MY Z NIEGO WSZYSCY

Kasi w dniu imienin –
w ich wigilię 167 lat temu
Mickiewicz skończył III część "Dziadów"

Kwietniowa burza skończyła się równie nagle, jak się zaczęła. Kocie łby na ulicach przypominały śliski brzuch ryby przygotowanej do patroszenia. W dziurach wyjeżdżonych przez wielkie wozy wojskowe stały błotniste kałuże, w których rozpryskiwały się ostatnie, ciężkie krople deszczu, powodując wybuchy baniek powietrza. Wyglądało to jak obrazek ze zwariowanego poligonu krasnali serie miniaturowych, krótkotrwałych niczym na filmie puszczonym w przyspieszonym tempie, atomowych wykwitów. Jutro będzie pogoda.

Nieliczni przechodnie, skuleni jakby chcieli się schować w swym wnętrzu, przemykali pod odrapanymi ścianami domów, zręcznie omijając kałuże, czasem przeskakując, czasem brnąc przez rozlewiska utworzone na nierównych trotuarach.

Wszyscy woleli bliskość brudnych ścian, pokrytych liszajami zacieków, i zapchanych rynien, z których wylewały się strugi deszczówki, niż bezpieczną wydawałoby się przestrzeń na środku chodnika.

Człowiekowi biegnącemu przy murze wystarczało kilka kroków, by dopaść spokojnej przystani bramy, podczas gdy na otwartej przestrzeni zewsząd było się wystawionym na niebezpieczeństwo.

Nagle ciszę rozdarło przenikliwe wycie suki. Ulicą, podskakując na wybojach i rozbryzgując fontanny wody pełnej piachu i błota, pędził wojskowy konwój. Kogut na dachu gazika żandarmerii rzucał ostrzegawcze błyski. Nie podchodź! Wtórowały mu rzężące jęki klaksonów i przenikający aż do żołądka wizg syren alarmowych. Zdezelowane, odrapane ciężarówki, pokryte plamami rdzy i błota zataczały się na zakrętach. W tych chwilach plandeka budy odfruwała na bok i odsłaniała młode twarze żołnierzy śpiewających coś w swym barbarzyńskim, jakże znienawidzonym języku.

Krótko ostrzyżeni, roześmiani chłopcy, chciwie wystawiający twarze na ostatnie promienie zachodzącego wiosennego słońca mogli budzić sympatię. Dopóki wzrok nie spoczął na ich rękach – pewnie dzierżących karabiny maszynowe.

W tej akurat chwili trzymali je wyjątkowo niedbale, jakby od niechcenia. Straszny jednak błąd popełniłby ten, kto by zlekceważył te małe, zmyślnie toczone, metalowe cacuszka. Należało traktować je ze śmiertelną powagą, bowiem w dłoniach tych niewinnie wyglądających młodzieńców w ciągu ułamka sekundy zamieniały się w precyzyjne narzędzia niosące śmierć z beznamiętną, chirurgiczną precyzją.

Przechodnie przyspieszyli kroku, nikt jednak nie rzucał się w kierunku bramy. Błyski koguta i wycie suki jednoznacznie świadczyły, że jest to zwykły konwój, pędzący nie wiadomo dokąd, w sobie tylko wiadomym kierunku.

Może gdzieś na przedmieściach znowu wybuchły zamieszki głodowe, a może jakiś dostojnik poczuł się niepewnie w swoim betonowym bunkrze. Tak jakby ludność tego zgnębionego i podbitego ale zawsze niepokornego miasta miała zerwać się do bezsensownego oporu, co już przecież przed prawie dwustu laty się zdarzyło.

Jak by nie było, nic nie wskazywało na to, żeby zaczynała się kolejna obława. Byle nie zdradzić się jakimś nieostrożnym ruchem, niepokornym spojrzeniem, w który zbyt łatwo da się wyczytać skrywaną nienawiść.

Józef odsunął się od okna. Natrętne przyglądanie się żołnierzom zawsze może spowodować ich nerwową reakcję. Mogą tylko ot, tak sobie, dla profilaktyki przeciągnąć serią po oknie, ale mogą też dać znać gdzie trzeba, że w domu przy Dzierżyńskiego 7 gnieżdżą się buntownicze elementy. Wówczas wszyscy mieszkańcy pojadą tam, skąd nikt nie wrócił.

Powoli wycofał się do wnętrza pokoju. Zbyt szybki ruch mógł wywołać podejrzenie, że się boi. Z kolei zbytnia ostentacja mogła zostać poczytana za despekt dla Umiłowanych Sojuszników i Wyzwolicieli. Wszystko musi wyglądać naturalnie. Ot, Polaczek sprawdził, czy już nie pada i wrócił do swych nudnych, nikogo nieinteresujących zajęć.

Dobre efekty dawało także udawanie pijanego tych się nigdy nie czepiali ale Józef nie potrafił zdobyć się na takie poniżenie.

Przez moment miał ochotę chwycić doniczkę, rzucić nią w najbliższą ciężarówkę, zobaczyć jak gaśnie uśmiech na jednej pewnej siebie twarzy i skończyć z tym wszystkim z udawaną potulnością, usłużnym schodzeniem z drogi, dziękowaniem za każdą zniewagę.

Ale lata mimikry zrobiły swoje. Myśli krążyły wokół buntowniczych marzeń, a wyuczone, wytresowane ciało bez problemu przybrały pozę pogodzonego z losem niewolnika.

Za chwilę zaczną się schodzić. Trzeba wszystko przygotować.

Z chwiejącego się kredensu pamiętającego wojnę światową wyjął butelkę bimbru i cztery musztardówki. Na wyszczerbiony talerz rzucił ogórki, dostawił puszkę z grubo krojonym tytoniem. Kawałki gazet na skręty każdy będzie miał ze sobą. Całości kamuflażu dopełniały wytłuszczone karty do gry w oko i kupka zapałek do liczenia wyników.

Mogliby już przyjść. Do godziny milicyjnej nie zostało tak wiele czasu. A tu tyle spraw do obgadania.

Ciekawe, czego dowiedzieli się Jan i Tomasz o wojnie 1920 roku, co nowego przyniesie Adam na temat poezji XIX wieku. Może sam stworzył jakiś nowy wiersz, równie dobry jak ten, ułożony pod wpływem opowiadania Franciszka o bohaterskim dowódcy z okresu wojny z Moskalami. Jak on się nazywał? Ordon? Tak Ordon. To był bohater!

A ich uczyli jedynie o niedoli pańszczyźnianego chłopa, ucisku narodowym, degeneracji szlachty albo o wiernych generałach, którzy dali się zabić za cara w noc listopadową. I dzieci w szkole powtarzają jak za panią matką: "Buntownicy z arcyzdrajcą Piotrem Wysockim na czele zamierzali targnąć się na rodzinę władcy, a gdy im się to nie udało, zbrodniczą rękę podnieśli na dowódców wiernych prawowitej władzy. Po zdławieniu buntu zostali za swe czyny surowo ukarani."

Te niewesołe rozważania przerwało pukanie do drzwi. Józef rzucił się do przedpokoju i wpuścił Franciszka do środka.

– Jak zawsze jesteś idealnie punktualny – powiedział z podziwem zabarwionym nutą zazdrości.

– Nauczyłem się. Punktualność jest obowiązkiem niewolników.

– Jan i Tomasz też zaraz powinni być. Zawsze się o nich denerwuję.

– Nie przesadzasz? Plac Marchlewskiego nie tak daleko. Ten sam kwartał, nie trzeba przepustki.

Zanim Józef zdążył odpowiedzieć, zabrzmiało kolejne pukanie. Otworzył drzwi, za którymi stali Jan i Tomasz zawsze nierozłączni. Nawet najkrótsze rozstanie sprawiało tym przyjaciołom na życie i śmierć wręcz fizyczny ból, tak że starali się nigdy nie rozdzielać, lekceważąc ostrzeżenia przyjaciół i rodziny, że to się musi kiedyś skończyć tragicznie.

– Jesteśmy w komplecie? – z nadzieją w głosie spytał Tomasz. – Nie możemy się doczekać, kiedy wam opowiemy o swoich odkryciach.

– Lepiej powiedz, że nie możesz doczekać się pierwszego toastu – zażartował Franciszek.

Tomasz nie wyczuł żartu.

– A pewnie! – zaperzył się. – Ty to niby nie lubisz tej chwili?

– Wszyscy lubimy – uspokajał Józef. – Ale musimy zaczekać na Adama.

– Och, Adam! – z przekąsem powiedział Jan. – Na pewno podąża tu razem ze swoim natchnieniem i przez przypadek mógł skręcić nie w tę przecznicę, co trzeba. Zobaczycie, że któregoś dnia w napadzie weny wejdzie pod koła budy i tyle będzie z wielkiego a zakazanego talentu.

– Tfu! Na psa urok! – oburzył się przesądny Józef. – Lepiej byś nie krakał. Adam jest najważniejszy z nas wszystkich.

– Dobrze, dobrze... Już odpukuję...

– Przecież on tylko żartował – bronił przyjaciela Tomasz.

– Kiepskie żarty – Franciszek znany był ze swej bezkompromisowej szczerości – czasem mam wrażenie, że zazdrości Adamowi talentu.

– Coo?! Jaa?!

Jan już miał się obrazić, tym poważniej, że zostały na głos wypowiedziane jego najskrytsze myśli, o których nikt nie miał prawa wiedzieć.

W tej jednak chwili drzwi się otworzyły i jak zawsze bez pukania, w najmniej spodziewanym momencie wszedł zamyślony Adam.

– Możemy zaczynać – zakomunikował krótko, jakby wiedział, że musiał przyjść ostatni. – W pobliżu nie ma żadnego psa. Obszedłem cały dom dookoła.

Pozostali spojrzeli na niego ze zdumieniem. A już myśleli, że Adam niczym nie zdoła ich zaskoczyć.

– Dobrze, zaczynajmy... – powiedział zdetonowany Józef.

Rozlał bimber do szklanek, podał wszystkim, a następnie podniósł dłoń do góry.

– Na pohybel Moskalom!

– Na pohybel! – chóralnym szeptem odpowiedzieli zebrani.

Józef zabrał głos jako pierwszy, z wieku i urzędu zaszczyt ten mu się należał. Oczywiście, nigdy nie przyznałby się, że kocha ten moment, gdy może wszystkim przypomnieć, kto jest przewodniczącym Stowarzyszenia.

– Otwieram kolejne posiedzenie Towarzystwa Miłośników Prawdziwej Wiedzy. Kto zaczyna?

– My! – chórem krzyknęli Jan i Tomasz. – Już nie możemy wytrzymać!

– Oddaję głos Janowi i Tomaszowi. Tylko błagam: ciszej.

– Sam bądź cicho, jak musisz godzinami czekać na możliwość powiedzenia tego, co wszyscy powinni wiedzieć.

Józef skrzywił się. Tomasz nigdy nie nauczy się szacunku dla funkcji przewodniczącego, a Jan naśladuje go we wszystkim. Trzeba im przypomnieć, kto jest kim.

– Chyba nie chcecie, żeby wpadły tu psy? Jako przewodniczący i gospodarz mam obowiązek dbać o bezpieczeństwo wszystkich.

– Daj im mówić, to przestaną się gorączkować – postanowił wtrącić się Adam. – Wszyscy chcemy poznać te niezwykłe nowości.

Józef błyskawicznie spuścił z tonu. Z Adamem lepiej było nie zadzierać.

– No dobra, mówcie...

Przyjaciele zaczęli opowieść. Trudno byłoby powiedzieć, który z nich mówił. Momentami robili to unisono, momentami jeden z nich przejmował narrację, drugi uzupełniał, a po chwili następowała zamiana.

– Słuchajcie, wojna światowa wcale nie skończyła się w 1920 roku. Naprawdę skończyła się w 1918. Przez dwa lata istniała wolna Polska! Także Litwa, Łotwa i Estonia. Pamiętacie rok 1919? Bawarską Republikę Rad i jej upadek, bo wykrwawiona armia tzw. czerwona nie miał siły iść na Zachód? Wykrwawiona to może i była, ale iść na Zachód po prostu nie mogła. Bo na zachodniej Ukrainie i Białorusi stacjonowały polskie wojska! Broniliśmy wolności całej Europy! Znowu byliśmy przedmurzem!

– I co? i co? – dopytywali się rozgorączkowani koledzy.

Jan z Tomaszem nie dali się długo prosić. Zdobyta z narażeniem życia wiedza rozsadzała ich i żądała ujścia.

– Zanim kacapy poszły do Berlina, wybuchła wojna polsko-bolszewicka. Wiecie, kto był naszym Naczelnym Wodzem i Naczelnikiem Państwa? Nie kto inny, jak "zdrajca sprawy robotniczej, znienawidzony przez naród i skazany na niechlubną śmierć Józef Piłsudski". Naprawdę zabili go bolszewicy zapewne zaraz po przegranej bitwie pod Warszawą.

Zapadła głucha cisza. Każdy bał się zadać cisnące się na usta pytanie. Jan i Tomasz, doszedłszy do wniosku, że nikt nie będzie ich prosić o ciąg dalszy, podjęli przerwaną opowieść. Tym razem uczynili to jednak jakby niechętnie.

– Teraz dochodzimy do najgorszego. Wygląda na to, że przegraliśmy na własne życzenie. Władze były skłócone, wielu polityków nie ufało Piłsudskiemu. Słabo przebiegał pobór do armii. Mnóstwo było dezercji. Ludzie zapomnieli o represjach po wojnie 1831, znali jedynie dobrobyt z lat 1862-1914 i łaskawych carskich namiestników. Dla wielu Piłsudski był współpracownikiem Niemców, którzy prześladowali Polaków. Widzieliśmy plakat z Piłsudskim bijącym polskie dzieci, które zasłania rosyjski żołnierz. W efekcie w wojsku znaleźli się wyłącznie świadomi antykomuniści, a tych nie było zbyt wielu. Ludzie nie mieli pojęcia, czym jest komunizm...

Tomasz zamyślił się smętnie.

– Co było dalej, wiecie – podjął po chwili. – Marsz na Berlin, rządy socjalistów w Paryżu, interwencja w Hiszpanii i Europejska Republika Rad, której setną rocznicę niedawno świętowaliśmy.

Tomasz i Jan skończyli. Cisza była niemalże namacalna, pełna przygnębienia, nasycona smutkiem i wstydem.

– To straszne – Józef uznał, że jego funkcja obliguje go do zabrania głosu. – Wygląda na to, że w tych wszystkich kacapskich kłamstwach jest ziarno prawdy, wielkie jak Himalaje: że nie zasługujemy na niepodległość.

– Nie gorączkuj się – rozległ się spokojny głos Adama. – Gdyby to była prawda, nie wkładaliby tyle wysiłku w przekonanie nas do niej. Chyba już dawno ustaliliśmy, że nie wierzymy w ani jedno słowo kacapów.

– A czy nie takie same, okropne wnioski wynikają z utworu tego poety, o którym opowiadałeś nam ostatnim razem? – w głosie Franciszka wyraźnie słychać było nadzieję, że Adam rozwieje ich wątpliwości.

– Chodzi ci o Słowackiego i o "Kordiana"?

Franciszek skinął głową.

– Rzeczywiście – kontynuował Adam – mówiłem, że przedstawia straszliwą ocenę naszego narodu, pełnego ugodowców i niedorobionych buntowników. Ale musi istnieć jakiś powód, dla którego Ruscy zakazują go czytać. Jest w Słowackim coś, co przeraża kacapów. I ja to odkryję. Choć przyznam się wam, że nie przepadam za nim. Jest taki... piękny jak świątynia bez Boga.

– Ale on przedstawia Polskę sprzed wojny 1831 jako kraj niesamowicie podobny do tego z 1920 roku. Te same wyniszczające spory ludzi stojących na czele narodu...

– Powiedz raczej: na wierzchu!

Adam gwałtownie przerwał Franciszkowi. Zerwał się z krzesła, oczy mu zapłonęły. Przyjaciele dobrze znali te objawy Adam ma natchnienie, nie wolno mu teraz przeszkadzać.

– Nasz naród jak lawa.
Z wierzchu zimna i twarda, sucha i plugawa,
lecz wewnętrznego ognia sto lat nie wyziębi;
plwajmy na tę skorupę i zstąpmy do głębi.

Ten atak natchnienia był krótkotrwały, ale równie wyczerpujący jak zawsze. Adam opadł na krzesło, oczy miał zamknięte, oddychał ciężko i chrapliwie, w kącikach ust widać było ślady piany, ręce zaciskał kurczowo, całym ciałem wstrząsały dreszcze.

– Znowu? – ledwie wyszeptał Jan. – Zawsze to samo?

– Tak – z trudem odparł Adam. Widać było, że mówienie sprawia mu duży ból. – Nagle TO pojawia się we mnie i musi natychmiast zostać wypowiedziane. Potem równie nagle odchodzi. Próbuję TO zatrzymać, proszę, by zostało, ale znika bez śladu. Kiedy później chcę coś sam ułożyć, wychodzą jakieś kalekie zdania, szorstkie i chropawe.

– Po prostu: natchnienie – powiedział rzeczowy jak zawsze Tomasz. – Wszyscy poeci się o nie modlili, a ty wybrzydzasz.

– To nie tak – zaoponował Adam. – Coś wchodzi we mnie. Mówi, co ma do powiedzenia i znika. Czuję, że też chciałoby zostać, walczy o chwilę kontaktu, ale musi odejść. A ja nie mogę mu w niczym pomóc. Ten moment najbardziej mnie męczy. TO chyba on rozpaczliwie potrzebuje pomocy.

– Jeśli jest tak, jak mówisz, to przecież pomagasz mu – Józef nigdy nie wątpił w przyjaciela. – Dzięki tobie może przemówić, skontaktować się z nami.

– Tak myślisz?

– Oczywiście. Najlepszy dowód, że kontaktuje się z tobą, a nie z którymś z nas.

– Chyba masz rację – pycha Adama dorównywała jego licznym talentom, a nawet czasem przewyższała je wszystkie razem wzięte. – Gdybyś jeszcze potrafił wytłumaczyć mi te sny...

– Nic się nie zmieniło? – z troską dopytywał się Franciszek.

– Nic. Zawsze to samo. Małe dziecko zganiające krowy z pastwiska, czasem wycinające fujarkę z wierzbiny, innym znów razem biorące w skórę od ojca. Próbuje coś powiedzieć, porusza ustami, ale nie jest w stanie wydobyć ani jednego dźwięku. Biedny, mały niemowa... Widzicie w tym jakiś sens?

– Może ten chłopiec to twój tajemniczy głos natchnienia? – zaproponował Jan.

– Chyba oszalałeś?! – Adam rozsierdził się nie na żarty. – Jakiś pańszczyźniany chłoptaś miałby natchnąć mnie takim arcydziełem jak "Reduta Ordona"?

– Tak, Janie, twoje wyjaśnienie nie trzyma się kupy.

Józefa również nie przekonała wizja chłopskiego dziecka przemawiającego do Adama fragmentami wielkiej poezji.

– Dobra, nie upieram się – Jan pozornie spasował. – Ale to najbardziej logiczne wyjaśnienie, jakie można wymyślić – dodał po sekundzie.

– Dawno ci już mówiłem, do czego nadaję się ta wasz logika. To twoje szkiełko i oko! – wściekłość Adama sięgała zenitu. – A tak w ogóle, to zejdź ze mnie. Wszyscy przecież wiedzą, jak bardzo mi zazdrościsz.

Zanosiło się na grubszą awanturę. Józef uznał za konieczne interweniować. Ktoś w końcu musi utrzymać w ryzach całe to towarzystwo.

– Przestańcie się kłócić. Jeśli nie możemy pomóc Adamowi, zajmijmy się swoją działalnością. Ustalmy podział zadań i termin następnego spotkania. Czekam na propozycje.

– My będziemy drążyć lata 1914-20 – chórem powiedzieli Tomasz i Jan.

– Wszyscy są za? Zgoda – Józef przechodził sam siebie. – Franciszek?

– Ciągle badam końcowe lata Rzeczypospolitej. Niczego jeszcze nie odkryłem, ale pojedyncze wzmianki, na które trafiam w różnych pismach, nie dają mi spokoju. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że to wcale nie było tak, że sejm z własnej woli poprosił sąsiednie państwa o pomoc i przejęcie obowiązków rządu polskiego.

– Już dawno stwierdziliśmy, że to urąga logice – Tomasz uznał za stosowne wtrącić się. – Masz coś nowego?

– No, na przykład taka wzmianka, że po śmierci Katarzyny tzw. Wielkiej car Paweł okazał łaskę wszystkim polskim buntownikom. Jakim buntownikom? Przecież ponoć "cały naród z radością przyjął władzę Austrii, Prus, a szczególnie Rosji". To by wskazywało...

– ...że przed rozbiorem musiała być wojna...

– ...że się broniliśmy...

– ...że 1831 nie był jedynym przypadkiem...

Entuzjazm zebranych był tak wielki, że zagroził ich bezpieczeństwu.

– Spokój! – na całe szczęście Józef był na miejscu. – Na razie nie wiemy nic pewnego. Poza jednym: że jak będziecie tak wrzeszczeć, to zaraz pojedziemy tam, skąd się nie wraca.

– Przepraszamy, poniosło nas – w imieniu wszystkich odezwał się Franciszek.

– Dobrze, byle nie częściej – Józefa łatwo było udobruchać. – a swoją drogą, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że o ile na temat wieku XIX i XX podają nam fakty przeinaczone i odpowiednio "naświetlone", ale jednak fakty, o tyle cała nasza historia przed zaborem jest sfałszowana. Badam jak wiecie związki Polski z Litwą. I wygląda mi na to, że wcale nie przyłączaliśmy jej siłą, ani nie kolonizowaliśmy ogniem i mieczem.

Urwał i natychmiast dorzucił, by uprzedzić wybuch niebezpiecznego entuzjazmu:

– Za wcześnie jeszcze mówić o tym dokładnie. Opowiem, jak znajdę coś pewnego. A ty, Adamie? – należało zmienić temat na bezpieczniejszy. – Nadal będziesz zajmował się Słowackim?

– I tak, i nie. Wejdę chyba trochę na waszą działkę. Przypadkowo trafiłem na ślad jakieś spisku na Uniwersytecie Wileńskim. Chciałbym się czegoś dowiedzieć o spiskowcach. To byli studenci, czyli nieomal nasi rówieśnicy. Może ich działania natchną nas... czymś.

– Zgoda. Coś jeszcze? Wszystko jasne? Spotykamy się, gdy coś znajdziemy. Sposób zawiadomienia ten sam: doniczka w oknie. A teraz rozchodzimy się pojedynczo, tak jak przyszliśmy. Przypominam, w robocie prawie się nie znamy, niczym się nie interesujemy, jesteśmy zwykłymi cieciami.

– Józefie, daruj sobie te maniery wodza – nie wytrzymał na odchodnym Franciszek. – Środki ostrożności omówiliśmy już dawno.

– Ostrożności nigdy za wiele – Józef musiał mieć ostatnie słowo, ale Franciszek raczej go nie usłyszał, bo już był za drzwiami.

Wszyscy puścili te wymianę zdań mimo uszu. Nikt nie chciał się spierać, bo pora była późna i do godziny milicyjnej blisko. Każdy, po chwili duchowej wolności przywdziewał kostium niewolnika i rzucał się w nieprzyjazną głębię ulicy.

Próg Józefowego domu wydawał się ostrą krawędzią oddzielającą wolny świat od otchłani upodlenia.

Następnego dnia, 29 kwietnia 2023 roku, o godzinie 11 wieczorem Adam jak zawsze bezszelestnie otworzył drzwi stróżówki w Głównym Archiwum Akt Dawnych.

– Dzień dobry, panie Franciszku. Spokój dzisiaj?

Nic nie wskazywało na to, że dwaj stróże znają się dobrze, ba są wręcz zaprzyjaźnieni.

– A spokój, spokój, panie Adamie. Jak zawsze. Lepszej pracy nie sposób sobie wyobrazić.

– Ma pan rację, panie Franciszku. Z tym, że żyjąc w ustroju sprawiedliwości społecznej, musimy mieć dobra pracę.

– Świę... świetne słowa, świetne... To ja już pójdę. Do zobaczenia na pochodzie 1-majowym.

Przez godzinę Adam wykonywał rutynowe obowiązki stróża: obchodził gmach, zaglądał do różnych pomieszczeń, zapalał i gasił światła. W końcu uznał, że już nie musi udawać i zabrał się do pracy.

Chwilę poświęcił, nie wiedząc czemu, aktom sądowym z końca XVIII wieku. Jego uwagę przykuł niewielki dokument:

SENTENCJA WYROKU
PRZECIW RODZINIE MICKIEWICZÓW
W SPRAWIE NAGANY SZLACHECTWA
Z POWÓDZTWA
SZLACHETNIE URODZONEGO JANISZEWSKIEGO

W dniu 5 augusta roku pańskiego 1787 w Nowogródku do tutejszego sądu grodzkiego wpłynął pozew o naganę szlachectwa przeciwko rodzinie Mickiewiczów. Szlachetnie urodzony F. Janiszewski, rotmistrz powiatu nowogródzkiego twierdził, że rzeczona rodzina wywodzi się od zbiegłego chłopa, Chwiedora, który to Chwiedor zbiegłszy od swego pana, dziada szlachetnie urodzonego Janiszewskiego, osiadł w powiecie rucieńskim mianując się Krzysztofem Mickiewiczem, szlachcicem z ziemi lidzkiej. Tenże lże-Mickiewicz był ojcem Adama, Bazylego, Józefa i Stefana, a dziadem Mikołaja, Mickiewiczami się zwących. Skoro ojciec i dziad nie miał prawa do klejnotu, nie mają go takoż jego potomkowie i wszyscy winni być w chłopy obróceni i szlachetnie urodzonemu Janiszewskiemu jako jego prawna własność zwróceni.

Reprezentujący całą swoją rodzinę Mikołaj Mickiewicz wniósł do sądu wywód szlachectwa Krzysztofa Mickiewicza podpisany przez szlachtę powiatu rucieńskiego oraz dowód aktykacyjny sprzedaży wsi Wołca w dniu 3 apryla roku pańskiego 1700.

Sąd, wziąwszy pod uwagę, że w wywodzie szlachectwa jest tylko mowa o szlachectwie Krzysztofa Mickiewicza, ale nic nie mówi się o jego dziadach lub choćby i rodzicielach, takoż że sprzedaż wsi Wołca zgłoszono do aktykacji dopiero 19 augusta 1787 roku, a na pytania sądu, gdzie się owa Wołca znajduje, Mikołaj Mickiewiczem zwany nie umiał przedstawić przekonującej odpowiedzi,

postanowił, co następuje:

Adama, Bazylego, Józefa, Stefana i Mikołaja do dnia dzisiejszego Mickiewiczami się zwących wraz z żonami i dziećmi uznać za bezprawnie używających klejnotu szlacheckiego potomków zbiegłego chłopa Chwiedora i wszystkich ich wydać prawem szlachetnie urodzonemu Janiszewskiemu, by ich w chłopy obrócił i na ziemi swojej osadził. Co też zostawia mu się do wykonania.

Smutne to, pomyślał. Na zewnątrz pewnie czekali pachołkowie Janiszewskiego z batogami i powrozami, rzucili się na świeżo schłopiałą szlachtę, powiązali ją i uwieźli do jakiejś pustej chłopskiej chałupy. Co oni czuli, jeszcze wczoraj pełnoprawni obywatele, dziś przedmioty, stojące w hierarchii nieco wyżej od zwierząt gospodarczych? Myśleli o sobie czy raczej o swoich dzieciach, tych istniejących i jeszcze nienarodzonych, które nie poznają smaku nauki innej niż ta, odmierzana batem przez ekonoma?

Jak się czyta takie dokumenty, to rzeczywiście można pomyśleć, że kacapy jednak mają rację.

Nie, nie mają. Takie przypadki zdarzały się wszędzie, indywidualna ludzka krzywda istniała zawsze. Żal rodziny Mickiewiczów, ale trudno przypuszczać, żeby to prowincjonalne zdarzenie mogło mieć jakikolwiek wpływ na losy choćby powiatu. Wyciąganie z tego wniosków na temat całej polskiej historii jest po prostu śmieszne. Trzeba zająć się Wilnem w latach 20. XIX stulecia.

Przedtem jednak jeszcze raz obejdzie cały budynek i trochę pobłyska światłami. Niech wszyscy wiedzą, że nocny stróż nie śpi.

Trochę czasu zajęło mu znalezienie odpowiednich dokumentów. Zaczął czytać, początkowo z wymuszoną obowiązkowością, później z coraz większym zainteresowaniem. Stopniowo oczy jego zaczęły płonąć coraz silniejszym blaskiem, twarz pokryła się wypiekami, oddech stał się urywany. Całym sobą chłonął każde słowo tajnych dokumentów.

Skończył nad ranem. Zaniedbał ostrożności i przez kilka godzin nie stosował zabiegów maskujących, tylko czytał. Ale Opatrzność czuwała nad nim i nikt niczego nie zauważył.

Jeszcze większym aktem brawury były słowa, którymi powitał swego zmiennika, Józefa:

– Odkryłem coś niesamowitego. Musimy się zobaczyć. Spotkamy się na piwie po pochodzie. Zawiadom pozostałych.

30 kwietnia miał wolne. Całą dobę przeleżał na wznak na łóżku. Myślał tak intensywnie, że o mało nie przegapił zbiórki na pochód. Na całe szczęście wielokrotne saluty armatnie, które zaczęły 1 maja grzmieć o godzinie 0.01, przedarły się do jego świadomości.

Zdążył w ostatniej chwili. Kadrowiec i politruk zajęci byli jeszcze ustawianiem pracowników archiwum w paradną kolumnę, więc nie zauważyli, że przyszedł spóźniony. Odetchnął z ulgą i sprawnie zajął swoje miejsce w szeregu. Nie na darmo konspiratorzy ćwiczyli perfekcyjne wypełnianie rytualnych obowiązków wobec zaborcy.

Pochód przemaszerował centralną arterią Trockiego, błyszczącą od świeżo położonej farby, która za kilka dni zacznie łuszczyć się i odpadać płatami, pokrywając całą ulicę różnobarwnym śniegiem.

Póki co było jednak czysto i odświętnie. Wszyscy włożyli pierwszomajowe białe koszule i czerwone krawaty, tak że pochód z daleka musiał wyglądać jak potężna lawina pokryta plamami krwi.

Ulicą Trockiego doszli na plac Rewolucji, gdzie odbył się wiec poparcia dla światowej sprawy komunizmu i przywódców Komunistycznej Partii Europy Rad z jej przywódcą, generalnym sekretarzem, towarzyszem Aleksandrem Habsburgiem na czele.

Ten pochodzący z cesarskiego rodu sprzedawczyk był jedynie figurantem, utytułowaną kukłą, którą sterowali towarzysze z politbiura. Żeby było śmieszniej, wiedzieli o tym wszyscy z wyjątkiem samego sekretarza Aleksandra, zwanego Obiecującym, bo obiecywanie przychodziło mu z wielką łatwością. Nie potrzeba chyba dodawać, że z dotrzymywaniem było dokładnie na odwrót.

Po wiecu zaczął się festyn dla mas. Artyści z całej Europy popisywali się swoim uwielbieniem dla partii i jej przywódców.

Trzeba było złożyć kolejną daninę rytuałom i nabyć popiersie Trockiego wykonane w stylu klasycznym lub dokonać innego, równie sensownego zakupu, i już można było udać się na piwo. Dwa razy do roku dla nikogo nie brakowało tego strategicznego napoju: na 1. maja i 24. października. Maj miał tę przewagę nad październikiem, że ciepławy napój o znacznej zawartości alkoholu i cieniutkiej warstwie piany można było wypić siedząc na trawieBogaile się znalazło kawałek trawy. Większość zadowalała się kawałkiem betonu na placu Rewolucji lub brukiem ulicy Trockiego.

Przyjaciele, którzy przez cały czas jak na prawdziwych konspiratorów przystało nie odezwali się do siebie ani słowem, spotkali się (oczywiście przypadkiem) przy jednej z ciężarówek, z których wydawano piwo. Chwilę postali w kolejce wymieniając luźne uwagi na temat wspaniałego pochodu i postanowili kontynuować mile rozpoczętą rozmowę w cieniu pobliskiej kamienicy.

Gdy się upewnili, że nikt ich nie podsłuchuje, wprost zarzucili Adama pretensjami.

– Czyś ty zwariował? – syczał spokojny zazwyczaj Józef. – Chcesz nas zdekonspirować?

– Przez ciebie będę musiał udawać pijanego, żeby nikt się nie dziwił, dlaczego nie wróciłem zaraz po pochodzie – martwił się Jan. – A wiesz, jak tego nie cierpię.

– Zrozumcie, nie mogłem czekać. To, czego się dowiedziałem, nie cierpi zwłoki. Odkryłem coś nieprawdopodobnego.

Adam urwał celowo, żeby pobudzić ich ciekawość i zmusić do porzucenia strachu i niewczesnych żalów. Udało mu się.

– Mów wreszcie, mów, o co chodzi? – dopytywali się jeden przez drugiego.

– Słuchajcie. Tylko nie krzyczcie ze zdziwienia. Otóż ten spisek, o którym wam mówiłem, to była tajna organizacja studencka. Nazwali się filomatami, czyli... miłośnikami nauki. Założyli ją uwaga: Jan (nazwiska pomijam), Franciszek, Tomasz i Józef, który objął stanowisko przewodniczącego. Wpadli 200 lat temu. I co wy na to?

Przez dłuższą chwilę trwała przenikliwa cisza, zakłócana jedynie rozlegającymi się wokoło masowymi pieśniami i pijackimi okrzykami.

Pierwszy odezwał się, trzeźwy jak zawsze Tomasz:

– I co z tego? Miło wiedzieć, że mieliśmy poprzedników, ale co z tego dla nas wynika?

– Ty nie rozumiesz?! – niemalże krzyknął Adam. – Prawie ta sama nazwa, prawie te same imiona. Wszystko równo 200 lat temu. I ty uważasz, że to nic nie znaczy?

– No, nie wiem... Faktycznie niesamowity zbieg okoliczności... Ale to nie może być nic innego jak przypadek.

– Mówisz jak kacapski niedowiarek!

Adam nie znosił sprzeciwu, zwłaszcza jeżeli był o czymś przekonany. Tomasz z kolei nie pozwalał się łatwo obrażać. Obaj zerwali się na równe nogi i stali naprzeciw siebie źli, zaczerwienieni, agresywni jak dwa buhaje na rykowisku.

Gdyby nie Józef, który zerwał się razem z nimi, wcisnął każdemu po butelce piwa i siłą zmusił, aby usiedli, doszłoby do bójki.

– Spokój, do jasnej cholery! – Józef był naprawdę wściekły. – Chcecie nas wszystkich wsadzić w łapy psów?

– Przepraszam – Tomasz miał nietęgą minę.

– Przyjmuję – dorzucił Adam, któremu nawet nie przyszło na myśl, że on też mógłby za coś przeprosić. – Sami widzicie, że sprawa jest niesamowita. Trzeba się zastanowić, co dalej. Jeśli oni wpadli, to my...

– ...też wpadniemy – spokojnie przerwał mu Franciszek. – Kiedy zakładaliśmy nasze stowarzyszenie, liczyliśmy się z taką możliwością.

– Żeby chociaż nasza śmierć mogła czemuś posłużyć, stać się przykładem, natchnieniem... – rozrzewnił się Jan.

– Przestańcie, kraczecie jak stare baby – uspokajał Tomasz. – Jeszcze jesteśmy na wolności i nic nie wskazuje, żebyśmy w najbliższym czasie mieli się z nią pożegnać.

– Właśnie – Józef przełamał swój zabobonny lęk i postanowił przejąć inicjatywę. – Uważam, że z decyzjami musimy poczekać na koniec badań Adama. Ile jeszcze czasu ci to zajmie?

Adam odpowiedział bez chwili wahania:

– Jedna noc powinna wystarczyć. Kto ma jutro dyżur?

– Ja – odezwał się Jan.

– Jutro zadzwonisz do kadrowca i powiesz, że nie możesz dojść do siebie po dzisiejszej popijawie. Wy będziecie w takim samym stanie. Dyżur padnie na mnie. Spotkamy się pojutrze przy kartach.

– Straszne ryzyko. Trzecie spotkanie w ciągu tygodnia – oponował Józef.

– Trudno. Sytuacja jest wyjątkowa – Adam nie dopuścił do dyskusji. – Teraz zaczynamy wielkie pijaństwo. Każdy oddzielnie. I pamiętajcie, macie się zataczać i przewracać na schodach.

Resztę dnia zajęło im symulowanie wspaniałego pijackiego samozatracenia. Biegali, chodzili, w końcu zataczali się, wpadali w oko każdemu, kto chciał i nie chciał, popijając z każdym napotkanym bardziej i mniej dalekim (bliskich nikt nie miał) znajomym.

Gdyby ktoś obserwował ich przez cały ten czas, zdziwiłby się, w jaki sposób po wypiciu jednego piwa można doprowadzić się do stanu kompletnej nietrzeźwości.

2maja wieczorem Adam odebrał telefon.

– Jan jeszcze choruje po wczorajszej zabawie. Musisz wziąć za niego dyżur.

Głos kadrowca nie zostawiał pola do dyskusji, jednak Adam próbował słabo oponować, by tamten nie zaczął czegoś podejrzewać.

– Ale ja, towarzyszu, też...

– Trudno, telefon odebrałeś, znaczy się możesz chodzić. Zostawię ci butelkę piwa. I... możesz się przespać nad ranem. To na pewno będzie spokojna noc.

W tym momencie jego ludzkie odruchy wyczerpały się.

– Zrozumiano? – warknął w słuchawkę. – Tylko nie nawal.

Nie czekał na potwierdzenie. Nie musiał. Wiedział, że po takiej rozmowie nawet umierający pracownik zwlókłby się z łoża śmierci i przyszedł do roboty.

Adam spokojnie odłożył słuchawkę i aż zatarł ręce z radości. Wszystko układało się po jego myśli. Nawet lepiej. Nie będzie musiał udawać, że cały czas czuwa. Dzięki temu na pewno dzisiaj skończy badania.

Kiedy późną nocą siedział w archiwum przy stole zarzuconym papierami, nie było mu już do śmiechu. Znał wreszcie całą prawdę i wiedział, co musiał zrobić. Nie była to wiedza ani łatwa, ani przyjemna.

Udręczony wzrok wbił w powałę i zakrzyknął na cały głos:

– Czy naprawdę nie można inaczej? Ja się nie zgadzam! Nie chcę! Niech ktoś inny to zrobi!

Odpowiedziała mu głucha cisza. Zrozumiał. Nie ma zmiłowania, nie uniknie swojego przeznaczenia.

Z trudem wstał z krzesła, machinalnie usunął ślady swojego pobytu w pomieszczeniu i wyszedł. Powłócząc nogami, które sprawiały wrażenie, jakby chciały przykleić się do wyświechtanej podłogi, przemierzył cały gmach i nie zważając na to, że jest godzina milicyjna, wyszedł na ulicę. Nie ma przepustki, ale dziś jest nietykalny. Nawet gdyby spotkał całą armię Ruskich, nie zauważą go. Dziś może wszystko. Ale musi to jedno, czego absolutnie nie chce.

Mieszkańcy kamienicy przy Dzierżyńskiego 7 wczesnym świtem zostali zerwani z łóżek. Psy wtargnęły do wszystkich mieszkań równocześnie. Wśród wrzasków, przekleństw i obficie rozdzielanych kopniaków wypędzono niczego nie rozumiejących ludzi na ulicę.

– Kto to zrobił?!

Ryk głównego psa podniósł na nogi wszystkich w promieniu chyba kilometra. Oskarżycielskim gestem wskazywał na brudną ścianę budynku, na której kontrastowo odbijały się świeżutkie kontury liter.

Mieszkańcy Dzierżyńskiego 7 ze zdumieniem przeczytali: "WIWAT KONSTYTUCJA 3 MAJA!".

O co chodzi tym psom? Dzieciaki jakieś głupoty powypisywały, a oni ludzi z łóżek zrywają? Wszystkim miejscem, skąd nikt nie wrócił, grożą? O co tu chodzi? Może to tylko jakieś manewry?

To jednak nie były manewry. Wszystkich zapakowano do bud i przewieziono do Ministerstwa Bezpieczeństwa. Tamtejsi specjaliści błyskawicznie ujawnili istnienie kontrrewolucyjnego spisku i ujęli jego czterech przywódców.

Przy okazji odkryli sporą liczbę malwersantów i zwyczajnych złodziei, a także niewielką grupę ludzi, którzy sprawiali wrażenie zupełnie niewinnych. Ci byli najbardziej podejrzani. Na wszelki wypadek wszystkich wysłano tam, skąd nikt nie wrócił.

Przedtem jednak przywódcom wywrotowej organizacji urządzono pokazowy proces, by wszyscy wiedzieli, że ludowa sprawiedliwość nie próżnuje i sprawnie ucina każdą rękę podniesioną na państwo ludu pracującego miast i wsi.

Nigdy nie przyszło im na myśl, by schwytana zwierzyna mogła okazać się sprytniejsza od łowców i tak zmylić ślady, że nazwisko piątego przywódcy buntowników nawet nie otarło się o sprawę.

Adam po roku pojawił się w Londynie. Dosłownie pojawił się. Świadkowie tego zdarzenia jeszcze po latach opowiadali, że nagle zmaterializował się na środku Trafalgar Square, a otaczała go niezwykła poświata. MI6 wszczęło nawet śledztwo w tej sprawie, ale szybko je zamknęło. Podobno na rozkaz kogoś bardzo ważnego...

Adam nie zwracał uwagi na szum, jaki podniósł się wokół niego. Następnego dnia po przybyciu wkroczył do redakcji "Gazety Polskiej" z ukończonymi rękopisami dwóch dzieł, które wstrząsnęły polską emigracją.

Oba dedykowane przyjaciołom, którzy odeszli Tam Skąd Nikt Nie Wrócił, spowodowały błyskawiczne okrzyknięcie go prorokiem i uznanie za duchowego przywódcę emigrantów.

On jednak unikał krzykliwej sławy. Wszystkich zachwycała jego niezwykła skromność.

Na pytania: – Mistrzu, skąd Pan bierze pomysły do swoich wierszy? – nieodmiennie odpowiadał: – Zostały mi podyktowane.

Nie mieszał się w emigracyjne kłótnie. Interweniował jedynie w najważniejszych sprawach jak na przykład podczas sporu, czy poprzeć inicjatywę Ameryki i przyłączyć się do Stanów Zjednoczonych Wolnego Świata. Ogłosił wówczas płomienny wiersz zaczynający się słowami:

"Bez serc, bez ducha to szkieletów ludy!"

Był to ostatni przejaw jego talentu poetyckiego. Niczego więcej już nie napisał. Równocześnie przestał uskarżać się na koszmarne sny, nawiedzające go przedtem regularnie. Podobno pojawiał się w nich wiejski chłopak, który pasąc krowy z przerażającą intensywnością wpatrywał się w oczy Adama i bezgłośnie poruszał ustami.

Czasem tylko pytał – chyba sam siebie:

– Naprawdę wszystko już powiedziałeś?

Najłatwiej było spotkać go w kościele polskiej emigracji, leżącego krzyżem i bezgłośnie poruszającego ustami. Ci jednak, którzy ośmieli się przysunąć nieco bliżej i zakłócić modlitwę Mistrza, przysięgają, że słyszeli słowa:

– Jeśli zapomnę o nich, Ty, Boże na niebie,
zapomnij o mnie...

Zmarł nagle na nieznaną chorobę. Pewien naukowiec-amator twierdził, że rozpoznał wszystkie symptomy dawno nieistniejącej cholery, ale nikt nie potraktował tego poważnie.

Spoczął na polskim cmentarzu w Londynie. Na skromnym nagrobku widnieje napis:

    ADAM WIESZCZ
    ur. 24 grudnia 1998
    zm. 26 listopada 2055

Nie dożył – bo dożyć nie mógł – chwili, gdy w 90 lat później, po II wojnie światowej zbrojne oddziały Wychodźstwa Polskiego wchodzące w skład X Korpusu Armii Stanów Zjednoczonych Wolnego Świata wkraczały do zrównanej z ziemią Warszawy.

Nie widział powitalnych transparentów z napisem:

    WITAJ JUTRZENKO SWOBODY!
    ZBAWIENIA ZA TOBĄ SŁOŃCE!