polsce.

    Warto podkreślić, że wszystkie największe sukcesy osiągnął mimo bardzo ciężkich doświadczeń osobistych. Równolegle z tworzeniem Trylogii walczył o życie żony umierającej na gruźlicę. Za Quo vadis zabrał się zaraz po unieważnieniu drugiego małżeństwa (panna młoda porzuciła swego małżonka zaledwie miesiąc po ślubie). Dopiero trzecie małżeństwo w 1904 (z kobietą, z którą w 1888 zerwał zaręczyny) przyniosły mu stabilizację życiową. Co ciekawe, wszystkie ukochane Sienkiewicza (trzy żony i dwie narzeczone) miały na imię Maria.

    Zmarł w 1916 Szwajcarii. W 1924 jego prochy uroczyście sprowadzono do Polski i złożono w podziemiach warszawskiej katedry św. Jana tuż obok trumny prezydenta Gabriela Narutowicza.

    Pociąg z trumną Sienkiewicza na warszawskim Dworcu Głównym.


    Najwyższy stopień zagrożenia

    Powieści Sienkiewicza to najlepiej znane w świecie polskie dzieła literackie. Co prawda, sławę międzynarodową przyniosło mu Quo vadis, ale dla nas, Polaków, najważniejsza pozostanie Trylogia.

    Kiedy w 1883 r. Sienkiewicz rozpoczął drukowanie w Słowie kolejnych odcinków Ogniem i mieczem, literacka publiczność była mocno skonfundowana. Oto najlepiej zapowiadający się pisarz młodego pokolenia, autor znamiennych nowel pozytywistycznych, odwracał się od tematyki współczesnej i zwracał w stronę historii.

    Żeby w pełni zrozumieć szok, jaki ta decyzja wywołała wśród współczesnych, należy pamiętać, że dla pozytywistów jedyną istotną, wartą eksploatowania i prezentowania czytelnikom rzeczywistość stanowiły ich własne czasy. Historią zajmowali się konserwatyści, którzy zdaniem młodych chcieli odwracać uwagę społeczeństwa od jego najbardziej palących problemów. I rzeczywiście – praca nad Trylogią zbiegła się z podjęciem przez Sienkiewicza bliższej współpracy z konserwatystami.

    Przyczyna tej wolty ideowej (w 1880 ukazały się jego najgłośniejsze nowele, a już w 1881 Sienkiewicz zaczął zbierać materiały do powieści historycznej) nigdy nie została wyjaśniona. Najbliższe prawdy wydaje się twierdzenie, iż wynikało to ze zniechęcenia współczesnością, z krytycznej oceny stanu kraju, społeczeństwa i jego reakcji na program pozytywistyczny. Sam Sienkiewicz stwierdzał, że mając dość karłów, w historii XVII - wiecznej Polski szukał olbrzymów. Podobnie Trylogię odczytała publiczność: zrażona przyziemną tematyką dzieł pozytywistycznych i ich arcyzwyczajnych bohaterów, z entuzjazmem przyjęła nowy utwór autora Janka Muzykanta i zakochała się w barwnych postaciach przez niego stworzonych.

    Przyjęło się, iż polskie powieści historyczne Sienkiewicza powstały z myślą o krzepieniu serc rodaków, tak zresztą zostały odebrane przez czytelników współczesnych pisarzowi. O ile prawdą jest, iż autorowi wyraźnie chodziło o ukazanie Polski, która w obliczu śmiertelnego zagrożenia potrafi zdobyć się na nadludzki wysiłek i solidarność, o tyle formuła krzepienia serc mówi więcej na temat stanu psychiki Polaków w końcówce XIX w. niż na temat samej Trylogii.

    Jedynie Potop ukazywał wydarzenia zakończone triumfem polskiego oręża, jednak poprzedzający zwycięstwo obraz powszechnej zdrady mocno osłabia optymistyczny wydźwięk utworu. Genialnie nakreślonym postaciom arcyzdrajców, Janusza i Bogusława Radziwiłłów, nie zostaje przeciwstawiony równie wielki bohater pozytywny. Stefan Czarniecki nie odgrywa w Potopie zbyt wielkiej roli, Sapieha to poczciwy safandułą, natomiast opisując Lubomirskiego, autor wyprzedza wydarzenia i pisze wprost o niechlubnej roli, jaką ten magnat odegrał w przyszłej historii Polski. Przemiana Kmicica – nie ze zdrajcy przecież, tylko z gwałtownika opętanego przez Radziwiłłów – również nie może (nie powinna) odgrywać roli - pocieszycielki narodu - , zwłaszcza że w dużym stopniu dokonała się za sprawą indywidualnego przeżycia – miłości do Oleńki. Jedynie zryw narodu, który niczym feniks odradza się z popiołów, mógł faktycznie krzepić serca Polaków. Pozostałe powieści cyklu zawierają jeszcze mniej materiału, który mógłby nieść pociechę.

    Ocena Trylogii, zarówno w czasach pierwodruku, jak i obecnie bardzo silnie związana jest ze światopoglądem oceniającego. Zachwytom osób o konserwatywnym nastawieniu towarzyszy polemiczna krytyka liberałów i członków lewicy. Współcześnie spory te straciły na temperamencie, ale wciąż są żywe. Wystarczy przypomnieć sobie burzę, jaką wywołał Roman Giertych, upominając się o większą obecność Sienkiewicza w polskiej szkole. Nawet potomek pisarza posunął się do wystąpienia w obronie przodka przed niepoprawnym ministrem.

    Zarzucano Trylogii, że gloryfikuje polską szlachtę, jej historię i jej przywódców. Nawet jeśli dostrzegano akcenty krytyczne w opisie przeszłości, to twierdzono, że autor stwarza je jakby mimochodem (tak twierdził Prus w swym szkicu krytycznym na temat Ogniem i mieczem). To zdanie nie wytrzymuje próby krytyki w odniesieniu do Potopu, który zresztą został przyjęty przez pozytywistów dużo bardziej przychylnie niż Ogniem i mieczem. Obraz powszechnej zdrady, panów braci od spyży i strzyży, postacie Radziwiłłów, ale też i Kmicicowej kompanii mówią same za siebie.

    Jednak już w pierwszym ogniwie cyklu nie szczędził autor ciemnych barw na wizerunku przeszłości. Nie zapomniał wytknąć niemal ubóstwianemu księciu Wiśniowieckiemu jego grzechów, ukochanego bohatera – Zagłobę – pokazał jako nieudolnego dowódcę, który spija się do nieprzytomności i wpędza swój oddział do niewoli. Wszystkie najgorsze cechy drobnej szlachty – pieniactwo, pazerność, chytrość, mściwość – połączone w jedno z zaletami takimi jak: odwaga w obliczu niebezpieczeństwa, wierność, zaradność, skupiły się w postaci Rzędziana.

    Podobnych typów i typków – od krętaczy po kreatury – jest w Trylogii niemało. Oprócz już wymienionych wystarczy przypomnieć sobie Kuklińskiego, Sakowicza, starego pana Nowowiejskiego, starostę Czaplińskiego. Także większość bohaterów pozytywnych, poza posągowym Skrzetuskim, ma swoje większe i mniejsze grzechy lub wady.

    Kmicicowa kompanija

    Niewątpliwie, Sienkiewicz traktuje przeszłość Polski i Polaków z ogromnym szacunkiem, wręcz miłością, ale nie sposób uznać go za apologetę szlachetczyzny. Autor Trylogii podjął to samo zadanie co przed nim Fredro i Mickiewicz – chciał przywrócić Polakom ich historię, pokazać, że nie wszystko w niej było czarne, złe, egoistyczne, sprzedajne, nie ukrywał jednak wad i grzechów. I jako trzeci z Wieszczów, budujący na fundamencie przez poprzedników postawionym, dokonał rzeczy niebywałej – spowodował, że Polacy zakochali się w swojej przeszłości. Nie mogło go za to spotkać nic innego ze strony środowisk, które w zawstydzaniu i poniżaniu narodu widziały cel swoich działań, niż odrzucenie.

    W istocie bowiem ten spór o ocenę Trylogii, łącznie ze słynną opinią Gombrowicza, dotyczy nie Sienkiewiczowskich powieści, tylko pytania: jaka ma być Polska? Ci, którym marzy się nowa Polska – europejska, laicka, liberalna lub lewicowa, taka mała Francja po prostu, nie mogą lubić Sienkiewicza – piewcy Polski konserwatywnej, zaściankowej, rygorystycznie katolickiej. Ta niechęć jest najczęściej podświadoma, więc realizuje się nie poprzez polemikę z ideami autora, tylko przez próbę deprecjonowania jego dzieł. Nikt nie jest w stanie nawet sam przed sobą przyznać: nie lubię Sienkiewicza, bo daje Polakom poczucie dumy, a ja się wstydzę swojego pochodzenia. Musi więc bezrefleksyjnie powtarzać zasłyszane opinie, jak ta o Sienkiewiczu jako pierwszorzędnym twórcy literatury drugorzędnej. Ataki na Trylogię należą do tej samej kategorii zjawisk, co poniżanie Powstania Warszawskiego czy Cudu nad Wisłą. Należą do repertuaru pedagogiki wstydu, którą od czasów powstania listopadowego (a nawet od oświecenia) stosują wobec Polaków kolejne pokolenia wychowawców. Od końca XIX wieku Sienkiewicz jest ich najpoważniejszym wrogiem. Ataki na niego świadczą o tym, że Trylogia ma szczególne znaczenie dla Polaków – dla jednych jest opoką, Biblią Polaka, dla innych – dziełem największego zagrożenia, które musi zostać zdeprecjonowane.