CHYBA (że) NIE WIDZISZ...


Urodziłem się 26 lat po wojnie. I choć żyć mi przyszło w czasach podobno pokojowych, wciąż narażony byłem na wysłuchiwanie bardzo wojowniczych deklaracji. Pamiętam bitwę o plan, walkę ze spekulantami, że o wojnie o pokój nie wspomnę. Cicho było tylko o najperfidniejszej z wojen - wojnie o pamięć. Komuniści święcie wierzyli, że kto rządzi przeszłością, panuje nad teraźniejszością. W imię tej paramagicznej zasady dokonywano, oczywiście dla naszego dobra, brutalnych gwałtów na historii. I tak np. rozbiory Polski były wyłącznie wynikiem samowoli magnackiej i ucisku chłopa pańszczyźnianego, a podczas okupacji cały ciężar walki z hitlerowskim okupantem wzięła na siebie Gwardia Ludowa, bo AK stała z bronią u nogi. Z historii wiem, że jeszcze brutalniejszych zabiegów próbowali na naszej pamięci dokonywać zaborcy.

Wydawać by się mogło, że wraz z odzyskaniem niepodległości w 1989 r. Wojna o pamięć zostanie ukończona. Nic takiego się nie stało. Można wręcz stwierdzić, że walki, które słabły wraz ze słabnięciem komuny, przybrały na sile. Trudno się dziwić postpezetpeerowskim "myślicielom", że robią wszystko, by nam wmówić, że lata PRL-u nie były tak złe, jak pamiętamy, lub że chcą odpowiedzialność za komunizm przerzucić na cały naród. Zaskakuje jednak, przynajmniej mnie, gdy z podobnymi pomysłami występują ci, którzy do 1989 r. stali po właściwej stronie barykady. Dokładniej mówiąc, dziwi mnie stosunek "Gazety Wyborczej" do powojennej historii Polski. Dziwi, ponieważ jak do tej pory nie uwierzyłem w spisek różowego z czerwonym i w pochodzenie Michnika w prostej linii od Stalina.

Tymczasem w "GW" z 1 lutego Marek Beylin w dziwnie nierzetelny sposób zajmuje się stosunkiem publicystów różnych orientacji politycznych (ze szczególnym jednak uhonorowaniem autorów "Życia": A. Potockiego i R. Legutki) do stalinizmu. Problem ten jest niewątpliwie bardzo ciekawy, zwłaszcza że można go potraktować jako materiał do wniosków na temat stosunku Polaków do ich niedawnej przeszłości. Obserwacje autora nie są zbyt optymistyczne. Beylin tropi i w swoim mniemaniu jednoznacznie udowadnia zakłamywanie naszej historii przez pisarzy zarówno z prawej, jak i lewej strony sceny politycznej. Stwierdza :

    ...stalinizm jest wygodnym wehikułem przesłań wyrastających ze współczesności i do niej się odnoszących. Przekształcają one stalinizm historyczny w stalinizmy zmistyfikowane.

W wyniku tych mistyfikacji "...ludzie tamtej epoki stalinowcy i prześladowani stracili indywidualne oblicze na rzecz ogólnych twarzy społecznych". To oczywista krzywda, zarówno dla ofiar, które tracą swoje biografie i stają się uosobieniem abstrakcyjnych idei, jak i dla społeczeństwa, które w ten sposób pozbawione zostaje obiektywnej prawdy o przeszłości. A czyni się to wszystko oczywiście w niecnym celu "nie po to, żeby oddać prawdę o tamtych czasach, lecz by wspierać rozmaite tezy o teraźniejszości.

Zgadzając się z diagnozą Beylina, nie mogę solidaryzować się z jego wnioskami. Rzeczywiście, rozprawę ze stalinizmem (i jego obronę) motywują aktualne kwestie polityczne, a w trakcie polemik następuje zacieranie indywidualnych życiorysów tak ofiar, jak i katów. Zapomina się przy tym, że "...we wszystkich kręgach społecznych dominowało pogodzenie się z rzeczywistością". To wszystko nie oznacza, że wywody Beylina bliższe są prawdy o czasach stalinowskich niż sądy Potockiego czy Legutki. Jak zresztą ta obiektywna prawda miałaby wyglądać w przekonaniu publicysty "Wyborczej"? Po pierwsze, ma polegać na dzieleniu włosa na czworo. Pisze Beylin:

    Jest odpowiedzialność tych, którzy torturowali więźniów. Odpowiedzialność tych, którzy domagali się kary śmierci i skazywali na nią. Istnieje także bez wątpienia wielka odpowiedzialność funkcjonariuszy aparatu terroru, którzy takich funkcji nie wykonywali. To są jednak różne odpowiedzialności.

Beylin chyba zapomniał wspomnieć o sprzątaczkach z UB, w których obronie stawali posłowie SdRP przy każdej próbie wprowadzenia lustracji. A tak naprawdę hasło autora jest dużo prostsze - "ciszej nad tą trumną". Pisze o tym już na początku swojego artykułu:

    Manifestacja...krzywd... jest potrzebna i ważna. Publikowane świadectwa mówią o okrutnych doświadczeniach... W takich przypadkach bardziej przystoi milczenie (podkreślenie moje JU) lub próba współczującego zrozumienia niż pospieszna krytyka.

I tak miałaby wyglądać prawda o stalinizmie zdaniem Beylina - indywidualne (koniecznie, nigdy zbiorowe) wspomnienia ofiar i pełne zadumy milczenie wszystkich pozostałych. Żadnego osądzenia, bo "prawda nie poddaje się prostemu osądowi".

W tej optyce ginie problem winy, a wraz z nią kary, pozostaje jedynie indywidualna pamięć i cierpienie. Ale propozycja ta niesie za sobą skutki dużo groźniejsze niż uniknięcie sprawiedliwości przez zbrodniarzy stalinowskich. Gdyby zastosować się do propozycji Beylina, nasza historia szybko przestałaby być wartością wspólną, a stałaby się elementem jednostkowych lub w najlepszym razie rodzinnych biografii. Autor co prawda pisze "...nie idzie mi o to, by porzucić uogólnienia", ale z jego artykułu wynika coś zupełnie innego. Cóż zresztą znaczy jedno zdanie wobec trzech stronic druku?

To nie jest jedyny przykład mistyfikatorskiej wirtuozerii Beylina. Czemu służy zderzanie artykułów Potockiego i Legutki z niegodnymi dyskusji tekstami z "Trybuny", "Naszego Dziennika" i "Myśli Polskiej"? Czy tylko popisowi bezstronności autora? w innym miejscu publicysta "Gazety" autorytatywnie podsumowuje swojego przeciwnika: "Fakty nie są mocną stroną Legutki." Można powiedzieć - zwykły chwyt polemiczny. Tyle że Beylin walczy z krzywdzącymi uogólnieniami. Żeby było śmieszniej cytowane zdanie pada zaraz po tekście:

    Legutko...tworzy wizerunek stalinizmu, w którym wszyscy stalinowcy należą do jednego towarzystwa: prokuratorzy i policjanci bawią się razem z młodymi ideologami... W rzeczywistości sądząc na podstawie różnych relacji (podkreślenie moje JU) były to światy odrębne...

Jakież to "różne relacje" pozwalają na tak jednoznaczne sądy na temat rzeczywistości? Publicysta "Gazety", tak dbały o ścisłość i rzetelność, zapomniał (zapewne) podać źródła swej wiedzy. Ciśnie się na usta stwierdzenie, że fakty nie są mocna stroną Beylina

Ponieważ jestem człowiekiem, który w swych przeciwnikach pragnie widzieć jedynie pozytywne cechy i szlachetne motywy, wierzę, że Beylinem powoduje wyłącznie szczera troska o poszanowanie prawa. Tyle że autor nie dostrzegł chyba, iż pisząc : "Wolińska nie powinna stawać przed sądem w związku ze sprawą gen. Fieldorfa", podjął próbę zastąpienia sądu, prokuratora i obrońcy zarazem. Wydaje mi się, że takie działanie nie ma nic wspólnego z regułami państwa prawa.

Tyle wywodów ironiczno-krytycznych. Teraz będzie poważnie i pozytywnie. Na początek wyznanie wiary.

Po pierwsze - nie wierzę w obiektywną ocenę historii. Obiektywne wyniki to się uzyskuje w matematyce czy inżynierii dróg i mostów, a nie w naukach humanistycznych. Każda wypowiedź o przeszłości jest wyrażeniem indywidualnych poglądów i jako taka musi być subiektywna. Gdyby było inaczej, historycy dawno już ustaliliby wspólną wersję oceny, np. panowania Stanisława Augusta Poniatowskiego lub zamiarów Napoleona wobec Polaków. Ci, którzy twierdzą, że jest inaczej, nie tylko wprowadzają w błąd odbiorców i przyczyniają się do rozpowszechniania szkodliwych mitów. Obrażają także swoich oponentów. No bo jeśli można zachować obiektywizm, to ci subiektywni są podejrzani i niewiarygodni.

Po drugie - każda wypowiedź o historii jest tak naprawdę skierowana ku teraźniejszości. Gdyby przeszłość nie miała związku ze współczesnością, to po co byłoby się nią zajmować? i znowu kto twierdzi, że interesuje go wyłącznie prawda o dawno minionych (a więc de facto martwych) wydarzeniach, błądzi lub mydli oczy swoim czytelnikom. Dlaczego Marek Beylin zajmuje się stalinizmem, jeśli nie z troski o stan demokracji i poszanowania prawa w III RP?

Po trzecie wreszcie - z tego, co dotychczas powiedziałem, wcale nie wynika, że niemożliwa jest sprawiedliwa ocena przeszłości. Będzie to ocena ludzka: ułomna i niepełna ale sprawiedliwa. W innym wypadku nie umielibyśmy odróżnić bohaterów narodowych od zdrajców. Z tym zastrzeżeniem, że gdyby zadanie takie powierzyć publicyście "Gazety", to rzecz okazałaby się niewykonalna. Bo przecież bohaterowie nie byli herosami bez skazy, a łotrom też zdarzały się szlachetne odruchy.

Jak widać, rozważania publicysty "Gazety Wyborczej" są po prostu nie na temat. Żeby udowodnić, że ta troska o prawdę historyczną, obiektywne ocenianie stalinizmu, ukazanie autentycznych ludzkich losów po prostu nie mają sensu, chciałbym podać przykład, który umknął uwagi Beylina.

Mowa o tekście, w którym autor opisuje czasy bardzo dla Polaków nieprzychylne i wymagające trudnych wyborów. Wśród społeczeństwa dominuje postawa pogodzenia z rzeczywistością, przekonanie, że mimo wszystko trzeba robić swoje. Alternatywą jest opór, który zdaniem pogodzonych może doprowadzić do utraty połowicznej niepodległości. Rzeczywiście, nawet cień sprzeciwu prowokuje straszne represje. Grupa młodzieży zakłada kółko samokształceniowe, za co zostaje uwięziona. Cała opowieść inspirowana jest rzeczywistymi wydarzeniami. Jednak autor swoim postaciom odbiera wszelkie indywidualne rysy, czyniąc je przedstawicielami cierpiącego Narodu i jego katów. A nie robi tego w celu ukazania prawdy o przeszłości, tylko po to, aby dokonać krytycznej oceny współczesnych i współczesności. Dzieli społeczeństwo na bohaterów stawiających przynajmniej duchowy opór i zdrajców, do których zalicza nie tylko oprawców, agentów i donosicieli, lecz także głupców, serwilistów, tchórzy i karierowiczów. Nie ma żadnych względów dla zasług swoich przeciwników, nie szuka również okoliczności łagodzących. Jego sąd jest bezwzględny jednych umieszcza pośród zbawionych, innych skazuje na wieczne potępienie. Wyrok oczywiście zapada zaocznie, bez szansy na amnestię i bez prawa odwołania się do wyższej instancji. Autor jest przy tym na tyle perfidny, że odsądziwszy od czci i wiary pewnego pisarza, niedługo później jego utwór będzie wskazywał jako wzór narodowej literatury.

Spieszę wyjaśnić - tekstu tego nie napisał żaden prawicowy oszołom. To Adam Mickiewicz i "Dziadów" część III.

Może Marek Beylin bądź którykolwiek ze skrupulantów z "Gazety Wyborczej", którzy chcieliby aptekarską miarką odmierzać winy stalinowskich zbrodniarzy i komunistycznych sprzedawczyków zechce podjąć polemikę z Mickiewiczem? Przecież jego oczami patrzymy dziś na powstanie listopadowe. Za zdrajców uważamy nie tylko carskich służalców, ale również karierowiczów, ugodowców, lojalistów i niezdecydowanych. Równocześnie potrafimy wybaczyć tym, którzy swoje grzechy odkupili wielkimi czynami. Przykładem skazany na wieczną niesławę napoleoński bohater - generał Wincenty Krasiński, jak i sam Mickiewicz, któremu zapomnieliśmy, że balował i bałamucił wielkopolskie mężatki, gdy w Warszawie dogorywało powstanie.

O taką sprawiedliwość mi chodzi. Nie jestem krwiożerczy, nie żądam głowy zdrajcy. Niech jednak zbrodnia zostanie ujawniona, hańba nazwana, zdrada napiętnowana. A Heleną Wolińską niech się zajmie niezawisły sąd, o ile uda się ją przed nim postawić.

Skończmy wreszcie, panie Beylin, z szukaniem dla zbrodniarzy indywidualnych okoliczności łagodzących i rozmywaniem odpowiedzialności na cały naród. "Gdziekolwiek zechcesz w Polsce, słowa: krzywda, fałsz, kradzież, szelmostwo - będą szelmostwo, fałsz, krzywdę oznaczać. Chyba, że nie widzisz, kto zbój i podlec, nikczemnik i rzezimieszek..." - to Wyspiański.

Gdyby redakcja "Gazety Wyborczej" sobie życzyła, służę szerszym wyborem cytatów o podobnym wydźwięku z dzieł najwybitniejszych pisarzy polskich.