O KRASNOLUDKACH
I SIEROTCE MARYSI

na podstawie książki Marii Konopnickiej
napisał Janusz Uhma

{fragment]

Całość do pobrania w formie ebooka (bezpłatnego)

* * *

Było to dawno, dawno temu...

Nie, przepraszam, nie tak znowu dawno - w 1992 roku.

Jak zawsze wyszedłem z domu za pięć ósma i na krótko przed dzwonkiem, z trudem chwytając oddech, wpadłem do budynku Szkoły Podstawowej w Kampinosie, gdzie pracowałem jako nauczyciel języka polskiego.

Tego dnia pierwsze dwie lekcje miałem z klasą IVa. Idąc do sali, w myśli powtarzałem najważniejsze sprawy, które zamierzałem omówić z uczniami.

"Akcja "Sierotki Marysi" - muszę doprowadzić, żeby zrozumieli, o co w ogóle w tej książce chodzi. Potem podział bohaterów na dobrych i złych...". W tym momencie, trzeba było przerwać rozmyślania, bowiem znalazłem się przed drzwiami klasy.

Ledwie przekroczyłem próg, wiedziałem, że dzieje się coś złego. Twarze dzieci - zazwyczaj pełne oczekiwania - były znudzone; oczy nie płonęły nadzieją na nową przygodę. Większość ze spuszczoną głową pustym wzrokiem wpatrywała się w blaty ławek, jakby stamtąd oczekując ratunku.

Sprawdziłem listę i natychmiast postanowiłem przejść do rzeczy.

- Słucham, kto nie przeczytał lektury?

Cisza... słychać tylko muchę obijającą się o szybę.

- Moi drodzy, pracujemy razem już prawie rok. Dobrze wiecie, że nikomu nie postawię pały.

Cisza absolutna... mucha przysiadła na okiennej ramie.

- Pewnie źle sformułowałem pytanie. To może tak: kto przeczytał lekturę?

Powoli, z niechęcią unoszą się kolejne ręce. Pięć, dziesięć, jeszcze jedna i następna, następna...

- Wszyscy przeczytali? To o co chodzi? Wyglądacie, jakbyście w tej chwili przypomnieli sobie, że zaraz będzie klasówka z matematyki.

Cisza stała się gęsta i lepka. Gdyby ktoś przyniósł garnek, można by go napełnić tą ciszą, a później pokroić ją jak owocową galaretkę.

- Kiedy, proszę pana... - Bartek zacina się i milknie.

To niesamowite - Bartek, zawsze pierwszy do psot, żartów i odpowiedzi, gaduła, który nigdy nie boi się mówić - zacina się i milczy!

- Słucham, Bartku... - uśmiecham się zachęcająco.

Chłopiec nabiera powietrza w płuca i ze straceńczą determinacją kończy:

- ...to jest strasznie nudne!

I niech mi ktoś powie, że praca nauczyciela nie jest ciekawa! Różnych rzeczy mogłem się spodziewać. Liczyłem się, że wiele osób nie przeczyta książki Konopnickiej, przygotowałem się na różne tłumaczenia i wykręty. Ale na taką jednoznaczną i wprost wyrażoną krytykę - nie.

O ciszy nie ma już mowy. Wszyscy coś mówią, mnóstwo rąk w górze. Hałas niemiłosierny. Trzeba ich uciszyć, bo za chwilę przybiegnie pani dyrektor!

- Cisza!!! Nie wszyscy naraz!

Ucichli, ale widać, że z trudem mogą wysiedzieć w miejscu. Twarze - o dziwo! - już nie są puste, oczy płoną tym samym, co zawsze, blaskiem. Zdanie wypowiedziane przez Bartka przerwało tamę obojętności, niechęci, lęku.

- Połowy słów nie rozumiałam - mówi jedna z najlepszych uczennic, Paulina.

- A ja musiałem co chwila biegać do dziadka, żeby mi wyjaśnił, o co chodzi. Tata nie umiał - to Rafał, też świetny uczeń.

Inni także nie zamierzają kryć swojego zdania.

- Gdzie Konopnicka taką wieś widziała?

- Kto dziś gęsi pasie?

- A Skrobek mógł iść do pracy w fabryce!

- Tylko krasnoludki są fajne!

- Co ty? Krasnoludki są dobre dla małych dzieci!

- Krótko mówiąc: niezrozumiałe, przestarzałe i nudne - bezwzględnie podsumowała Monika.

Wiem już, że będę musiał zmienić swoje plany dotyczące omówienia "Sierotki Marysi". I bardzo dobrze! Zysk z takiej lekcji będzie dużo większy. Najpierw jednak trzeba trochę uspokoić nastroje, wykazać uczniom, że krytykować jest łatwo, trudniej coś stworzyć.

- Proszę, proszę... Niezrozumiałe, przestarzałe i nudne? - mam nadzieję, że nieźle wyszła mi złośliwość w głosie. - Tylko, o kim to świadczy: o autorze czy o czytelniku? Może, zamiast krytykować Konopnicką, powiecie, jak powinna być napisana jej książka?

To ich ostudzi i będziemy mogli przejść do wyjaśnienia, kiedy powstała "Sierotka Marysia", zrobić notatkę o Konopnickiej i jej czasach, pomówić o dawnym języku, o Polsce sprzed 100 lat...

Ale cóż to za ruch w środkowym rzędzie...?

Bartek z książką w ręku podniósł się z miejsca i zaczął mówić:

JAK NADWORNY KRONIKARZ KRÓLA BŁYSTKA
ROZPOZNAWAŁ WIOSNĘ

Zima była tak ostra, że król Krasnoludków, Błystek, przymarzał do swojego tronu, a broda jego zamieniła się w sople lodu. Ściany kryształowej groty, gdzie zamieszkiwał wraz z dworzanami, pokryte były szronem; śnieg chrzęścił pod nogami.

Wierni poddani królewscy, drobne Krasnoludki, okrywali się, czym mogli. Najbardziej przewidujący przyszykowali sobie na zimę kożuszki z brzozowej kory mchem podbite i swetry z wiewiórczych włosów i ptasich piór.

Jednak król nie mógł paradować w tak lichym odzieniu. Żaden władca nie pokazuje się inaczej niż w purpurowym płaszczu. Niestety, odziedziczony po królewskich przodkach płaszcz Błystka przetarty był w wielu miejscach i wiatr w nim hulał. Marzł więc król niemiłosiernie i o wiośnie marzył.

Żeby tak mógł choć przy ogniu się ogrzać! Ale jakże rozpalić ognisko w kryształowej grocie? Zaraz by ściany i posadzki popękały albo się całkiem okopciły.

Na początku zimy sprawdzał biedny król, czy w skarbcu nie jest cieplej. W blasku złota, srebra i drogocennych kamieni trząsł się jednak z zimna nie mniej, a może i więcej, niż na swoim tronie.

W końcu, gdy doszło do tego, że berła nie mógł już w dłoni utrzymać, skinął na najwierniejszego dworzanina i rzekł:

- Żagiewko, wierny druhu, wyjrzyj na świat, czy nie idzie wiosna.

- Królu, wyjdę, gdy pokrzywa się zazieleni. A do tego daleko...

Pokiwał Błystek głową i następnego prosi:

- Sikorek! a może ty sprawdzisz.

Ale Sikorek tak samo chętny był do wychodzenia na mróz jak Żagiewka.

- Panie mój, wyjdę, gdy ptaki zaczną śpiewać...

Król westchnął tak ciężko, że mroźna mgła, co się z tego westchnienia podniosła, na kilka dni grotę okryła.

Tak minął tydzień, później drugi. Pewnego dnia jaśniej się w grocie zrobiło, a z brody królewskiej zaczęła kapać woda. Szron spływał po ścianach i lody pękały. Niejeden Krasnoludek dostał kataru, niektórych zaś zaczął łamać reumatyzm. Około południa wszystkim wąsy poodmarzały.

- To już chyba wiosna... - rzeką król. - Ale trzeba by kogoś na zwiady posłać. Niech sprawdzi, czy to nie chwilowa odwilż. Kto by się najlepiej nadał...?

Krasnoludki jak jeden mąż zrobiły krok w tył.

- Już wiem! - zawołał uradowany Błystek. - Pójdzie nasz uczony kronikarz, Koszałek-Opałek.

Wszystkie oczy zwróciły się stronę, gdzie niczego nieświadom siedział Koszałek-Opałek i zawzięcie coś w swej księdze skrobał. Opisywał w niej wszystko, co się od najdawniejszych czasów w państwie Krasnoludków zdarzyło.

Co widział i słyszał, to spisywał wiernie, a czego nie widział i nie słyszał, to zmyślał tak pięknie, iż wszystkim serca rosły.

Krasnoludki dumne były ze swego kronikarza i wciąż mu głowę wieńcami przyozdabiały, od czego łysy był jak kolano.

II

Ucieszył się dzielny kronikarz z zaszczytu, jaki na niego spadł. Zaraz też zaczął na wyprawę się sposobić. Wielką swą księgę do pleców przytroczył, gęsie pióro na ramię zarzucił, do pasa manierkę z atramentem przytroczył - I uznał, że jest gotów.

Otoczyli go kołem zasmuceni towarzysze. Niejednemu ta myśl przez głowę przemknęła, czy jeszcze Koszałka-Opałka żywym zobaczy. Nawet sam król Błystek chyba się o swojego kronikarza zmartwił, bo chciał do niego podejść. Niestety, jeszcze nie całkiem odmarzł od tronu, więc tylko berłem go pobłogosławił. Po policzku monarchy łza spłynęła, która się zaraz w perłę zamieniła.

Długo trwała droga na ziemię. Stopy kronikarza potykały się o splątane korzenie drzew, serce truchlało, gdy kamień usuwał się spod nóg i z głuchym łoskotem leciał w bezdenną otchłań. Innym znów razem zatrzymał Koszałka-Opałka zamarznięty wodospad, który nasz mędrzec przez kilka godzin z otwartymi ustami podziwiał.

Na domiar złego okazało się, że w swej uczoności zapomniał o tak przyziemnej sprawie jak zapasy na drogę. A po kilku godzinach wędrówki kiszki tak głośno zaczęły mu marsza przygrywać, że się wszystkie skalne stwory zleciały na koncert.

Pewnie by się wyprawa Koszałka-Opałka na samym początku skończyła, gdyby kronikarz nie napotkał na swej drodze gościnnego chomika. Ten Krasnoludka do swej nory zabrał, nakarmił i odetchnąć pozwolił.

Nabrawszy sił, uczony w dalszą drogę ruszył, a że czuł się silny i wypoczęty, szybko wyszedł na powierzchnię ziemi.

Śnieg jeszcze leżał na polach, ale trawa już zaczynała się gdzieniegdzie zielenić, na gałęziach wykwitały pierwsze pąki, a w górze płynął klucz żurawi. Każdy by poznał, że wiosna tuż-tuż. Każdy, ale nie uczony Koszałek-Opałek. On, choć wszystkie mądre księgi znał i mógł zwiastuny wiosny z pamięci wymienić, opisać i sklasyfikować, nie potrafił ich w prawdziwym życiu dostrzec.

Jednak nawet on czuł zapach wiosny, która już nad Polskę spieszyła, więc - sam się sobie dziwiąc - ruszył naprzód raźnym krokiem i nawet starą piosenkę Krasnoludków zaśpiewał:

Wiosenko, wiosenko, cóżeś ty za pani,

Że za tobą idą, że za tobą idą

ludzie z krasnalami?

Ani zauważył, kiedy do wsi dotarł.

Już z daleka dobiegły go krzyki, płacze i pomstowania. Na wszelki przypadek nakrył się liściem łopianu i tak, kryjąc się przed ludźmi, do źródła hałasów się zbliżył.

- A to zbój! Bandyta! - zawodził kobiecy głos.

- Jak on dał radę do kurnika się zakraść?! - wtórował mu drugi.

- Tyle kur nadusił, złoczyńca! - włączył się trzeci.

- Jakich kur? To złoto, a nie kury były! - pierwszy na to.

Nic z tego pojąć nie mógł mądry Koszałek-Opałek, więc smutek i wstyd poczuł. Jego honor uczonego ucierpiałby wielce, gdyby jakiegoś zdarzenia nie potrafił wytłumaczyć. Zamyślił się głęboko i już po chwili mógł ozdobnym pismem w swej księdze zapisać:

Krainę, którą najpierw odwiedziłem, zamieszkiwał lud Kurów. Ich ziemia akurat srodze została przez Tatarów spustoszona. Wszędzie słyszałem płacze niewieście i pomstowanie na okrutnych najeźdźców, którzy mieszkańców w niewolę wzięli i wielkie skarby złupili.

Ledwie pióro odłożył, dobiegą go męski głos:

- A co tu płacz pomoże?! Trzeba garnki z żarem wziąć i lisa z jamy wykurzyć. Jasiek, Jędrek, czego jeszcze stoicie? Ruszajcie na złodzieja!

Koszałek-Opałek mógł dalsze zdania w swej kronice zapisać:

Jednak Kurowie nie zamierzali poddać się bez walki. Na rozkaz swego króla wszyscy mężczyźni zaczęli broń ognistą szykować i do oblężenia tatarskiego obozu ruszyli. Dowództwo król powierzył hetmanom Janowi Wspaniałemu i Andrzejowi Potężnemu. Tatrami dowodził mężny i chytry Lis Wielki.

Kronikarz postawił piękną kropkę na końcu zdania i na rozwój wypadków czekał.

Niewiele czasu minęło, gdy ujrzał dziwny pochód. Na przedzie gnały wiejskie kundle, napełniając powietrze straszliwym ujadaniem. Za nimi biegli mali chłopcy z garnkami, łopatami, kijami, a krzykiem swoim zagłuszali psy. Na końcu truchtały kobiety, próbując bezskutecznie zwierzęta i dzieciarnię uciszyć i w gromadę zebrać.

Najpierw przeciw najeźdźcom wyruszył zwiad złożony z kobiet i dzieci, które jak wiadomo ciekawskie są i każdego wroga wypatrzą. Towarzyszyły im psy bojowe - tak do walki, jak i tropienia wroga ułożone. Dzielni zwiadowcy ruszyli w drogę bez broni, by zbytnim obciążeniem pościgu nie wstrzymywać. Jednak ze względu na brak dowództwa i karności, wroga nie znaleźli i z niczym musieli do domu wrócić. Król postanowił Tatarów nie ścigać, tylko na przyszły rok obronę przygotować.

Kronikarz nie mógł dłużej pisać, bo mu ręce zmarzły, więc księgę zamknął i zaczął szybko dłonie zacierać dla rozgrzewki.

Wtem dobiegą go zapach dymu jałowcowego, za którym Krasnoludki wręcz przepadają. Pociągnął mocno nosem dla pewności, okulary przetarą i zaczął ognia wypatrywać. Szybko dostrzegą na pobliskiej łące maleńkie ognisko, przy którym wokoło siedzieli pastuszkowie.

Poczciwy Koszałek-Opałek dzieci i ciepło bardzo lubił, więc puścił się pędem w ich stronę, nie zważając na błoto, śnieg i kałuże.

Na widok małego człowieczka otulonego w czerwony płaszcz z kapturem, z fajką w zębach i z wielką brodą, dzieci pootwierały usta ze zdumienia. Wiedziały oczywiście, że to Krasnoludek i że krzywdy im nie zrobi, a ubogim to nawet pomoże. Wiedziały - I co z tego? i tak własnym oczom nie śmiały uwierzyć. Co innego z ust babci o Krasnoludkach słuchać, a co innego żywego przed sobą zobaczyć.

Koszałek-Opałek zbliżył się z wolna i grzecznie spytał:

- Witajcie, dzieci. Czy mogę się przy waszym ogniu ogrzać? Bo zimno.

Najbardziej rezolutny, Józek Srokacz, strach pokonawszy, odpowiedział:

- Prosimy, panie Krasnoludku. Czym chata bogata...

- Ogrzejcie się - dodał Staszek Szafarczyk, który też już zdumienie przemógł. - A jak się kartofle dopieką, to pojecie z nami.

Rozczulił się nadworny kronikarz króla Błystka.

- A jakże ja się wam, kochani, odwdzięczę?

Na to najodważniejsza z dziewczynek, Zośka Kowalanka, pisnęła:

- Może bajkę nam Pan Krasnoludek opowie...?

- E tam, bajkę! - zaprotestował Józek. - Prawda od bajki ciekawsza!

- Pewnie - zgodził się Koszałek-Opałek. - Prawda zawsze od bajki lepsza. To o czym wam opowiedzieć?

- Skąd się wzięły Krasnoludki! - krzyknęły wszystkie dzieci.

Koszałek-Opałek już wziął oddech, żeby zacząć opowieść, ale w tym samym momencie ze środka ogniska dobiegŁ straszliwy huk. Mężny uczony rzucił się na ziemię, przeturlał w bok i za polnym kamieniem ukrył. Natknął swój kaptur na patyk i wysunął w górę. Dopiero gdy stwierdził, że nikt do niego nie strzela, odważył się powoli wychylić głowę zza bezpiecznej osłony. I... schował się znowu. Tym razem nie ze strachu, ale ze zdumienia.

Po chwili zza kamienia dobiegŁ cichy skrzyp pióra po papierze.

Lud Kurów tak jest bitewny, że dzieci swe już od maleńkości przyzwyczaja do armatniego ognia. Niemowlętom matki zamiast śpiewać kołysanki strzelają z karabinów nad głowami. Zaś niedorośli chłopcy i małe dziewczęta zabawiają się w ten sposób, że kule armatnie w ogniu podgrzewają, po czym rozłupują na kawałki i zjadają. Co na własne oczy widziałem i słowem swoim potwierdzam.

Pisałby pewnie dłużej i kto wie, jakie dzieło naukowe by z tego powstało, gdyby nie cudny zapach, który uczonego w nozdrza uderzył.

Tak to za sprawą pieczonych kartofli nauka uboższa jest o wiekopomną pracę na temat wojowniczego narodu Kurów. Od pasji naukowej silniejszy był głód, który poczuł Koszałek-Opałek.

Dzieci, uradowane, że Krasnoludek się odnalazł, nie szczędziły mu najbardziej przypieczonych ziemniaków z lekka posypanych solą. Najodważniejsze z ręki go karmiły, a nawet same mu drobne kęski do ust wkładały.

III

Podjadłszy sobie, Koszałek-Opałek do ognia się przysunął, dymem jałowcowym z lubością odetchnął i opowieść zaczął snuć:

- Skąd się wzięły Krasnoludki, wam nie powiem, bo tego najstarsi nasi przodkowie nie pamiętali. Trzeba wam jednak wiedzieć, że dawniej ludzie nie mówili na nas Krasnoludki, tylko - Bożęta. A dlaczego tak mówili, to sami się domyślcie. Nie mieszkaliśmy wtedy w skalnych grotach ani korzeniach drzew, ani w jamach pod ziemią rytych. Żyliśmy razem z ludźmi, w ich chatach i obejściach.

- A kiedy to było? - odważyła się zapytać Kasia Balcerkówna.

- Dawno, oj, dawno temu! - odpowiedział ze smutkiem w głosie kronikarz. - Jeszcze zanim przyszedł na te ziemie książę Lech ze swoim narodem i zanim Gniezno pobudował.

- A ja słyszałem o Lechu! - zawołał przejęty Staszek. - To on orła jako nasz znak przyjął!

- O Lechu wszyscy słyszeli - przerwała mu Zośka. - Przecież rodzice opowiadają. Daj lepiej mówić Krasnoludkowi.

Koszałek-Opałek Stacha po głowie pogłaskał, do Zosi wdzięcznie się uśmiechnął i ciągnął swoją opowieść:

- Od owego Lecha cała ta kraina Lechią zaczęła być nazywana, a mieszkańcy Lechitami. Mówiono też na nich Polanie, bo w polu najchętniej pracowali i za pługiem chodzić woleli niż na sąsiadów napadać. I ta nazwa lepiej się przyjęła. Od niej cały kraj nazwano... - tu Krasnoludek ostrożnie się obejrzał, czy gdzie jakiego szpiega nie widać, i spytał: - Wiecie, dzieci, jak się ta kraina nazywa?

- No, jakże - Polska! - odkrzyknęły wszystkie chórem.

- Brawo! - klasnął w dłonie Koszałek-Opałek. - Jak podrośniecie, będą wam mówić co innego. Ale pamiętajcie - że to Polska właśnie...

Zapadła jakaś bolesna głucha cisza. W końcu Józek postanowił ją przerwać.

- A bory wtedy były? - pisnął cienkim, załamującym się głosem.

- Jakże by! - zaśmiał się Koszałek-Opałek. - Takiego boru, jaki wtedy był, to wy sobie nawet wyobrazić nie możecie. Puszcza tu rosła ogromna, prawie bez końca. Żyły w niej wielkie i groźne zwierzęta: tury, żubry, niedźwiedzie, łosie... Opowiadał mi pradziad mojego pradziada, że go raz niedźwiedź złapał i do połowy zimy na służbie trzymał. Musiał mój przodek co dzień i co noc bajki mu opowiadać, a niedźwiedź tylko łapę ssał i w gawrze sobie drzemał. Dopiero jak na dobre w sen zimowy zapadł, ucieką od niego pradziad mego pradziada i po siedmiu latach wędrowania do swoich powrócił.

Uśmiały się dzieci z tej przygody, a Koszałek-Opałek mówił dalej:

- To były czasy! w lipowych gajach mieszkał stary bożek, Światowid, który na trzy strony świata patrzył i całą krainą się opiekował. Ale o domostwa dbały Bożęta, które też ludzie zaczęli Skrzatami nazywać, bo - sami widzicie - małego jesteśmy wzrostu.

- Co prawda, to prawda - potwierdził Staszek z taka powagą, że Krasnoludek ze śmiechu o mało do ogniska nie wleciał.

Kiedy już się wyśmiał do woli, ciągnął dalej:

- Dobrze, oj, dobrze, ludziom z nami było! "Każda chata ma swego Skrzata", mawiano i nie było w tym żadnej przesady. W najlichszym nawet gospodarstwie Bożęta pomagały przy każdej robocie. Owies sypały i grzywy plotły koniom, sieczkę rżnęły, to znów masło ubiły albo na ogień dmuchały, żeby kasza prędzej gotowa była. Ale i ludzie o nas dbali. Zostawiali nam w misce na ławie okruszyny chleba i twarogu, w kubku trochę miodu albo mleka. Było z czego żyć. A gdy szła gospodyni w pole, to sypała proso po izbie i mówiła:

Bożęta! Bożęta!
Niech który pamięta
O dzieciach, o chacie...
A tu proso macie!

I spokojnie szła do roboty. A my wtedy - dawajże - dzieci zabawiać! Chłopcom koniki z drewna strugać, dziewczynkom lalki szyć, maluchom kołysanki śpiewać! o izbie też pamiętaliśmy. Wraca gospodyni, a tu błony w oknach przetarte, podłoga zamieciona, naczynia pomyte. Dobrze ludziom z nami i nam z ludźmi było. Hej! Gdzie te czasy! Gdzie?!

IV

Koszałek-Opałek posmutniał i zamilkł, a dzieci nie śmiały jego zadumy przerywać, tylko patrzyły z błaganiem w oczach.

Ocknął się w końcu kronikarz, uśmiechnął i podjął swoją opowieść:

- Po śmierci Lecha złe czasy przyszły. Sąsiedzi zaczęli łakomym wzrokiem spoglądać na tę ziemię i przemyśliwać, jak by ją Polanom zagrabić. Trzeba trafu, że kolejny książę, Krak...

- To ten, co Kraków zbudował? - przerwał Krasnoludkowi Staszek.

- I smoka wawelskiego zabił? - dopytywał się Jasiek.

- Smoka zabił szewczyk Skuba! - upominała się o swojego ulubionego bohatera Kasia.

Gdyby Krasnoludki tak przerywały Koszałkowi-Opałkowi, pewnie by się obraził i przypomniał im, z kim mają do czynienia. Ale dzieci mogłyby poczciwemu mędrcowi na głowę wejść i jeszcze by pytał, czy im wygodnie. Więc się tylko uśmiechnął i stwierdził:

- Skoro tyle wiecie, to może przypomnicie, jak się nazywała córka księcia Kraka?

Zamiast odpowiedzi rozlegą się cienki dziecięcy śpiew:

Wanda leży w naszej ziemi,

Co nie chciała Niemca...

Koszałek-Opałek pokiwał głową i rzeką z uśmiechem:

- A nie chciała, nie chciała... Na darmo niemiecki książę posłów z bogatymi darami słał. W końcu postanowił księżniczkę siłą do małżeństwa zmusić. I wybuchła wojna. Płonęły wsie, ginęli ludzie, psy tylko wyły na zgliszczach i wilki po lasach. Wanda nie mogła na to patrzeć, że przez nią cały kraj w ogniu stoi... Rzuciła się do Wisły i utonęła. Najeźdźcy ze wstydem wrócili do siebie. Ciało księżniczki lud z rzeki wyłowił i kopiec z ziemi nad nią usypał. Wiem, bo Bożęta też przy tym pracowały.

Potem przyszły złe czasy. Wojna ludzi zmieniła. Brat zazdrościł bratu, silny krzywdził słabego, możny zabierał biednemu. A najgorszy i najsilniejszy został księciem. Na imię było mu Popiel.

- o rany! - parsknęła śmiechem Kasia. - Popiel?!

- A co w tym śmiesznego? - ofuknął ją Józek. - Pewnie, że Popiel. Ten, co go myszy zjadły.

Koszałek-Opałek uśmiechnął się znowu.

- Jak to z tymi myszami było, nie sposób już powiedzieć. Nasze księgi twierdzą, że Popiela wypędziły Krasnoludki. A że miały na sobie kożuszki, bo zima ostra była, więc ludzie pomyśleli, że to myszy.

Znowu zamyślił się nasz mędrzec, tym razem nad pułapkami, które czyhają na kronikarza i historyka, i nad tym, jak by ich można uniknąć.

V

Dzieci jednak nie zamierzały zadumy Koszałka uszanować.

- I co dalej? Co dalej? - dopytywały jedno przez drugie.

Musiał kronikarz z obłoków na ziemię powrócić.

- Wiecie, co było potem? - spytał. I sam sobie odpowiedział: - No, to posłuchajcie. Usiądźcie sobie wygodnie, bo to długa opowieść będzie...

- A wesoła? - z nadzieją w głosie spytała Zośka.

- Zależy, jak spojrzeć. I wesoła, i smutna. A zaczyna się ona w chacie ubogiego rolnika, Piasta. Mnie przy tym nie było, ale był stary dąb, który później opowiedział o wszystkim jednemu Skrzatowi, a on to w naszej księdze zapisał. Stąd i ja wiem, a co wiem - wam opowiem.

Ten dąb, dąbek jeszcze, rósł na skraju wielkiej puszczy, a obok, pod samym lasem zbudował swoją chatę Piast. Żył ze swą żona Rzepichą i synem Ziemowitem w zgodzie z bogami i ludźmi. Krzątali się wszyscy troje pracowicie jak pszczoły, których pełno było w ulach przy chacie. Razem z nimi krzątały się domowe Bożęta, a nigdzie im lepiej nie mogło być niż w Piastowym gospodarstwie.

Aż przyszedł dzień, gdy Ziemowitowi miano pierwszy raz włosy ostrzyc, na znak, że już mu pora spod matczynej opieki pod ojcowską iść. Trzeba wam wiedzieć, że u Polan było to wielkie święto, na które każdy gości spraszał i wspaniale ich przyjmował. Piast, oczywiście, uczynił tak samo. Cały dzień zabawa trwała, gospodarze i Bożęta dwoili się i troili, żeby gości obsłużyć.

Wszyscy się świetnie bawili, gdy nagle w powietrzu rozlegą się piękny, słodki śpiew. Goście i domownicy w zachwycie wypatrywali niewidocznych śpiewaków, tylko Bożęta w przerażenie wpadły i ze strachu zaczęły szczękać zębami. Od zachodu, w ostatnich promieniach słońca pojawili się dwaj wędrowcy. Oni właśnie tę piękną pieśń przynieśli. Była w niej mowa o tym, że nadchodzi nowy Pan, Pan dobry jak chleb, Pan miłości i przebaczenia, a wszyscy starzy bogowie będą musieli odejść.

Ludziom ta pieśń dała siłę i nadzieję, ale Bożęta w rozpacz wpadły. Z dawna już w naszych księgach napisane zostało, że pojawią się tacy śpiewacy i taką pieśń zanucą. I wówczas Bożęta będą musiały opuścić ludzkie siedziby i iść precz - do lasów, w góry, na pustkowia.

Uciekły Skrzaty, w mysiej dziurze się skryły. Kiedy nieco ochłonęły i na świat wyszły, ujrzały Piasta w królewskiej koronie. Nie Bożęta mu teraz potrzebne były, ale rycerze i dworzanie.

Stara chata opustoszała, a wszyscy ludzie w całej krainie czekali na Pana dobrego jak chleb. Bożęta po dawnemu się starały, ale sił im coraz bardziej brakło.

VI

Koszałek-Opałek zamilkł, a dzieci siedziały bez ruchu, bo im się zdawało, że w szumie drzew słyszą i opowieść dębu, i pieśń tajemniczych wędrowców. Dopiero po chwili Józek spytał:

- A co się z Bożętami stało?

Ponieważ Koszałek-Opałek milczał, wszystkie dzieci zaczęły się w końcu domagać dalszego ciągu opowieści. Co odważniejsze ciągnęły przy tym Krasnoludka za płaszcz.

- Mówcie dalej, mówcie! Co się stało z Bożętami?

Kronikarz ocknął się z zadumy i westchnął.

- Żyły jeszcze Bożęta czas jakiś między ludźmi, ale coraz słabsze były. Za panowania Piasta i jego syna, Ziemowita, nieźle nam się jeszcze powodziło. Dopiero kiedy nastał wnuk Ziemowita, Mieszko, nastały złe czasy. Gospodyni misek z serem i okruchami nam nie wystawiała, prosa po izbie nie sypała, co najwyżej ukradkiem jakieś okruszyny w kącie upuściła.

Aż przyszedł dzień, kiedy nagle rozległy się dzwony z wieży pierwszego polskiego kościoła. Ludzie słyszeli je w promieniu kilku kilometrów, ale Bożęta - w całej krainie. Gdziekolwiek ten dźwięk doszedł, Skrzaty porzucały robotę, chwytały swoje rzeczy i z płaczem uciekały tam, gdzie nie dochodzi dźwięk dzwonów.

Jedne ukryły się w skalnych grotach, gdzie skarbów podziemnych pilnują. Inne w lasy uszły. To one jako pierwsze zaczęły czerwone płaszcze nosić, od czego nazwa krasnych ludków powstała.

Ludzie już nie widują Skrzatów. Jedynie dzieci - jak wy, mogą z nami rozmawiać. Nadal ciągnie nas między wasze siedziby. Czasem nocą, kiedy dzwony milczą, zajrzymy do czyjejś chaty, porządki zrobimy, dzieciom kołysankę zaśpiewamy, pieśni - jak ta o Wandzie - nauczymy.

Ludzie całkiem zapomnieli o Krasnoludkach i między bajki nas wkładają - zakończył smutno.

W tej chwili spod lasu rozległa się jakaś wrzawa. To wracała do wsi grupa, która miała wykurzyć lisa. Wracała - zgodnie z przewidywaniami Koszałka-Opałka - z niczym. Chytry lis niejedną miał norę i gdy myśliwi pierwszą rozkopywali, on czmychnął do drugiej, a potem do trzeciej.

Dzieci na sekundę wzrok z kronikarza spuściły i na powracających spojrzały. Gdy po chwili odwróciły się, by za opowieść podziękować, nikogo przy ognisku nie było. Ze zdumieniem przecierały oczy i same nie były pewne - czy rzeczywiście Krasnoludek im piękne bajki opowiadał, czy też może wszystko to było snem jedynie. Nikomu o tym spotkaniu nie opowiedziały. Może - po wielu latach - swoim dzieciom, ale kto by tam dzieci pytał...

- Dziękuję, Bartku - przerwałem opowiadającemu. - Chyba musiałeś się przygotować do tej wypowiedzi.

Chłopak lekko się zmieszał.

- Tak się wczoraj zastanawiałem, czy można tekst Konopnickiej poprawić... - odpowiedział. - I jakoś mi wyszło...

- Bardzo dobrze ci wyszło - pochwaliłem. - Sądzę jednak, że trzeba wyjaśnić kilka spraw. Co takiego Koszałek-Opałek opowiada pastuszkom?

- Polskie legendy! - odpowiedział mi chór głosów.

- Świetnie - ucieszyłem się. - Powiedzcie, jakie legendy rozpoznaliście?

Bez problemu wymienili legendy "O Lechu, Czechu i Rusie" i "O założeniu Gniezna", "O smoku wawelskim", "O księciu Kraku i księżniczce Wandzie". Problemy zaczęły się, gdy spytałem o Piasta i jego syna.

- Nie ma rady - stwierdziłem - muszę wam przeczytać najstarszą wersję tej legendy, zapisaną ponad 800 lat temu przez pierwszego polskiego kronikarza.

Sięgnąłem na półkę po egzemplarz "Kroniki polskiej" Gala Anonima, znalazłem odpowiednią stronę i... stwierdziłem, że muszę zrobić to samo co Bartek. Lekko chrząknąłem i zacząłem czytać, a raczej - opowiadać:

Żył w Gnieźnie książę imieniem Popiel. Gdy jego syn osiągnął siedem lat, zgodnie ze zwyczajem przygotowano ucztę postrzyżynową. Postrzyżyny był to obrzęd oznaczający przejście syna spod opieki matki pod opiekę ojca. Chłopiec zaczynał się przygotowywać do bycia mężczyzną. Uczył się męskich zajęć, zdobywał doświadczenie w pracy, ćwiczył siłę, wytrzymałość, odwagę. Znakiem tego zakończenia dzieciństwa i początku trudnej drogi do dorosłości było pierwsze w życiu obcięcie włosów. Chłopiec zaczynał wyglądać jak mężczyzna. Wtedy też nadawano mu imię. Dzień ten był wielkim świętem całego rodu.

Tego samego dnia, co syn Popiela, siedem lat kończył syn ubogiego rolnika Piasta. Jego rodzice nie mogli nawet marzyć o wyprawieniu wystawnej uczty, mieli jednak przyszykowane na tę okazję nieco miodu i jednego prosiaka.

Uczta w siedzibie książęcej trwała w najlepsze, gdy do bramy zastukali niespodziewani goście. Popiel, widząc, że są to zwykli wędrowcy, kazał ich przegnać z miasta.

Wędrowcy trafili do ubogiego Piasta, który przyjął ich zgodnie z zasadą "Czym chata bogata, tym rada". Jeszcze się goście na postrzyżyny nie zeszli, a Piast mimo to zdecydował się podać wędrowcom szykowany na ucztę miód.

I zdarzył się cud. Miodu nie tylko nie ubywało, ale zaczęło go przybywać. Piast i jego żona, Rzepka, napełnili nim wszystkie naczynia. Podobnie rzecz się miała z prosięciem. Gdy wędrowcy zaczęli jeść, mięsa stało się tak wiele, iż Piast musiał pożyczyć garnki od sąsiadów.

Gospodarze błyskawicznie obiegli całe Gniezno i zaprosili wszystkich jego mieszkańców. Nawet sam Popiel przybył, zaintrygowany wielkim zbiegowiskiem. Wtedy ostrzyżono Piastowego syna i nadano mu imię Siemowit.

Wędrowcy, odchodząc przepowiedzieli gospodarzowi: "Tak jak miałeś jadła i napoju w bród, tak twój syn przyniesie ci honor i sławę".

Jakiś czas potem Popiel został pożarty przez myszy, które wylęgły się z trupów pomordowanych przez niego ludzi. Księciem Gniezna został Siemowit.

Jako władca zdobył sławę rycerską i granice państwa rozszerzył dalej niż ktokolwiek przed nim. Jego syn, Leszek, i wnuk - Siemomysł - również panowali nad państwem Polan. Potem na tron wstąpił syn Siemomysła - Mieszko. Podobno był on do 7. roku życia ślepy. Wzrok odzyskał w czasie postrzyżyn, co odczytano jako wróżbę, że gdy dorośnie, oświeci kraj cały.

- Ten książę Mieszko, moi drodzy - powiedziałem, odkładają książkę - to nie kto inny jak Mieszko I, pierwszy historyczny władca Polski. Nasz wielki malarz, Jan Matejko, tak go sobie wyobrażał - mówiąc to, sięgnąłem po "Poczet królów i książąt polskich".

Jego poprzedników - Siemomysła, Leszka, Siemowita - nazywamy władcami przedhistorycznymi, co nie znaczy, że nie wierzymy w ich istnienie.

- A on był naprawdę ślepy? - spytał Piotrek.

- Tego nie wiemy, ale wiemy, że podjął bardzo ważną decyzję, która zmieniła historię naszego kraju. Wspomina o tej decyzji Koszałek-Opałek. Wiecie, o czym mówię?

Odpowiedziała mi cisza, a później czyjś nieśmiały szept:

- O przyjęciu chrześcijaństwa?

- Tak - pokiwałem głową - Ponad 1000 lat temu, w 966 roku, Mieszko i zdecydował się przyjąć chrzest. W jego czasach było to równoznaczne z ochrzczeniem całego narodu. Nie była to łatwa decyzja. Nasi przodkowie musieli pożegnać dobrze znanych bogów i zacząć się uczyć nowych porządków. Ale dzięki temu kraj Polan istnieje do dziś.

- A starzy bogowie zamienili się w Krasnludki? - spytała Anka.

- Nie bogowie, a bożęta, czyli małe bożki - roześmiałem się. - Wielcy bogowie musieli odejść. Jak się nazywał największy z nich? - spytałem podstępnie.

- Coś ze światem... - odpowiedziała Ania.

- Prawie dobrze. Światowid, a dokładnie Świętowit. Był bogiem przyrody i wojny. Przedstawiano go najczęściej z czterema twarzami, patrzącego na wszystkie strony świata. Na tym zdjęciu widzicie jego posąg wydobyty z ukraińskiej rzeki Zbrucz. Kiedy pojedziemy do Krakowa, obejrzycie oryginał w Muzeum Archeologicznym. Ciii... - uprzedziłem okrzyki - o wycieczce porozmawiamy kiedy indziej. A teraz ostatnie przed dzwonkiem pytanie - do Bartka.

- Słucham... - Bartek był z lekka zaniepokojony.

- W pewnym miejscu kazałeś Koszałkowi-Opałkowi użyć słowa "Polska". Konopnicka nigdzie go nie używa.

- Proszę pana! - chłopak spojrzał na mnie z wyrzutem - przecież nawet małe dzieci wiedzą, że kiedy Konopnicka pisała "Sierotkę Marysię" Polska nie istniała i nawet nie wolno było wymienić jej imienia. Ale jestem pewien, że gdyby pisarka mogła, to użyłaby tego słowa.

- Masz rację - uśmiechnąłem się pod wąsem - musiałem o tym zapomnieć.

W tym momencie zabrzmiał dzwonek.

- Na jutro wszyscy mają napisać nową wersję kolejnego rozdziału "Sierotki Marysi" - zdążyłem jeszcze zawołać za wybiegającymi.

Całość do pobrania w formie ebooka (bezpłatnego)