Anna Uhma
Siedzę właśnie w kawiarence o nazwie Art Cafe. Piję kawę (której nie cierpię), bowiem nie było w kafejce lodów i herbaty, na którą miałam ochotę. Poza tym szukanie obsługi mocno mnie zmęczyło i nie miałam siły kłócić się o mojego Liptona. Dookoła mnie zostały wyeksponowane obrazy, które określiłabym jednym słowem bohomazy, za które kupcy płacą bajońskie sumy. Z dala słyszę głos bawiących się dzieci, bliżej dwie stare baby, kłócące się o coś zawzięcie. O co? Nie wiem. Nie rozumiem ani słowa. Patrzę na otaczające mnie budynki. Są brudne, odrapane. Ten, który stoi najbliżej, jest cały pomazany sprayem, wyżej jakieś rysunki w słodko landrynkowych kolorach. Gdzieś sponad dachów wystaje zielona kopuła kościoła św. Dominika. Patrzę na ulicę, na której końcu siedzę. Jest brukowana, brudna, ale mimo to jest w tym miejscu jakiś urok. Czar dawnych dni. Tu czas stanął w miejscu. Patrzyłam tak na tę ulicę co najmniej przez pół godziny, ponieważ czekałam na kelnerkę. Pewnie czekałabym dłużej, gdyby nie to, że usłyszałam dźwięk dzwoneczka i za chwilę przybiegła tak przeze mnie oczekiwana kelnerka. Przyjęła zamówienie od mojego sąsiada i, zupełnie się mną nie przejmując, zniknęła w głębi kafejki. Postanowiłam wypróbować dzwoneczek. Zadzwoniłam i po chwili zjawiła się ta sama pani informując mnie, że "Liptona i morozinek niet", a w zamian może być kawa. Kawa po arabsku, kawa po turecku, kawa na piasku, kawa orzechowa, kawa... Odpoczywałam. Odpoczynek mi się należał, szczególnie że chwilę wcześniej skończyłam zwiedzanie Lwowa, które zaczęłam od placyku wokół pomnika Iwana Fiodorowicza (drukarza ukraińskiego), wokół którego skupili się drobni sprzedawcy książek. Kocham książki, więc chodziłam od jednego sprzedawcy do drugiego i oglądałam je. Z cyrylicą mam co prawda problemy, ale po pewnym czasie byłam w stanie rozszyfrować tytuł czy autora. Jakież ogarnęło mnie zdumienie, gdy nagle zamiast robaczków zobaczyłam normalne litery i ułożyłam z nich tytuł "Kazimierza Wielkiego żywot" a obok "Łemkowie zaginiony naród". Obok polskich książek leżały włoskie, niemieckie, hiszpańskie, chińskie... Dla każdego coś miłego. Mogłabym tu spędzić jeszcze dużo czasu na rozmowach z kupcami i na oglądaniu książek, ale chciałam jednak coś we Lwowie zobaczyć, a przecież miałam na zwiedzenie całego miasta tylko jeden dzień. Z tego pięknego drukarskiego zakątka udałam się na lwowski Rynek. Na samym jego środku stoi wielki ratusz, u jego stóp zaś okropna lepianka obstawiona jakimiś tablicami. Dookoła Ratusza wyrastają piękne kamieniczki mieniące się różnymi kolorami. Od czarnych przez niebieskie i zielone aż do czerwonych i żółtych. Zachwycałam się właśnie architekturą, gdy poczułam, że coś chwyta mnie za nogę. Przestraszyłam się i spojrzałam w dół. Moją kończynę unieruchomiła dziewczynka. Malutka, biedna i bardzo brudna. Mówiła: "Daj złotówkę, daj" Tłumaczyłam jej, że nie mam, co zresztą było całkowitą prawdą, albowiem chwilę wcześniej pozbyłam się wszystkich polskich pieniędzy, oddając je jakiemuś innemu dziecku. Mały brudasek nie chciał się jednak odkleić. Dałam lizaka. Bez efektu. Dałam hrywnę. Dalej nic. Oderwałam od siebie. Wściekłość. Cóż było robić? Uciekłam z Rynku nie obejrzawszy go całkowicie. Swoje kroki skierowałam do żydowskiej synagogi. Mieścił się w niej po wojnie magazyn sowiecki i tak pozostało do dziś. Podobno synagoga miała przejść w tym roku pod zarząd greko katolików, ale na razie nic tego nie zapowiadało. Obejrzałam, co było do obejrzenia i wróciłam na ulicę. Ponieważ miałam coraz mniej czasu, pojechałam tramwajem na cmentarz Orląt Lwowskich, lub szerzej mówiąc na cmentarz Łyczakowski. Tam, już z przewodnikiem, odwiedziłam grób Konopnickiej, Goszczyńskiego, Ordona, Iwana Franki, Bełzy... Usłyszałam także o pewnym biskupie, który w wieku 76 lat ciężko zachorował i kazał sobie wybudować grób. Jego woli stało się zadość, ale grób stał pusty przez kolejne lat 28, gdyż ów biskup mimo choroby dobrze się trzymał do tego stopnia, że został kardynałem. Na tej funkcji jednak jego ambicje jednak się nie kończyły, chciał bowiem zostać arcybiskupem. Niestety zmarł jak to określił przewodnik przedwcześnie, w 104 roku życia. A potem nagły skok. Tutaj lat 104, a obok 11, 12. Orlęta Lwowskie. Dzieci, które walczyły o wolność. Napis nad wejściem głosi: Zginęliśmy, abyście wy żyli wolni. I nieważne z kim walczyli, nieważne, kto dowodził, lecz to koledzy nasi, co pozostali młodzi i zawsze już mieć będą lat dziesięć, jedenaście. Na pyty potrzaskane wiatr strąca liści garście.... Płyty nie są już potrzaskane. Są piękne, odnowione. Białe, błyszczą w słońcu jak skrzydła lecącego Orła. Nie ma też liści, bo nie ma drzew. Wszystkie zniszczyli Sowieci, którzy na tym cmentarzu urządzili sobie magazyny. Mimo to jest pięknie, słonecznie i ... smutno. Położyłam na czyimś grobie kwiaty. Biało-czerwone. Niech wiedzą, ze Polacy o nich myślą. Że cieszą się z tego, że jest takie miasto, co zwie się Lwów, i że znów o nim wolno dziś pamiętać. Wychodzę z cmentarza zamyślona i widzę dookoła nowoczesne budynki. Ale ja chciałam cofnąć się w czasie, żeby lepiej poznać tamtych chłopców i stary Lwów. Zamyślona wsiadłam do tramwaju, przy którym pasły się kozy, i dojechałam na deptak lwowski. Wysiadłam naprzeciw pomnika Tarasa Szewczenki (poety ukraińskiego doby Romantyzmu). Z tego miejsca widać już gmach Opery Lwowskiej. Kupiłam bilet i weszłam do środka. Nie mogę uwierzyć, że ten budynek został wybudowany w 1901 mroku. Jeszcze trudniejsze do uwierzenia jest to, że wszystkie balustrady są pozłacane, a kurtyna żelazna oddzielająca widownię od sceny waży 6 ton. Może nie byłoby w tym nic nadzwyczajnego, gdyby nie fakt, że kurtyna ta została podwieszona w 1902 roku. Cały teatr jest podobny do teatru im. J. Słowackiego w Krakowie, bo też na nim był wzorowany. Opera jest jednak większa i okazalsza na tym zależało Lwowianom, którzy chcieli mieć miasto podobne, ale zawsze piękniejsze od byłej stolicy Polski. Od Opery nie jest już daleko na Rynek, a przecież obiecałam sobie, że jeszcze tam wrócę. Idę więc przed siebie, skręcam koło pomnika Szewczenki i idę prosto. Wreszcie dochodzę do celu. Przede mną rozciąga się "Płoszczad' Rynok". Zadowolona z siebie oglądałam urokliwe kamieniczki, gdy nagle dostrzegłam w oddali coś małego w różowej sukience. To coś wydało mi się znajome i raczej nie kojarzyło się dobrze. Wzięłam więc nogi za pas i skręciłam w jakaś boczną uliczkę. Nie wyglądała zbyt zachęcająco, ale wiedziałam co mnie czeka, jeśli zawrócę. Na całe szczęście nie musiałam żałować swojej decyzji, bowiem na końcu czekała na mnie kawiarenka, w której per fortuna mogę teraz odpoczywać. Za chwilę dokończę kawę i pójdę w kierunku mojego hotelu "George". Najsłynniejszego hotelu we Lwowie. Polskiego hotelu. Widziałam go już. Prezentuje się pięknie. Schody typowe dla starego, przedwojennego budownictwa. Szerokie, z dwustronnym wejściem, łączące się na półpiętrze. Witraże zamiast szyb, czerwony dywan. W pokojach drewniane, stare meble. Brakuje mi tylko długich sukni, fraków i nieskazitelnych zasad savoire-vivre'u. Rozleniwiła mnie ta kawa. Muszę pójść do hotelu i przespać się. Prawdę mówiła stara piosenka - nie ma jak Lwów. Jutro jednak wyruszam do Stanisławowa.
*** Pola, lasy, łąki, kozy, krowy, owce, rolnicy. Takie widoki najczęściej przewiały się przed moimi oczami w czasie jazdy ze Lwowa do Stanisławowa. Gdzieś na horyzoncie pojawiły się zarysy gór. Nie miałam już co robić w autokarze ( książka przeczytana, słówka z włoskiego nauczone), więc patrzyłam przez okno. A było na co patrzeć. Jechało się przyjemnie, choć droga była wyboista i porządnie mnie wytrzęsło. W pewnym momencie autokar prawie że stanął. Jechał w takim tempie, że na piechotę byłoby szybciej. Zaciekawiona pobiegłam na przód. Okazało się, że środkiem drogi defiluje stado krów poganianych (bez wyraźnego efektu) przez chłopca lat najwyżej dziesięciu. Jechalibyśmy jeszcze długo za stadem, gdyby nie zjawił się jakiś mężczyzna, który spędził krowy z drogi, po czym popędził chłopca... Podczas dalszej jazdy taki obrazek pojawiał się jeszcze wiele razy. Na polach pracowali rolnicy spaleni słońcem, ogorzali od wiatru. Chłopi z rękami zniszczonymi pracą. Akurat był czas sianokosów, więc pełno było kobiet i mężczyzn z kosami. Dzieciaki zgarniały zaś siano na kupki. Dzieciństwo sielskie, anielskie. Wreszcie dojeżdżamy do Stanisławowa. Miasto przywitało nas bardzo miło: dwaj policjanci kazali autokar odstawić na parking oddalony 7 km od hotelu, i stamtąd dowieźć bagaże na miejsce. No i oczywiście najważniejsze mandat. Na całe szczęście nie był zbyt wysoki, a i bagaże udało się wyjąć, więc w sumie cały incydent skończył się pomyślnie. Wniosłam swoja torbę, schowałam w pokoju i ruszyłam na podbój miasta. To, co mi się w nim najbardziej spodobało, to stojące przy rynku cerkiew greko katolicka i kościółek ormiański. Cerkiew była bardzo bogato złocona (cały ołtarz w złotej sukni). Co prawda kościółek też nie grzeszył skromnym wyposażeniem wnętrza, aczkolwiek gdzież mu było do sąsiadki! Mimo to, on właśnie dużo bardziej mi się spodobał. W obu świątyniach byłam na fragmencie mszy. Cała msza śpiewana! Gdyby ktoś mi to powiedział przed moim wejściem do kościoła, pewnie po doświadczeniach słuchowych w Polsce uciekłabym na drugi koniec miasta. Na całe szczęście nie wiedziałam o tym i tak naprawdę do wejścia zachęciła mnie muzyka. Zasada śpiewania jest prosta. Najpierw ksiądz, potem wierni. W momencie kiedy ksiądz odśpiewał Ewangelię, odwrócił się do ludzi i podeszli oni do niego. Dalej słuchali, klęcząc wokół kapłana. Wyszłam z kościoła zauroczona pięknem muzyki i innością tego wyznania. Z kościoła udałam się na bazar, gdzie kupiłam arbuza i jakieś herbatniki, po czym wróciłam do hotelu zbliżał się czas kolacji. Na niej też skończył się mój dzień, ponieważ byłam tak zmęczona, że nie miałam już siły na wieczorny spacer.
*** Tam szum Prutu, Czeremoszu, Hucułom przygrywa, A wesoła Kołomyja do tańca porywa. Dla Hucuła nie ma życia jak na połoninie... Jakże podobne są wschodnie Karpaty do Bieszczad! Jakże podobni ludzie! Hucułowie są jak nasi górale troszkę odrębnym ludem. Od mieszkańców Lwowa różnią się nie tylko językiem, strojem, obyczajami... Nie spieszą się, mają czas na smakowanie życia, co mogłoby zgorszyć miastowych. Kiedy przechodziłam przez wsie, miałam przed oczami obraz, jaki pozostał mi po usłyszeniu pewnej przypowieści. Opowiedział mi ją mój tata. To był wigilijny prezent. Pewien rybak wrócił właśnie z połowu. Zdobył tyle ryb, ile potrzebował na nakarmienie swojej rodziny. Siedział więc przed swoją chatą i odpoczywał. Podszedł do niego mężczyzna w garniturze od Armaniego, koszuli od Benettona i krawacie od Versacego. Spytał rybaka - Czemu siedzisz przed domem, zamiast łowić ryby? Na to mu zagadnięty opowiedział: - Dość już złowiłem dla mojej rodziny. - Ale mógłbyś złowić więcej! - Po co? - Sprzedałbyś je i mógłbyś zarobić dużo pieniędzy. - Po co? - Wtedy mógłbyś kupić więcej sieci i złowić jeszcze więcej ryb. - Po co? - Sprzedałbyś je i miałbyś jeszcze więcej pieniędzy, za które mógłbyś wynająć ludzi, którzy by dla ciebie pracowali! - No dobrze, ale po co? - Jak to po co?! Wtedy byłbyś już tak bogaty jak ja, nie musiałbyś pracować i mógłbyś cieszyć się życiem! - A co ja teraz robię? Widziałam piękny zachód słońca, ludzi, którzy byli szczęśliwi, bo nigdzie im się nie spieszyło... Widziałam ludzi, którzy wstawali rano, aby ułożyć siano na stogi, i którzy pracę kończyli wraz z zajściem słońca. Wszystkie domy stały otworem, nie było zamków, kluczy. Konie i cały inwentarz włóczyły się po drogach, niepilnowane przez nikogo. Drugiego dnia poszłam w góry. Na krótko, bo miała to być tylko zaprawa przed wejściem na Howerlę. Szłam drogą zbudowaną przed wieloma laty przez Legiony Polskie. W pewnym miejscu droga przestawała być równa, a zaczynało się błoto. Musiałam zrezygnować z dalszej wędrówki, choćby z tego względu, że moje buty nie nadawały się nawet do krótkiego marszu po prostej drodze, więc trudno było myśleć o łażeniu po wertepach. Zatrzymałam się przy rzeczce górskiej, Zdjęłam buty i zamoczyłam nogi w wodzie. Gdy wyszłam, podeszła do mnie jakaś babulinka z dziewczynką i poprosiła o papierosa. Była bardzo zdziwiona, gdy usłyszała, że nie palę. Następnego dnia, porządnie obuta, z wielkim plecakiem ruszyłam w góry. Moim celem była Howerla (najwyższy szczyt w Karpatach wschodnich - 2053 m). Szłam 4 godziny pod górę, a potem czekało mnie jeszcze zejście. Dużo trudniejsze. Trudniejsze zaś dlatego, że zachciało mi się za radą ukraińskiego przewodnika zobaczyć wodospady. Aby do nich dotrzeć, trzeba się było przedzierać przez wysoką trawę, przez strumień. Nie żałowałam jednak, widok bowiem był wspaniały, a lodowata woda przyjemnie chłodziła. Niestety, po chwili musiałam przejść przyspieszony kurs chodzenia a właściwie schodzenia po skałkach. Ściana była nieomal pionowa, a do tego prawie gładka. Udało mi się jednak zejść, czepiając się gałęzi i korzeni. Okazało się, że stare przysłowia nie kłamią strach ma wielkie oczy. Dalej schodzenie poszło już gładko, tak że zadowolona, choć niepomiernie zmęczona i obolała wróciłam do schroniska. Po tej wyprawie nie wiedziałam, z czym mam większe problemy. Z zejściem ze schodów czy wejściem na nie. Na całe szczęści nie musiałam dużo chodzić, albowiem w planach był przejazd wyciągiem krzesełkowym. Wyciąg był dziwny. Nie było jak się zapiąć, więc aby nie wypaść, trzeba było siedzieć bardzo spokojnie. W moim wykonaniu jest to mało możliwe. Mój sąsiad o mało nie umarł ze strachu, zatem w drodze powrotnej miałam problem ze znalezieniem towarzysza...
*** Przyszedł czas powrotu do Polski. Jechałam znowu przez Lwów i słyszałam piosenkę "Nie ma jak Lwów". Piosenka ta brzmiała mi w uszach, gdy przekraczałam granicę ukraińsko-polską. Było mi przykro, że to już koniec mojej przygody, że już czas powrotów. Z pomocą przyszedł mój wrodzony optymizm i stara sentencja, że "wszędzie dobrze, ale w domu najlepiej". |