KRZYSZTOF ZADROS

Ćmy


Przychodzą nieustannie z tamtej strony ciszy
Psy, wierzby, nagłe sady, ćmy białe, ćmy szare
I próżnię zapełniają, gdzie czasem brak myszy
By zasklepić czymkolwiek w świat wyziorną szparę.
Przychodzą potłumione zielenią otchłanie,
I dziewczęta, co w oczach dźwigają los nieba, -
I obłoków nad ziemią srebrne górowanie
I ta wiara, że właśnie tak trzeba, tak trzeba...

(Bolesław Leśmian)

Jego ciało było suche, szorstkie i rozpalone. Budziło w niej lęk. Delikatnie odsunęła się od niego górną częścią tułowia. Ich nogi były jednak splecione ze sobą zbyt ciasno, by mogła wysunąć swe stopy z gorącego kłębu jego ciała bez obawy, że go obudzi. Dłońmi, twarzą przywarła do ściany z chłodnego tworzywa. Czuła ból w kręgosłupie, ale wolała tę niewygodną pozycję od bliskości tamtego, tak dziwnie obcego jej ciała. Zamarła w bezruchu, starając się powstrzymać nawet oddech i nasłuchiwała.

Ale pomyliła się. Jeszcze nie spał.

- Dlaczego się ode mnie odsuwasz, kochanie? - zapytał miękkim głosem nie otwierając oczu.

Cicho i posłusznie znów przywarła piersiami do jego torsu, złożyła mu głowę na ramieniu, starając się opanować drżenie. Zamruczał, przewrócił się na bok i przycisnął ją mocno do siebie. Po chwili już spał, ale tym razem nie mogła wyzwolić się z jego uścisku. Skuliła się w jego ramionach i dalej nasłuchiwała z otwartymi oczami.

Tej nocy przybyły bardzo późno, kiedy już niemal zasypiała. Nie weszły do środka. Słyszała tylko ich ciche chrobotanie, szelest błoniastych skrzydeł, ocieranie się lekkich ciał o metalowe ściany domostwa, szepty przechodzące w śpiew. A potem wszystko ucichło. Nie pojawiły się już więcej tej nocy, choć czekała na nie do białego rana.

*

Na szczyt nie wiodła żadna ścieżka, trzeba więc było wspinać się na przełaj, przez wysoką, suchą trawę, dowolnie wybierając sobie trasę i dostosowując jej stromiznę do własnych możliwości i potrzeb. Choć każdy z mieszkańców Kolonii wspinał się od czasu do czasu na to wzgórze, przeważnie samotnie, czasem w towarzystwie najbliższych, na mocy milczącej umowy ustalono, iż zwyczaj ten będzie przynależał do ściśle osobistej sfery życia każdego mieszkańca i nigdy nie ujęto go w ramy żadnego społecznego rytuału, stąd też nikt nigdy nie wysunął postulatu, by wytyczyć i przeprowadzić na szczyt oczyszczoną z roślinności drogę. Ludzie woleli znosić niewygody przedzierania się przez zarośla w zamian za możliwość posiadania tej jedynej odrobiny prywatności, jaka im była w owym nieprzyjaznym świecie dostępna. Tak więc każdy wchodził na wzgórze którędy chciał, i nawet, jeśli ze względu na stopień nachylenia zbocza, najczęściej wybierano podobną trasę, tę, która wiodła przez najłagodniejszą część stoku, to tutejsza roślinność regenerowała się tak szybko, że nigdy nie udało im się wydeptać nawet słabo dostrzegalnej ścieżki. Nawet jeśli większa grupa przeszła przez zbocze, co zdarzało się bardzo rzadko, to i tak po kilku godzinach trawa wyglądała, jakby nigdy nie dotknęła jej stopa ani człowieka, ani żadnego innego stworzenia.

Veronique nie miała najlepszej kondycji, toteż Mark wybierał zawsze łagodniejsze podejścia, z dużą ilością szerokich zakosów. Dyszała ciężko, a Mark uważnie starał się dostosować tempo marszu do jej możliwości. Im bliżej byli wierzchołka, tym silniej odczuwała na swej twarzy łagodny dotyk wiatru. Gdy po godzinie stanęli wreszcie na szczycie, jego powiew wzmógł się na tyle, że rozwiewał jej włosy. Uśmiechnęła się i przymknąwszy oczy poddała się jego pieszczocie. Było to chyba jedyne miejsce na całej planecie, a przynajmniej jedyne, jakie znali, gdzie można było poczuć wiatr. W dole, w osadzie i w otaczającym ją lesie, powietrze było zawsze duszne i przygnębiająco nieruchome.

*

Już chociażby ten jeden powód wystarczał by koloniści czuli potrzebę odwiedzania tego miejsca. Przyjemnie było wciągać w płuca świeże, rozrzedzone i suche powietrze, przynajmniej raz na jakiś czas. Tylko tutaj dało się oddychać naprawdę lekko i swobodnie. Były też inne powody. Jedne z nich stanowiła roztaczająca się ze szczytu panorama. Kolonię było widać stąd bardzo wyraźnie, jak na dłoni, jedynie unosząca się zawsze w powietrzu rozrzedzona mgła i panujący tu zawsze półmrok zamazywały nieco wyrazistość obrazu. Kilka rzędów pękatych, brązowawych domostw z okrągłymi otworami okien, przypominających chorobliwe bąble na ciele planety, dalej trochę wyższe, ale podobne w formie zabudowania kopalni i wielka, płaska połać lądowiska, teraz już ledwie dostrzegalnego spod warstwy porastających go zarośli, bowiem aby zaoszczędzić sobie żmudnych i nie przynoszących efektu wysiłków, koloniści oczyszczali je tylko raz na pół roku, wtedy, kiedy spodziewano się przylotu frachtowca - to był cały ich świat. Dalej, wszędzie dookoła, jak okiem sięgnąć ciągnęły się niezmierzone połacie tutejszych lasów, falujący ocean roślin mieniących się przydymionymi kolorami obcych tęcz, agresywnych i przerośniętych w swej formie, złowrogich i niepojętych.

Ze zdjęć satelitarnych wynikało, że ta dziwaczna dżungla pokrywała całą powierzchnię jedynego lądu planety, dochodząc zwartą ścianą aż na urwiste brzegi mórz, a jej monotonii nie urozmaicało żadne, najmniejsze nawet wzniesienie. Kontynent był płaski jak stół i w całości pokrywał go las. Niewielkie wzgórze, w pobliżu którego założono Kolonię, było prawdopodobnie jedynym wzniesieniem na całej planecie i z tego właśnie powodu wybrano owo miejsce na założenie kolonii - wzgórze stanowiło jedyny widoczny z większej odległości punkt orientacyjny. Biorąc pod uwagę, że to, czego tutaj szukano, można było znaleźć wszędzie w tej samej obfitości, był to dobry wybór. Zapewne też i względy psychologiczne odegrały tu pewną rolę - dzięki sąsiedztwu wzgórza ludzie zyskiwali możliwość nacieszenia się otwartą przestrzenią, ich wzrok mógł tutaj odpocząć, wypuścić się na wędrówkę aż po horyzont, nie rozbijając się po kilkunastu metrach o ciemną, ponurą ścianę lasu. Na co dzień żyli bowiem na małym, przyprawiającym o klaustrofobię skrawku nagiej ziemi, otoczeni dżunglą ze wszystkich stron, a od góry przykryci dachem z mgły, nisko zwieszających się chmur i mroku. I nigdy tego swojego skrawka nie opuszczali, las bowiem budził w nich zabobonny lęk, spotęgowany jeszcze od czasu, kiedy zniknął w nim Ion. Jeśli się weń zapuszczano, to wyłącznie większymi grupami i tylko po to, by zapolować na Ćmy.

*

Veronique dociągnęła pod brodę suwak swej kurtki i spojrzała w dół. Mark podszedł do niej od tyłu, oplótł ją mocno ramionami, przyciągnął do siebie i wciągając głęboko powietrze w płuca napawał się roztaczającym się przed nim widokiem.

- Lubisz to miejsce, prawda? - zapytała Veronique nie odwracając się.

- Tak. Kocham je. Przecież wiesz.

- Wiem. Wciąż jednak nie potrafię tego zrozumieć. Co takiego widzisz w tej przerażającej planecie?

- Veronique, tyle już razy o tym rozmawialiśmy. Czy nigdy mnie nie słuchasz? Czy puszczasz to, co mówię mimo uszu?

- Nie unoś się, Mark. Nie ma powodu. Wiem, że mówiłeś mi już o tym wiele razy. Ale wciąż nie potrafię cię pojąć.

Spuściła głowę. Mark odszedł kilka kroków, włożył ręce w kieszenie i stał tak przez kilka chwil, tyłem do niej, patrząc na Kolonię i rozciągający się za nią bezbrzeżny las. Potem zbliżył się ku niej i zaczął powoli i spokojnie:

- Veronique, przecież to takie proste, takie oczywiste, po prostu spójrz na to... Zatoczył ręką dookoła. - Na ten dziewiczy, nietknięty cywilizacją świat. Pomyśl, ile możliwości się w nim kryje. Możliwości dla nas, dla ciebie i mnie, dla wszystkich... - urwał naraz, dostrzegłszy w jej oczach rozpaczliwy błysk niezrozumienia. Zastygą na chwilę w bezruchu z ręką wyciągniętą w oratorskim geście, z dłonią wytyczającą kierunek gdzieś ponad Kolonię, w zwieszające się leniwie z nieba chmury, po czym wypuścił powietrze z płuc, opuścił ramiona i powiedział cicho:

- Wracajmy.

Ruszył szybkim krokiem w dół. Veronique stała jeszcze przez chwilę na szczycie wzgórza, posłała długie, przeciągłe spojrzenie lasom leżącym po przeciwnej niż Kolonia stronie, po czym, otrząsnąwszy się z odrętwienia, ruszyła wolno jego śladem. Nie oglądał się za siebie, nie sprawdzał, czy idzie za nim, wiedział, że tak. Ale gdy w końcu ruszyła, był już na tyle daleko, że nie mógł słyszeć, jak mówi cichym głosem:

- Staram się, kochany. Uwierz mi, staram się, jak potrafię.

*

Nazwano ją Kimmeria. Musiało to być bardzo dawno, tuż po jej odkryciu, gdzieś u początków ery międzyplanetarnych podróży, dziś już bowiem nikt nie nadawał planetom nazw. W tamtych czasach odkrycie każdej nowej planety było tak doniosłym wydarzeniem, że aby dać temu wyraz, chrzczono je imionami poetyckimi i pełnymi znaczenia, pochodzącymi zazwyczaj z prastarych mitów i odwiecznych legend ludzkości.

Słowo Kimmeria pochodziło z mitologii starożytnych Greków, którzy wierzyli, że ziemie o tej nazwie rozciągały się na samych krańcach Okeanu, na granicy dostępnego ludziom świata, poza którą miał się rozciągać już tylko mrok i nieznana przestrzeń wypełniona przerażającymi i nigdy nie oglądanymi przez ludzkie oko potworami. W epoce pierwszych odkryć galaktycznych Kimmeria byłą taką właśnie ostatnią stanicą, najdalej wysuniętym punktem znanego ludziom świata i przez długi czas taką pozostawała. Dopiero po wynalezieniu napędu podprzestrzennego sytuacja się zmieniła, nowych, żyznych planet, leżących w rozmaitych punktach Kosmosu, których często nawet nie potrafiono precyzyjnie określić, odkrywano tak wiele, że trudno było nadążyć z ich ewidencją, któżby więc chciał zaprzątać sobie głowę wymyślaniem odrębnej nazwy dla każdej z nich. Zaczęto więc nowe planety określać po prostu za pomocą numerów, ciągów nic nie znaczących matematycznych symboli i dopiero, jeśli któraś z nich zaczęła z jakichś względów budzić szczególne zainteresowanie lub jeśli powstawała na niej większa kolonia, zasługiwała w oczach ludzi na to, by nadać jej odrębną nazwę. Ale nazwa Kimmeria, choć utraciła już swój metaforyczny sens, pozostała i używano jej z przyzwyczajenia, nawet, jeśli jej mieszkańcy, w większości prości górnicy i inżynierowie niższego szczebla, nie zdawali sobie sprawy z jej pierwotnego znaczenia.

Planeta, na której założono Kolonię, posiadała jeszcze jedną cechę wspólną z mityczną Kimmerią - jej rozmiary, kąt nachylenia względem centralnej gwiazdy oraz charakter samej tej gwiazdy sprawiały, że w części, gdzie znajdował się ów jedyny, niewielki ląd, noce były dwa razy dłuższe od dni i trwały po 16 godzin, a ponadto nawet i za dnia spowijał ją wieczny półmrok i szarość. Całkiem jak w mitycznej Kimmerii, położonej na tak odległych krańcach świata, że światło słońca już tam nie docierało i jej mieszkańcy brodzili pośród wiecznej nocy. Dlatego też to właśnie w Kimmerii Homer umieścił jedno z wejść do Krainy Umarłych, i tam musiał udać się Odyseusz, by spotkać się z duszą martwego wieszczka Tejrezjasza, który miał mu wyjawić, co powinien uczynić i jaki obrać kurs, by powrócić wreszcie do swego upragnionego domu.

*

Mark siedział przy stole i wolno przeżuwał jedzenie. Przez cały posiłek milczał. Wzrok miał utkwiony w oknie, tam, za którym już od kilku godzin pleniła się nieprzenikniona ciemność.

- Veronique...

- Tak, kochanie?

- Bardzo cię dziś dotknąłem, tam, na górze?

- Nie, Mark. Nie ma o czym mówić.

- Przepraszam.

- Nie ma za co, kochany. Nic się nie stało, naprawdę.

Podeszła do niego i położyła mu dłonie na głowie. Odsunął od siebie pusty talerz, przymknął oczy i wtulił twarz w pachnące zagłębienie pomiędzy jej ramieniem a piersią. Usłyszała wydobywające się gdzieś ze splotów jej ciała jego głębokie westchnienie. Wiedziała, że zapłakałby teraz, gdyby umiał. Lekko przyciskała jego głowę do piersi i miarowo głaskała go po włosach. Po chwili westchnął jeszcze raz i odsunął ja delikatnie od siebie.

- Usiądź, proszę. Chcę porozmawiać - powiedział

Sięgnęła po krzesło.

- Wiesz - zaczął. - Tak bym chciał móc dzielić z tobą to, co czuję. I tak mi trudno z tym, że nie potrafię. Tak bym chciał, żebyś wiedziała, czym dla mnie jest ta planeta. Wiesz, czym jest? Wolnością. Obietnicą nowego życia. Możliwością, by zacząć wszystko od początku, byśmy, wzbogaceni wiedzą o swych błędach z przeszłości, nauczyli się ich unikać i stworzyli wszystko od nowa, tym razem takie, jak ma być, bez tego całego chaosu, do jakiego się doprowadziliśmy tam, w starym świecie, żeby wreszcie było to...

- ...doskonałe?

Zawahał się.

- Tak. Nawet doskonałe. Nawet tak to nazwijmy.

Ciszy, jaka między nimi na chwilę zapadła, nie mącił żaden dźwięk. Veronique siedziała bez ruchu, czujna, gotowa chwytać każdą głoskę spływającą z jego ust. Trudno byłoby wyczytać z jej twarzy, co myśli. Może w ogóle nie myślała, tylko słuchała, przyjmowała. Ciemność za oknem pochłonęła wszelkie kształty i można było odnieść wrażenie, że znów znajdują się na pokładzie statku szybującego powoli przez niezmierzony ocean kosmicznej pustki. Mark zawiesił na Veronique swe oko, ale nie zatrzymywał się na niej - sięgał wzrokiem gdzieś poza nią, w głąb swych własnych myśli.

- Pamiętasz - zaczął znowu. - Jak było na Ziemi? Pamiętasz, jak latami całymi nie mogłem tam sobie znaleźć miejsca, jak miotałem się, zżerany ambicją, dla której nie mogłem znaleźć ujścia, jak co kilka miesięcy zmieniałem pracę, jak nękała mnie frustracja i przygniatał bezsens wszystkiego, co robię? Jak kląłem i złorzeczyłem na cały świat, zamęczając się panicznym dążeniem do dokonania czegoś, choć sam nawet nie wiedziałem, co właściwie chcę zrobić? Pamiętasz? Umarłbym, gdybyśmy tam zostali. Zdechłbym, zżarty przez własną frustrację i nienasycenie. Wiesz o tym, prawda?

- Tak - odpowiedziała cicho. - Chyba tak. I właśnie za to, że taki byłeś, pokochałam cię, Mark.

Ale Mark chyba wcale jej nie usłyszał, oczy miał wciąż utkwione w ciemny otwór okna i mówił jakby do siebie.

- I wtedy właśnie nadarzyła się sposobność ucieczki od tego wszystkiego. Bo nasza emigracja na tę planetę była ucieczką, niewątpliwie. Nie wstydzę się tego. Musiałem uciec. I nie żałuję, nie żałuję niczego - oderwał wzrok od okna i utkwił w niej rozszerzone od wpatrywania się w ciemność źrenice. - Żadnej rzeczy, jaką zostawiłem za sobą. Tamten świat już dla mnie nie istnieje, wyrzekłem się go z radością. Umarą dla mnie w chwili, gdy nasz transportowiec uleciał w przestworza. Został ostatecznie wymazany z mej pamięci. Wszystko, co złe, zostało na Ziemi. Teraz tutaj jest mój jedyny i prawdziwy dom - uderzył lekko palcem w stół. - Tak. Właśnie dom, Veronique. Znalazłem wreszcie swój dom. Swą przystań i miejsce, w którym chcę być pogrzebany. To jest najważniejsza i jedyna rzecz, jaką chcę ci powiedzieć od dawna i choć powtarzałem to już tyle razy, zawsze mam wrażenie że, choć mi przytakujesz, moje słowa rozbijają się o jakiś niewidzialny mur. Ale będę próbował dalej, bo jest to najważniejsza rzecz w moim życiu, bo chcę, aby to był też twój dom, bo pragnę go dzielić z tobą.

Zawiesił na dłuższą chwilę głos, a napotkawszy jej milczenie znów odwrócił głowę ku oknu. Veronique pobiegła wzrokiem za jego spojrzeniem i przez chwilę wydało jej się, że wychwyciła w mroku jakiś ruch, jakąś plamę głębszej ciemności przesuwającą się na tle ciemności tworzącej tło. Jednocześnie posłyszała delikatny, ledwie wychwytywalny przez ludzkie ucho dźwięk, jakby szelest spadającego liścia w nieruchomym powietrzu, dźwięk kropli rosy zsuwającej się wolno po chropowatej łodydze. Nie wierzyła, że to złudzenie. Ale Mark niczego nie zauważył. Milczał, pogrążony we własnych myślach, w jego ciele dało się wyczuć wzrastające napięcie. Po chwili zaczął mówić dalej, teraz już szybciej i nieco bardziej podniesionym głosem. Zawsze wcześniej czy później dawał się ponieść emocjom, gdy mówił o sobie i o Kimmerii.

- To takie bolesne, kiedy czujesz, jak twe słowa trafiają gdzieś obok tego, co chciałbyś powiedzieć. Jak bezzałogowe statki, których trajektorie ktoś źle obliczył, tak, że nigdy nie dotrą do miejsca przeznaczenia... nie, to głupie porównanie. W każdym razie widzisz, tutaj to właśnie od nas, od tej garstki ludzi, którzy zdecydowali się osiedlić na taj niegościnnej ziemi, zależy nasza przyszłość. Od nikogo innego. Zniknęły wszystkie komplikacje, uciekliśmy od całego tego bezosobowego systemu determinującego nasze życie, to kim jesteśmy, co robimy i jak myślimy i nawet jacy jesteśmy w głębi duszy, od systemu, którego stopnia złożoności nie są w stanie ogarnąć nawet jego twórcy i prawodawcy. Tak, zapętliliśmy się gdzieś po drodze, my, ludzie, wpadliśmy w zastawioną przez samych siebie pułapkę i żeby się z niej wydobyć, musimy opuścić nasz dom i znaleźć sobie inny, nowy, prawdziwy, dom wśród drzew i niezamieszkałych lasów, gdzie otaczający nas świat jest jeszcze młody, dziewiczy i nienaruszony, gdzie wszystko może się zdarzyć i żadna możliwość nie została jeszcze zaprzepaszczona, gdzie nic nie zostało przekreślone. Jak w Raju, w Ogrodzie Początku, wtedy, gdy nikt jeszcze nie tknął owocu z zakazanego drzewa. Czym jest, wobec takiej perspektywy, niegościnny klimat, mrok i te mityczne Ćmy, o których nawet nie wiadomo, czy rzeczywiście istnieją? Czy wiesz, jak niewielu ludziom w całej historii przypadło w udziale takie szczęście jak nam? - wstał i zaczął chodzić po pokoju gestykulując. - Czy wiesz, jak wielka szansa została nam dana? i jak musimy uważać, ile wysiłku musimy włożyć w to, żeby jej nie zmarnować? Stworzymy tu nowy świat, lepszy, doskonalszy, pozbawiony błędów. To tylko kwestia czasu. Przecież tam, na Ziemi, wkrótce o nas zapomną. Sywen tak naprawdę nikomu już nie jest potrzebny. To wszystko to jedna wielka bzdura. Nauczymy się żyć na tej planecie sami, nauczymy się rozsądnie korzystać z jej dóbr, tak, aby starczyło nam ich na długo. I ten śmieszny frachtowiec, ostatnia nić łącząca nas ze starym, obmierzłym światem, przestanie nam być potrzebny. Któregoś dnia, gdy przyleci, sterroryzujemy załogę i spalimy go, tańcząc wokół ognia i świętując narodziny naszej wolności. Ziemia zapomni o nas, Kosmos jest niezmierzony, znajdzie się w nim dla nas miejsce. Koncern nie będzie ładował pieniędzy w to, aby utrzymać swą władzę nad Kimmerią, gdyż zwyczajnie nie będzie mu się to opłacać i w końcu zrezygnuje. Tu, na krańcach świata, z dala od zgiełku i chorych idei tych, którym się wydaje, że dzierżą władzę nad naszymi duszami, nie wchodząc nikomu w drogę, wyzbywszy się rojeń o podboju przestrzeni, spoglądając raczej w siebie niż w gwiazdy, stworzymy swój mały, ale własny, szczęśliwy świat, świat na miarę człowieka.

*

To Sywen był prawdziwym powodem założenia kolonii na Kimmerii. Sercem osady była kopalnia przeznaczona do wydobywania tego pierwiastka, używanego niegdyś jako główny składnik paliwa do nowego napędu rakietowego. Występował tylko tutaj, nie odkryto go na żadnym innym globie, przynajmniej wtedy, kiedy go jeszcze poszukiwano, za to na Kimmerii było go pod dostatkiem wszędzie, jego pokłady zalegały na głębokości kilkuset metrów pod powierzchnią, tworząc warstwę płaszcza geologicznego okrywającego równomiernie całą planetę.

Jego odkrycie, w kilka lat po tym, jak sama planeta została wpisana do rejestru ziem, których dotknęła ludzka stopa, było swego rodzaju objawieniem. Sywen rozbudził nadzieje, że międzyplanetarne podróże staną się szybsze, wygodniejsze i że uda się zmniejszyć ryzyko i uciążliwości związane z długoletnią hibernacją, że będzie można zdobyć i podbić więcej przestrzeni w krótszym przedziale czasu, więcej pustki pożreć i pozostawić za ogonami wielkich, szybkich i zwinnych statków kosmicznych.

Ale wkrótce potem wynaleziono napęd podprzestrzenny, który całkowicie zrewolucjonizował podróże międzygwiezdne i zmienił oblicze ludzkiego świata. W kilka sekund (czasu odczuwanego subiektywnie przez człowieka) można się było znaleźć w praktycznie dowolnym miejscu Kosmosu. Wystarczyło dokonać odpowiednich obliczeń, czym i tak zajmowały się komputery. Kwestia poszukiwania nowych, doskonalszych środków przemieszczania się w przestrzeni przestała istnieć, bowiem teraz człowiek stanął przed odwrotnym problemem - dostępnej przestrzeni było więcej, niżby zdołał ogarnąć, na razie nawet nie wiedziano, jak daleko sięgają ludzkie możliwości i miało pewnie upłynąć jeszcze wiele, wiele lat, zanim rodzaj ludzki natrafi na kolejne granice hamujące jego ekspansję. Może zresztą moment ten nie nadejdzie już nigdy, może napęd podprzestrzenny dał człowiekowi do ręki klucz do wszystkich drzwi we Wszechświecie i możliwości tak nieskończone, jak nieskończony jest Kosmos? Odkrycie to było jednak na razie ciągle zbyt świeże, by ktokolwiek zadawał sobie pytanie, czy stanie się ono błogosławieństwem ludzkości, czy też jej przekleństwem.

Tak czy owak Sywen stracił swe znaczenie i plany kompleksowego skolonizowania Kimmerii zostały odłożone na czas nieokreślony. Nadających się do zamieszkania miejsc było teraz w nadmiarze, dlaczegóż więc tą właśnie niegościnną planetą miano by interesować się szczególnie, wszakże jedyna rzecz, jaką miała do zaoferowania - Sywen - straciła niemal całkowicie swe znaczenie. Jedynej kolonii, którą zdążono tu założyć, groził nawet upadek, w końcu jednak ktoś znalazł nowe zastosowanie dla Sywenu, w pewnych rzadko stosowanych układach elektronicznych, gdzie można nim było zastąpić inny, nieco droższy produkt, tak więc zdecydowano się kolonię zostawić. Nie rozbudowywano jej jednak, bowiem dotychczasowy poziom wydobycia całkowicie zaspokajał potrzeby koncernu elektronicznego zajmującego się produkcją wspomnianych układów, który wykupił zarówno kolonię, jak i prawo do gospodarowania zasobami całej planety. Nie inwestował w kolonię więcej środków, niż to było konieczne do utrzymania jej w obecnym stanie, toteż od lat nie modernizowano urządzeń ani nie wymieniano kadry, a jedynym łącznikiem kolonii z Metropolią był staroświecki, niezgrabny frachtowiec o tradycyjnym napędzie, który lądował na Kimmerii raz na sześć miesięcy, by zabrać ładunek Sywenu i dostarczyć kolonistom niezbędnych do życia środków oraz wieści ze świata, który dobrowolnie opuścili. Te wieści jednak coraz mniej interesowały mieszkańców Kimmerii. Wiedli tu swoje życie, borykali się ze swoimi problemami, walczyli z naporem lasów, z klimatem i z tajemniczymi Ćmami, i z wolna przestawało ich obchodzić to, co działo się w Centrum, zwłaszcza, że i umiejscowienie tego Centrum zaczynało być coraz bardziej problematyczne. Zachłyśnięci nowymi możliwościami, jakie stworzył im podprzestrzenny napęd, ludzie zakładali setki kolonii porozrzucanych po całym Wszechświecie i coraz bardziej rozpraszali się w bezgranicznym Kosmosie, tracąc ze sobą łączność i wyrzekając się wszystkiego, co ich ze sobą łączyło.

*

- I jeszcze coś chciałem ci powiedzieć, kochanie. Coś bardzo ważnego.

Drgnęła, zaskoczona brzmieniem jego głosu pośród ciszy kimmeryjskiej nocy. Była pewna, że śpi już od dawna, zajęta swym conocnym czuwaniem nawet nie przysłuchiwała się jego oddechowi, szykowała się właśnie, by delikatnie oswobodzić ciało z jego objęć, gdy usłyszała jego głośny szept tuż przy swym uchu. Musiał leżeć przez cały czas z otwartymi oczami, bez ruchu, myśląc o czymś, a może drzemał i właśnie się obudził, chcąc jej powiedzieć o czymś, co podpowiedział mu sen.

- Mówiłem ci o tym, że odnalazłem tu wreszcie swój dom. Nasz dom. Że odnalazłem spokój i wreszcie mogę z nadzieją patrzeć w przyszłość. I dlatego właśnie... dlatego właśnie myślę, że nadszedł wreszcie czas, abyśmy mieli dziecko.

Szarpnęła się gwałtownie na dźwięk jego słów, Uniosła się z posłania i popatrzyła mu w twarz płonącymi oczami.

- Naprawdę, Mark?

- Naprawdę, kochana. Wiem, że długo kazałem ci czekać. Wiem, że to było trudne i dziękuję ci, że wytrwałaś. Nie mogłem podjąć tej decyzji wcześniej. Nie byłbym w zgodzie z samym sobą. Teraz nadszedł wreszcie ten moment. Chcę tego. Chcę, by nasze dziecko narodziło się i żyło na tej właśnie planecie. To najlepsze, co mogę mu dać.

Przywarła gwałtownie do jego ciała i wtuliła twarz w gęste kosmyki porastające mu pierś.

- Właśnie teraz - mówił. - Jak najszybciej. Jak tylko będziesz gotowa.

Objął ją mocno, usiłując powstrzymać wstrząsające jej ciałem spazmy. Poczuł delikatne łaskotanie na piersiach i wiedział, że to jej łzy. Wiedział też, że to jedna z najszczęśliwszych chwil w jej życiu. Trwali tak przez chwilę, po czym Veronique uniosła głowę i odgarnęła z twarzy wilgotne od płaczu włosy.

- Już jestem gotowa, Mark - szepnęła. - Już, teraz.

Uśmiechnął się, choć nie mogła tego w ciemnościach dostrzec, i przyciągnął ja miękko ku sobie.

*

A jednak przybyły, choć tej nocy już na nie nie czekała. Przeniknęły do środka i zaznaczyły swą obecność śpiewem. Usłyszała nagle, jak tuż nad jej uchem nucą cicho jakąś nieznaną, słodką, a zarazem ponurą pieśń. Kołysankę dla jej przyszłego dziecka.

Nie potrafiła rozróżnić słów, choć wydawało jej się, że słyszy je wyraźnie. Głosy były tak bliskie, że wydawało jej się, iż może ich dotknąć, a jednocześnie tak ciche, że oscylujące niemal na granicy słyszalności. Nie widziała ciał, z których się wydobywały, jedynie ich mgliste zarysy, ale czuła ich obecność tak wyraźnie, iż była pewna, że nie pada ofiarą złudzenia. Choć nie potrafiła nawet precyzyjnie określić kształtów stojących nad nią postaci, było w nich coś niezaprzeczalnie, przerażająco wręcz rzeczywistego.

Zbliżały się do niej powoli, wyczuwała to skórą, pochylały się nad nią i już niemal dotykały jej ciała, które prężyło się całe i drżało, ale tylko wewnątrz, w swoim najgłębszym rdzeniu, tak, że śpiący tuż obok Mark nawet, gdyby się obudził, niczego by nie spostrzegł. Wkrótce z zimnym dreszczem rozkoszy i strachu dała się opleść, przyzwalając na to swym bezruchem, szorstkim, patykowatym ramionom, okryć miękką błoną skrzydeł, które przysłoniły jej wzrok. W bieli, która ją nagle zewsząd ogarnęła, zaczęła widzieć twarze, dziesiątki twarzy, roześmianych, wykrzywionych wściekłością, rozmarzonych, pogrążonych w smutku, targanych sprzecznymi emocjami, twarzy ludzi, których nigdy nie widziała, a którzy wydali jej się skądś dobrze znajomi. W śpiewie zaczęła wychwytywać poszczególne głosy, dziesiątki różnych głosów, męskich, kobiecych, dziecięcych, jęków rozkoszy, okrzyków strachu, przekleństw cedzonych przez zęby, chichotów, rubasznych śmiechów, urwanych w pół głoski słów i cichych westchnień...

Teraz, udręczona owym natłokiem obrazów i dźwięków, w środku tego kłębowiska, była znów małą dziewczynka biegnącą po lekcjach do parku obok domu. Spacerowała między drzewami, wodzi dłońmi po ich pniach, wyczuwała pod szorstką korą pulsujące życie, dziwne, obce, nieznane, fascynujące jako życie w ogóle, a więc w jakiś sposób siostrzana forma istnienia w świecie, ale i wywołujące lęk swą innością, sprawiające, że jej dziewczęcym ciałem szarpał spazm ni to rozkoszy, ni to zimnego przerażenia.

Nigdy nie była w prawdziwym lesie, widziała go tylko w telewizji, ale ten niewielki park z asftitleowanymi alejkami wystarczał jej za całą Amazonię. Jej dziecięca wyobraźnia pełna była nie wiadomo skąd tam zrodzonych, spowitych czarem obrazów świecących nocą pni drzew, fantastycznych, splątanych korzeni, wśród których kryły się złośliwe rusałki, gnomy o twarzach skrytych pod kapturami, powiewne duchy i nigdy nie oglądające światła dnia kosmate strachy, których języka nikt nie zna i nie rozumie. Czasem zostawała w parku aż do zachodu słońca, zwłaszcza w krótkie, jesienne dni, przytulała wtedy twarz do ziemi i rozszerzonymi z przejęcia źrenicami wpatrywała się w kłębiące się pod nisko zwieszonymi gałęziami cienie. W tych niszach mrok, gęstszy niż gdzie indziej, osiągał taki stopień koncentracji, że zaczynał ożywać i falować dziesiątkami czarniejszych od nocy kształtów tańczących jakiś powolny, zmysłowy taniec, uśmiechających się złowieszczo i zapraszających ją ku sobie wymownymi gestami. Leżała tak przez dłuższą chwilę, zafascynowana grozą tego, co widziała, po czym nagle, gdy noc dokoła zdążyła już zgęstnieć, zrywała się na nogi i dusząc w sobie krzyk biegła do domu, i było jej tak dziwnie lekko, wiatr targał jej włosy, smagał twarz zimnymi powiewami, zachłystywała się własnym oddechem i czuła się tak podekscytowana, że nie wiadomo, czy gdyby pozwoliła wydobyć się na świat więznącemu jej w krtani krzykowi, nie objawiłby się on pod postacią głośnego, radosnego śmiechu.

*

- Jest w środku. Powinien wkrótce wyjść. Coś było nie w porządku tam, na dole, chyba trafiliśmy na jakieś twarde złoże, przyrządy nie zareagowały w porę i wiertło uległo uszkodzeniu. W zasadzie całą sprawę mogłyby załatwić roboty, ale wiesz, jaki on jest. Musi dopilnować wszystkiego osobiście, nie ufa ani maszynom, ani ludziom - mówił śmiejąc się chłopak o imieniu Pablo, młodszy asystent techniczny. Miał czarne, błyszczące oczy drapieżnika, i choć z jego twarzy niezupełn9e jeszcze zniknęły delikatne rysy dziecka, to nawet wtedy, kiedy się uśmiechał, sprawiał wrażenie, jakby taksował wzrokiem swą potencjalną ofiarę i machinalnie przemyśliwał sposoby podporządkowania jej swojej woli.

- Czy coś się stało, Veronique?

Nigdy nie mogła się przyzwyczaić do panującej tu ciszy. Jej ojciec też był górnikiem i zdarzało się, że jako dziecko odwiedzała go z matką, gdy wypadał mu dodatkowy dyżur w dyspozytorni wielkiej kopalni niklu, gdzie pracował, przynosząc mu posiłek. Z tych wizyt przechowała jedynie miarowy, nie wiadomo skąd dochodzący stuk maszyn i głuche dudnienie wydobywające się z głębi ziemi. Nawet twarzy ojca nie pamiętała zbyt dobrze. Choć rzadko zjeżdżał na dół, pewnego dnia już tam pozostał, przysypany zwałami ziemi i skał. Veronique miała wtedy zaledwie sześć lat.

Tutaj to wszystko wyglądało inaczej. Właściwy proces wydobycia odbywał się tak głęboko, że na powierzchnię nie dochodził najlżejszy jego odgłos, a całą pracę wykonywały maszyny, ludzie byli więc potrzebni właściwie tylko do tego, by wydawać im polecenia i sprawdzać, czy wszystko idzie zgodnie z planem. Nawet Sywenu, podstawowego powodu, dla którego znaleźli się na Kimmerii, górnicy nigdy nie oglądali na własne oczy - od razu po wydobyciu był on pakowany przez automaty do specjalnych, odpornych na promieniowanie pojemników, które następnie były transportowane przez maszyny do wydrążonych tuż pod powierzchnią ziemi magazynów. Ludziom pozostawało tylko wpatrywanie się w pokryte kolorowymi punkcikami konsole i manipulowanie przyciskami. Naprzeciw jednej z takich konsoli, zajmującej prawie całą ścianę pomieszczenia, siedział właśnie Pablo, zastępujący chwilowo Marka, ale w tym akurat momencie nie wpatrywał się w pulsujące na niej diody, lecz w twarz Veronique. Ona zaś spokojnym wzrokiem obserwowała wstający właśnie za oknem szary, kimmeryjski brzask.

- Veronique...

- Tak? - zapytała roztargnionym głosem

- Pytałem, czy wszystko w porządku.

- Ach... tak, wszystko jest w porządku. Wybacz, zamyśliłam się. Po prostu przyszłam zobaczyć się z Markiem.

- Ach, tak - powiedział wolno Pablo. - Siądź na chwilę, powinien zaraz być. O, winda właśnie ruszyła.

Choć społeczność Kolonii liczyła sobie zaledwie kilkadziesiąt rodzin, prawie od początku istnienia osady milcząco przyjęto pewne niepisane prawa, których przestrzegano z zadziwiającą ścisłością, zważywszy, że większość z nich nie miała żadnego racjonalnego uzasadnienia. Jednym z nich było ścisłe oddzielenie spraw prywatnych i życia rodzinnego od pracy. O pracy nie rozmawiało się poza kopalnią, mężczyźni nie opowiadali o niej swym rodzinom (może dlatego, że na dobrą sprawę nie było za bardzo o czym), a kobiety i dzieci nigdy nie wchodziły na teren kopalni, chyba, że zaistniałby ku temu jakiś bardzo ważny powód, ale takie zdarzenie nie miało jeszcze miejsca od początku istnienia Kolonii. Pozostawało jeszcze do rozwiązania zagadnienie, o czym w takim razie rozmawiać? Bo przecież nie o Ziemi, o której wypadało raczej zapomnieć, nie o otaczającym ich lesie, no i oczywiście nie o Ćmach. I może właśnie dlatego, że nikt nigdy nie postawił tego pytania otwarcie, mieszkańcy kimmeryjskiej byli ludźmi wyjątkowo małomównymi.

w każdym razie Veronique była prawdopodobnie pierwszą kobietą, która przestąpiła próg kopalni, ale fakt ten umknął jej uwadze, podobnie jak konsternacja, jaką wywołała u Pabla swoją niespodziewaną wizytą. Siedział teraz w nienaturalnej pozycji, wygięty do tyłu, zastygłszy w pozycji, w której słysząc jej kroki obrócił się na krześle, z brodą wspartą na oparciu krzesła i nie odrywał od niej zdumionego wzroku. W końcu najwyraźniej udało mu się rozwiązać zagadkę, tak przynajmniej sądził, bo uśmiechnął się szeroko i protekcjonalnie, przekręcił obrotowe krzesło, zwracając się całym ciałem w jej kierunku, pochylił się ku niej i powiedział konfidencjonalnym tonem:

- Aaa, wiem, o co ci chodzi. Ha, wy, kobiety... - zaśmiał się krótko. - No cóż, w pewnym sensie to zrozumiałe. Bardzo kochasz Marka, prawda?

Machinalnie skinęła głową.

- Ale wierz mi, naprawdę nie ma żadnego powodu do niepokoju. Nikomu nic się nie stanie. Jesteśmy dobrze uzbrojeni i przygotowani. A poza tym zdradzę ci mój osobisty pogląd na tę sprawę - nachylił się jeszcze bardziej ku niej. - Otóż ja myślę, że one nie istnieją. Warto sprawdzić na wszelki wypadek, oczywiście, w końcu jesteśmy mężczyznami i naszym obowiązkiem jest chronić osady przed każdym ewentualnym niebezpieczeństwem, ale powtarzam, osobiście sądzę, że ich nie ma. A temu Ionowi zdarzył się po prostu jakiś nieszczęśliwy wypadek, nie wiem, może na przykład zabłądził w lesie i umarą gdzieś z głodu i wycieńczenia, może zatruł się którymś z tych cholernych owoców, jeśli tak je można nazwać, a może po prostu potknął się i skręcił sobie kark, każdemu w końcu może się coś takiego zdarzyć. Wszyscy przecież wiemy, że był trochę nie tego... - Pablo wykonał charakterystyczny gest dłonią przy głowie. - A i staremu Siergiejowi później odebrało rozum od tego nieszczęścia. Ale to przecież bzdury z tymi Ćmami, bajki dla dzieci. Sprawdzić zawsze warto, pewnie, w końcu jesteśmy na obcej planecie i nie wiemy, jakie formy może przybierać życie, ale samo polowanie to przede wszystkim rozrywka, wiesz, trochę ruchu i spacer po okolicy każdemu dobrze zrobi...

No tak, przecież dzisiaj przypada dzień polowania, uświadomiła sobie Veronique. Pomimo, że urządzano je w regularnych odstępach czasu, raz na dwa tygodnie, dziś zupełnie o nim zapomniała. Jak zawsze zresztą. Pewnie dlatego, że nigdy raczej nie zaprzątała sobie głowy liczeniem dni i zazwyczaj nie potrafiła nawet podać aktualnej daty. Istotnie, tego ranka (choć w czasie, gdy mężczyźni wychodzili do pracy na pierwszą zmianę, za oknem panowała nieprzenikniona ciemność, z przyzwyczajenia, i żeby się w tym wszystkim nie pogubić, nazywali tę porę porankiem) Mark wspomniał nawet jej coś o tym i mówił, że wróci dopiero przed zmrokiem, ale Veronique była tak rozkojarzona i nieobecna, że uszło to jej uwagi i dopiero teraz przypomniała sobie tę rozmowę.

- Mężczyźni potrzebują takich rzeczy od czasu do czasu, tego dreszczyka emocji i posmaku niebezpieczeństwa. Ja wiem, że wam, kobietom, może się to wydać dziwne, ale tak to właśnie z nami jest... - przekonywał dalej Pablo z poufałym uśmiechem.

Nagle urwał i odchylił się na krześle, bowiem z tyłu, na korytarzu rozlegą się dźwięk czyichś kroków w ciężkich butach z ołowianymi podeszwami. Po chwili w drzwiach pomieszczenia ukazała się monstrualna postać w obszernym, srebrzyście połyskującym kombinezonie. Na głowie miała ciężki kask, w którego szybie widać było nie jej twarz, ale zniekształcone odbicia Veronique i Pabla na tle nienaturalnie wydłużonych ścian dyspozytorni. Postać stanęła w progu i znieruchomiała, przez długi moment słychać było tylko jej wydobywający się z wnętrza kombinezonu, świszczący oddech. Wyglądała, jak przybysz z innej planety. Veronique przyglądała się swojemu odbiciu w szybie hełmu, usiłując przeniknąć przez zasłonę świetlnych refleksów i dojrzeć poza nimi twarz przybysza. Postać powolnym ruchem uniosła ręce i szeleszcząc srebrną tkaniną kombinezonu poczęła manipulować dłońmi w grubych rękawicach przy kasku. Jej ruchy były niezgrabne i powolne, wszystko to trwało upiornie długo, a Veronique i Pablo tkwili bez ruchu, w pełnym jakiegoś dziwnego napięcia oczekiwaniu. W końcu postać ujęła hełm w swe grube, srebrzyste dłonie, uniosła go i oboje ujrzeli wykrzywioną zdziwieniem twarz Marka.

- Co się stało? - zapytał łapiąc oddech.

Odpowiedziała mu cisza. Pablo spuścił głowę i jął niespokojnie kręcić się na swym obrotowym krześle a Veronique nadal stała bez ruchu. Mark położył hełm na stojącym obok drzwi stoliku, podszedł szybkim krokiem do Veronique i chwycił ją za ramiona. Wzdrygnęła się odruchowo pod metalicznym chłodem dotyku jego wciąż okrytych rękawicami dłoni.

- Co się stało, Veronique!?

- Nic... nie wiem... nic się nie stało.

Zbliżył ku niej swą twarz i wbił w nią badawczy wzrok. Spuściła oczy pod jego spojrzeniem.

- To dlaczego tu przyszłaś?

Veronique już otworzyła usta, ale nagle dotarło do niej, że właściwie nie umie odpowiedzieć na to pytanie. Choć wydało jej się to dziwne, uświadomiła sobie, że nie wie, po co tu przyszła. Albo może wiedziała, ale zdążyła już zapomnieć. Odwróciła wzrok ku oknu, za którym nowy dzień na dobre obejmował we władanie tę smutną planetę i poczuła, jak z jej głowy ulatują wszystkie myśli, wrażenia i uczucia, jak wszystko, co się wokół niej rozgrywa, nawet to, co dotyczy jej bezpośrednio, przestaje mieć jakiekolwiek znaczenie, jak staje się odległa od tego miejsca, od Kolonii, Marka i samej siebie. Wrażenie dotyku jego dłoni na jej skórze było takie niepotrzebne, obce i przypadkowe. Wydało jej się, że jej ciało ulepione jest z jakiejś sztucznej substancji, czegoś w rodzaju plastiku, jak ciało lalki, że odbierane przez nie doznania są czysto mechaniczne i puste, wyjałowione, że interpretuje je i reaguje na nie wyłącznie tak, jak maszyna reaguje na przesyłanie jej za pomocą elektronicznych impulsów polecenia. Poczuła się niepotrzebna w całej tej sytuacji, wśród tych ludzi, na tej planecie, jak gdyby nic nie uzasadniało jej obecności w tym akurat miejscu i czasie. Straciła ochotę na poruszanie się, na mówienie czegokolwiek, na podejmowanie jakiegokolwiek wysiłku komunikacji z otaczającym ja światem. Znieruchomiała po prostu w ramionach Marka jak manekin. On ciągle wpatrywał się w jej twarz nic nie rozumiejącym wzrokiem i wciąż oczekiwał odpowiedzi na swe pytanie. Widząc, że jej wzrok staje się coraz bardziej nieobecny, ścisnął mocniej jej ramiona i potrząsnął nią lekko. Oprzytomniała nieco, zlękła się swoich myśli sprzed sekundy i przypomniała sobie wiszące w zszarzałym powietrzu dyspozytorni pytanie.

- Chciałam cię zobaczyć, Mark.

- Jak to?

- Po prostu. Chciałam spojrzeć na twoją twarz.

Trzymał ją jeszcze przez chwilę, wciąż patrząc na nią badawczym wzrokiem, jakby spodziewał się wyczytać w jej twarzy jakieś uzupełnienie, znaleźć w niej klucz do tego, co przed chwilą usłyszał, w końcu widząc, że to na nic, puścił ją, odwrócił się z głębokim westchnieniem i ruszył w kierunku przeciwległego rogu pomieszczenia. Potem skierował się ku oknu, zatrzymał się przy nim, zapatrzył w roztaczający się za nim pejzaż i powiedział cicho nie odwracając głowy:

- Rozumiem... A teraz już idź, Veronique. Wrócę dziś dopiero o zmroku, bo ruszamy na polowanie.

Posłusznie, ruchem płynnym i precyzyjnym jak ruch automatu, zwróciła się ku drzwiom.

- Veronique... - usłyszała zza pleców

- Tak?

- Proszę cię, nie przychodź tu więcej bez ważnego powodu.

- Dobrze, Mark.

*

Wyszła z kopalni jednostajnym, miarowym krokiem, jakby nie do końca świadoma tego, gdzie się znajduje i dokąd właściwie zmierza, w głowie czuła zupełną pustkę. Zatrzymała się dopiero przy bramie. Zwróciła twarz ku czerniejącej kilkaset metrów dalej ścianie lasu i wpatrzyła się w jego poszarpaną linię.

Aż dziw brał, że na terenach tak ubogich w światło tak przerażająco bujnie pleniła się roślinność. Tutejsze drzewa, krzewy, trawy i wszelkie inne gatunki flory mieniły się wszystkimi barwami tęczy, rozwijały się wyjątkowo szybko i osiągały naprawdę zadziwiające rozmiary, choć nie wiadomo było, na jakiej właściwie zasadzie opiera się ich egzystencja. Zapewne dostosowały się jakoś w toku ewolucji do trudnych i specyficznych warunków, chociażby przez oryginalne zabarwienie liści, które umożliwiało wyciągnięcie z tych skąpych promieni światła, które na nie padały, maksymalnych ilości życiodajnej energii. Nikt jednak nie przeprowadził żadnych badań dotyczących tego zagadnienia, bo biolodzy i chemicy mieli zawsze pilniejsze rzeczy do zrobienia, a dziwów natury i niewyjaśnionych zjawisk było na nowo odkrytych planetach tak wiele, że i tak nie sposób było ich wszystkich zbadać i zrozumieć. Przynajmniej na razie, jak pocieszali się niektórzy.

Koloniści zresztą niespecjalnie zaprzątali sobie tym głowę. W gruncie rzeczy nienawidzili lasu i bali się go. Najchętniej ignorowaliby jego istnienie, to jednak nie mogło udać się im do końca, bowiem las otaczał ich ze wszystkich stron i nie sposób było nawet uciec od jego widoku. Gdziekolwiek zwrócili wzrok, w tle widzieli jego mroczne, milczące oblicze.

Był wrogiem, z którym borykali się w żmudnej, codziennej walce, bo tutejsza roślinność miała zadziwiającą zdolność regeneracji - gdy się ją wypleniło, albo nawet wypaliło ogniem - odrastała w ciągu doby, osiągając takie rozmiary, jakby nigdy nie była w tym miejscu wycinana. Aby wywalczyć sobie minimum życiowej przestrzeni, musieli stosować środki chemiczne o morderczej mocy - potraktowana nimi ziemia teoretycznie powinna stracić zdolność rodzenia na zawsze, ale tutaj taki zabieg wystarczał zaledwie na kilka tygodni, po czym, gdy tylko roślinność poczynała się odradzać, trzeba było powtarzać wszystko od początku. I choć żaden z Kolonistów nigdy nie poruszał tego tematu otwarcie, z pewnością niejeden z nich myślał o tym, że gdy ich czas i czas całej Kolonii przeminie, nie zostanie po nich nawet placek nagiej ziemi pośrodku tej dziwacznej dżungli, bo las zdąży na powrót objąć to miejsce we władanie zanim kości ostatniego z mieszkańców zdążą należycie wybieleć. Świadomość ta tylko wzmagała ich nienawiść do lasu.

Niczego im nie dawał i do niczego nie był im potrzebny. Rosnące w nim owoce o nieznanych kształtach i kolorach zgodnie uznali za nie nadające się do spożycia i woleli nie sprawdzać słuszności swych przekonań w tym względzie, nie było w nim też zwierząt ani ptaków. A oprócz tego, że wciąż wisiała nad nimi groźba wchłonięcia przez ten zielony, żyjący ocean, wiedzieli, że las zagrażał im też w inny, bardziej bezpośredni sposób, że potrafił zabierać w podstępny i bezlitosny sposób. Wiedzieli o tym od czasu zniknięcia małego Iona. Wtedy też wydali mu otwartą wojnę.

Nieoficjalna wersja głosiła, że Iona zabrały Ćmy. To właśnie na nie wyruszano polować co kilka tygodni. Choć nigdy nikt ich nie widział, wszyscy przeczuwali ich obecność i nawet sceptycy, tacy jak Pablo, zdawali sobie podświadomie sprawę, że choćby nawet Ćmy nie istniały, ich idea stanowiła konieczne dopełnienie istnienia lasu, były jego duchem i istotą, jego esencją, paradoksalnie łatwiej uchwytną, przynajmniej przez myśl, i teoretycznie łatwiejszą do pokonania, niż sam las. Polowania pozwalały im skierować swą nienawiść przeciwko konkretnemu przeciwnikowi którego tropili, na którego urządzali zasadzki, i którego, jak wierzyli, można było zabić. To był ich rytuał jednoczący, brali w nim udział wszyscy dojrzali mężczyźni z wioski, nawet kopalnia wstrzymywała tego dnia pracę. I choć od czasu, kiedy zaczęto organizować polowania, a było to kilka ładnych lat temu, żadnemu z myśliwych nie udało się nawet ujrzeć cienia Ćmy, mężczyźni wracali z tych myśliwskich wypraw dziwnie pokrzepieni, złączeni mocniejszą więzią i odważniej patrzyli w swoją przyszłość na tej planecie.

- Czego tak tam wypatrujesz?

Głos, który ją wyrwał nagle z zamyślenia był szorstki, nieprzyjemny i krył w sobie jakby nutkę złośliwej kpiny. Drgnęła mimowolnie i odwróciła się w kierunku, z którego dobiegł. Ujrzała starego o mężczyznę o wysuszonej twarzy zakrytej częściowo siwymi, pozlepianymi w tłuste kosmyki włosami. Zaniedbana broda sięgała mu prawie do pasa. Był tu zapewne przez cały czas, musiała go po prostu nie zauważyć. Klęczał na ziemi, a przed nim leżał rozłożony na części, staroświecki miotacz dużego kalibru. Patrzył na nią przez chwilę wąskimi szparkami swych oczu z nieprzyjemnym uśmiechem, aż Veronique poczuła dreszcz przebiegający jej po ciele, po czym spokojnie wrócił do czyszczenia broni.

- Tam nic nie ma - mruknął pochylając się nad czyszczoną właśnie częścią. - Nic dla ciebie.

Veronique wiedziała, kim jest ów starzec. Nie widywała go zbyt często, bo był samotnikiem i odludkiem, ale społeczność Kolonii była tak nieliczna, że nie sposób było kogoś tutaj nie znać. Miał na imię Siergiej i był jednym z najstarszych mieszkańców osady. Przybył tu jako górnik wraz z pierwszym transportem kolonistów, wiele lat temu, wraz z żoną i malutkim synkiem. Jednak jego żona nigdy nie ujrzała Kimmerii. Zmarła w czasie podróży, na skutek awarii pojemnika hibernacyjnego. Zasnęła na Ziemi i po prostu nigdy się już nie obudziła. Nikt nie wiedział, jak to przeżył, bo nikogo z dzisiejszych mieszkańców Kolonii jeszcze tutaj wtedy nie było.

Następny cios spotkał go kilka lat później. Jego syn Ion, podówczas siedmiolatek, milczący chłopak o wielkich, czarnych oczach, przepadł którejś nocy bez śladu. Nigdy nie znaleziono ciała. Siergiej twierdził, że uprowadziły go Ćmy, ale wersję tę tylko po części brano poważnie, przede wszystkim z braku innego racjonalnego wytłumaczenia. Oficjalnie jednak większość kolonistów była zdania, że Ion po prostu poszedł do lasu, zabłądził tam i już nigdy nie odnalazł drogi powrotu.

Od czasu tego drugiego wypadku Siergiej nigdy nie wspomniał o powrocie. Po prostu nie miał dokąd wracać. Jego kontrakt dawno wygasł, a on po prostu został i choć nie miał już prawa pracować w kopalni, wszyscy przyjęli ten fakt jako oczywisty. Zatrudniono go jako stróża kopalni i magazynów, co było funkcją w zasadzie symboliczną, bo przecież nikomu z mieszkańców osady nie przyszłoby do głowy zniszczyć lub ukraść tego, co stanowiło rację ich istnienia na tej planecie. A z zewnątrz, z lasu też nie zagrażało im żadne niebezpieczeństwo. Przynajmniej nie takie, przed którym można by się obronić miotaczem laserowym. Tylko Siergiej był innego zdania i choć podśmiewano się czasem z tych jego "przesądów", jak mawiali koloniści, to jednak ze względu na jego wiek i autorytet, jaki budził swą osobą, uszanowano jego dziwactwo i pozwolono mu strzec wspólnego dobra z bronią w ręku, w zamian za co otrzymywał wikt, opierunek i wszystko, co jest niezbędne do życia na Kimmerii.

Właściwie nie był wcale taki stary, i choć obfity zarost (nie strzygą się chyba od czasu zniknięcia syna) nadawał mu wygląd patriarchy, w rzeczywistości był jeszcze mężczyzną w sile wieku, silnym, sprawnym i obdarzonym potężnym ciałem, które ćwiczył niezmordowanie, by zachować jak najlepszą formę. Swoim wyglądem i twardym, bezwzględnym spojrzeniem budził posłuch wśród kolonistów i choć niektórzy mieli go za nieco szalonego, raczej nie sprzeciwiano się jego woli.

Zajmował się również zwalczaniem pleniącej się na terenie osady roślinności, co czynił z pasją i poświęceniem, od czasu zniknięcia Iona uważał bowiem las za swego osobistego wroga. Przewodniczył też polowaniom na Ćmy. To z jego inicjatywy zaczęto je organizować. Zgodzono się na to trochę przez szacunek, trochę dla rozrywki, a trochę z rzeczywistej, choć głęboko skrywanej obawy przed nieznanym, które krył las. Siergiej znał las najlepiej ze wszystkich, kiedyś bowiem, zanim zdołał przekonać pozostałych mężczyzn do konieczności polowań, zapuszczał się weń samotnie na wielodniowe nieraz wędrówki w poszukiwaniu śladów syna i jego domniemanych porywaczy. Od kiedy udało mu się przeforsować pomysł polowań, raz na kilka tygodni wiódł mężczyzn w tę dziwną, kolorową puszczę, krocząc zawsze na czele ze swym wielkim miotaczem "na grubego zwierza", jak lubił mawiać, pochylony, jakby węszył, lustrując swymi przesyconymi drapieżną nienawiścią oczami gąszcz i wypatrując nimi wrogów, na których mógłby się zemścić za śmierć swych bliskich.

Veronique wykonała ruch, jakby chciała pójść dalej, zignorować tego budzącego w niej lęk starca, ale w tym jej ruchu było jakieś niezdecydowanie, brak przekonania. Przez chwilę tkwiła tak między chęcią odejścia a potrzebą pozostania, aż w końcu obróciła się ku niemu i zapytała bez żadnych wstępów:

- Siergieju, proszę mi powiedzieć, jak to właściwie było z pańskim synem, z Ionem?

Mężczyzna nie przerwał czyszczenia broni i nie zwrócił ku niej twarzy.

- o co ci chodzi?

- o to, jak zniknął.

- Jak zniknął? Wszyscy przecież wiedzą. Porwały go Ćmy. Dlaczego mnie o to pytasz?

- Chcę wiedzieć dokładnie.

Starzec uniósł na chwilę głowę i obrzucił ją szybkim, ponurym spojrzeniem, po czym powrócił do swych czynności.

- Bardzo jesteś wścibska, kobieto. Ciekaw jestem, dlaczego to cię tak bardzo interesuje... - słowa te skierował raczej do siebie samego niż do niej, w każdym razie nie oczekiwał odpowiedzi, bo nie dając jej dojść do głosu prawie natychmiast zaczął mówić dalej.

- Często mi o nich opowiadał. Że chodzi się z nimi bawić. Że uczą go różnych rzeczy.

- Ćmy?

- Tak, Ćmy. Ale wtedy jeszcze nikt nie wiedział o ich istnieniu. Myślałem, że to tylko dziecięce fantazje. Ion był trochę dziwny. Wychował się bez matki, dorastał tutaj, na Kimmerii, wśród tych przeklętych lasów. Uznały go pewnie ze swoją własność.

Ciszę zakłócał teraz tylko szelest ściereczki, którą Siergiej czyścił poszczególne części miotacza.

- Pewnego dnia powiedział, że przyprowadziły do niego...

- Kogo?

- Jego matkę.

- Widział ją?

- Tak mówił. Że przyszła do niego w nocy, razem z nimi, że... była jedną z nich. Wołała go. Zaniepokoiłem się. Zabroniłem mu samemu wychodzić z domu. Ale było już za późno.

- Jak to?

- Zwyczajnie - Siergiej zabrał się za składanie miotacza. - Któregoś ranka obudziłem się, a jego po prostu nie było. Drzwi były zamknięte od wewnątrz, nie mógł przez nie wyjść. Po prostu zabrały go ze sobą. Zwabiły podstępnie, podszywając się pod jego matkę, i zabrały. Nawet nie usłyszałem, kiedy. Miesiącami całymi przemierzałem las, szukając najmniejszego choćby śladu. Ale nic. Wszędzie tylko te drzewa, dziwne rośliny, jaskrawe kolory, korzenie, kwiaty. I cisza. Nic więcej.

- A Ćmy? Nie spotkał Pan ich w lesie?

Siergiej uśmiechnął się drwiąco, ale drwina ta służyła tylko temu, by zamaskować rozczarowanie.

- Nie spotkałem. Nigdy, ani jednej. Ale mam nadzieję, że jeszcze spotkam - ścisnął mocno w rękach swój miotacz.

Veronique czuła, że zostało coś jeszcze, ale nie przychodziło jej do głowy żadne konkretne pytanie.

- I to wszystko?

- To wszystko.

Odwróciła się i już chciała ruszyć przed siebie, ale jego ostry, natarczywy głos osadził ją na miejscu.

- A ty nie patrz tak na ten las. Ion często na niego patrzył. Lubił się weń wpatrywać, często zbliżał się do jego granicy, jakby coś go tam ciągnęło. Nie sposób go było upilnować. A któregoś dnia zabrały go po prostu do siebie. Dlatego ty nie patrz tak w las, dziecko - w miarę, jak mówił, jego głos nabierał miękkości, stawał się ciepły i opiekuńczy, choć jednocześnie oddalony, jakby Siergiej mówił do siebie lub do kogoś, kto znajduje się o całe lata świetlne od niego. - Nie trzeba. Tam nic nie ma.

Starzec skończył składać broń i z zadowoleniem przypatrywał się miotaczowi obracając go i ważąc w dłoniach.

- A teraz już idź - powiedział - Za chwilę zbiorą się tu myśliwi.

Nadal przyglądał się miotaczowi sprawdzając działanie poszczególnych mechanizmów. Wyglądał, jakby przestał zaprzątać sobie głowę obecnością Veronique. Ale ona ciągle stała w tym samym miejscu i gorączkowo szukała sposobu sformułowania pytania, które nękało ją podświadomie przez całą rozmowę i bez odpowiedzi na które cały ten dialog wydawał się jej niepełny, niedokończony.

- Siergieju... - zaczęła w końcu.

Podniósł głowę zaskoczony.

- Jeszcze tu jesteś? Co jeszcze chcesz wiedzieć, wścibska kobieto?

- Czym właściwie są Ćmy?

Zaśmiał się głośno i chrapliwie, aż Veronique skuliła się w sobie, podszedł do niej, nachylił się i wysyczał jej szeptem prosto do ucha:

- To demony.

Potem odszedł kilka kroków i powrócił do oglądania broni. Veronique odwróciła się i dostrzegła zbliżającą się od strony osady grupę mężczyzn z bronią. Bez słowa już ruszyła w kierunku swego domostwa. Idąc rozmyślała nad tym, co powiedział jej stary Siergiej. Szkopuł tkwił w tym, że ani Veronique, ani nikt inny z mieszkańców Kolonii nie wiedział już, kogo lub co oznaczało słowo "demony".

*

Rozciągnięci w szeroką tyralierę mężczyźni wolno posuwali się w głąb lasu. Ściskając w dłoniach gotową do strzału broń przepatrywali dokładnie każdy wycinek rozciągającej się przed nimi przestrzeni. Zewsząd otaczał ich półmrok i cisza, której nie zakłócał ani szelest skrzydeł przelatującego ptaka, ani poszum wiatru w koronach strzelistych drzew, bo ptaki ani inne zwierzęta nie rodziły się na Kimmerii, a wiatry na nizinie nie wiały. Pozostawał im więc tylko dźwięk własnego oddechu, ciche kroki oddalonego o kilkadziesiąt metrów towarzysza i nawoływania, gdy coś wstrzymało marsz kogoś z szeregu i pozostali dawali sobie znak, by się zatrzymać.

Byli rozstawieni w takiej odległości od siebie, aby móc się nawzajem wyraźnie słyszeć, a także, w miejscach, gdzie roślinność na to pozwalała, utrzymywać kontakt wzrokowy. Starali się posuwać równomiernie, całą linią na raz, tak, by ewentualna ofiara nie mogła się między nimi prześlizgnąć, a także ze względów bezpieczeństwa - w tym dziwnym lesie łatwo było stracić orientację i nigdy już nie odnaleźć ani swych towarzyszy, ani drogi do domu.

Markowi, jako jednemu z najlepszych myśliwych w Kolonii, przypadła pozycja na jednym z końców linii. Na drugim krańcu tyraliery szedł Siergiej. Mark miał po lewej stronie Pabla, którego słyszał w chwilach, gdy tamten nastąpił nieostrożnie na suchą gałązkę lub zaplątał się w jakieś płożące się po ziemi zarośla. Czasem też łapał katem oka niewyraźny zarys jego sylwetki na tle ciemnego lasu. Potrzebny mu był ten widok, by przekonać się, że nie jest w tym strasznym lesie sam. Nie mogli się porozumiewać głosem, gdyż poza sytuacjami, kiedy któryś z myśliwych musiał się zatrzymać, obowiązywał nakaz absolutnej ciszy, "by nie płoszyć zwierzyny", jak mawiał Siergiej, ale w chwilach, gdy spotykali się wzrokiem, dodawali sobie otuchy przyjacielskim machnięciem dłoni.

Szli już od kilku godzin i Mark poczuł, że jego uwaga zaczyna słabnąć. Wiedział, że wkrótce Siergiej zarządzi odpoczynek, podczas którego będą mogli zjeść niesiony w plecakach syntetyczny posiłek. Na razie ciągle starał się jak najdokładniej przepatrywać las, mimo, iż przychodziło mu to z coraz większą trudnością. Myśli uciekały gdzieś od tej mieszaniny obcych barw i kształtów, obraz zlewał się i tracił kontury, sprawiając, że Mark odczuwał lekkie zawroty głowy. Tęczowe kolory liści i owoców tworzyły przed nim wirujące, fantastyczne obrazy, grube pnie o nieregularnie popękanej korze zdawały się nabierać kształtów ludzi i zwierząt, które Mark pamiętał z czasów swego pobytu na Ziemi, a także stworzeń, których nigdy nie widział i które być może nawet nie istniały, ale ich wyobrażenie budziło w nim dziwnie znajomy oddźwięk. Spomiędzy gałęzi patrzyły na niego jakieś wielkie, białe oczy, daleko z przodu, na krańcach pola widzenia widział przesuwające się bezszelestnie ciemne ciała, ciche, groźne i obojętne. Kilka razy już chciał nacisnąć spust, ale rozsądek nakazywał mu najpierw się upewnić. Gdy się jednak do owych niewyraźnych mar zbliżał, rozwiewały się bez śladu, tylko po to jednak, by za chwilę znów się ukazać gdzieś daleko przed nim.

Niedobrze dziś ze mną, pomyślał. Spojrzał w stronę, gdzie powinien być Pablo, ale napotkał tylko ciemną, nieruchomą ścianę lasu. Nie dochodził z tamtej strony żaden dźwięk. Właściwie powinien w takiej sytuacji krzyknąć, by dokładnie określić pozycję towarzysza, ale nie chciał płoszyć ewentualnej zwierzyny. Postanowił zaczekać jeszcze chwilę i spróbować dogonić Pabla, który musiał być gdzieś lekko z przodu. Sięgnął do kieszeni po porcję środka wzmacniającego i przyśpieszył kroku. Postanowił, że w czasie odpoczynku poprosi Siergieja o zmianę pozycji.

Powrócił do przepatrywania rozciągającej się przed nim gęstwiny i nagle zobaczył przed sobą świetlistą postać człowieka. Odruchowo przypadł do najbliższego pnia drzewa, momentalnie przyklęknął i złożył się do strzału. Przez chwilę trwał w napięciu, ale nie naciskał spustu, czekając, aż postać się poruszy. Stała jakieś kilkadziesiąt metrów od niego, trochę w prawo, ciemna, wiotka, nieruchoma. Wytężył wzrok i mimo panującej w lesie duchoty poczuł, jak na czoło wstępują mu krople zimnego potu. W niewyraźnych zarysach twarzy rozpoznał Veronique. Wrażenie to trwało tak krótko, że nie zdążył nawet zastanowić się, skąd jego kobieta mogłaby się wziąć w sercu puszczy. Po chwili było już po wszystkim - przed sobą miał tylko wielkie, kolorowe liście. Słoneczne promienie, które jakimś dziwnym trafem zdołały przedrzeć się przez grubą warstwę chmur i gęstwinę rozłożystych koron aż tutaj, wyrzeźbiły relief do złudzenia przypominający twarz jego ukochanej, ale w sekundę później gdzieś tam, w górze, zasłona chmur musiała na powrót zamknąć się przed życiodajnym światłem i i Mark zrozumiał, że znowu dał się oszukać.

Powoli wypuścił powietrze z płuc i opuścił broń, ale nie wstawał. Ogarnęła go nagła niechęć do robienia czegokolwiek. Wywołane złudzeniem napięcie opadło zeń i poczuł się nagle straszliwie znużony. Opuścił głowę na ramieniu i pomyślał o Veronique. Przypomniał sobie jej twarz, jej oczy, ciepło jej ciała. Przypomniał sobie jej dzisiejszą wizytę w kopalni i zawstydził się swego oschłego zachowania. Zapragnął jej bliskości, teraz, tutaj, bliskości absolutnej, takiej, jakiej nigdy jeszcze nie udało mu się zaznać, choć przecież darzył kobietę najgorętszym uczuciem na jakie go było stać i, jak wierzył, ona odwzajemniała mu się tym samym. Znów poczuł palącą potrzebę porozmawiania z nią, wytłumaczenia jej wszystkiego, tak, by nie było już między nimi żadnych tajemnic, by rozumieli się bez słów, by odnaleźli się wreszcie raz na zawsze i tak połączeni razem kroczyli przez życie na tej obcej, ale przecież pięknej planecie.

Do tego jednak niezbędne było porozumienie, porozumienie absolutne, chciał, by znała każdą jego myśl, by potrafiła dzielić każde uczucie, chciał odkryć przed nią wszystkie swoje tajemnice, otworzyć się, podarować jej całego siebie, ze wszystkimi odczuciami, nadziejami, lękami, radościami i smutkami i chciał, by ona tak samo otworzyła się przed nim. Nie było to jednak proste, Gdy mówił, czuł, jakby jego słowa napotykały niewidzialną barierę, od której odbijały się i wracały do niego, zniekształcone, kalekie, śmieszne, nie mające nic wspólnego z tym, co się w nim działo, kim był, czym chciał się z nią podzielić. Gdy pytał - milczała lub unikała odpowiedzi. Wiedział, że to nie kwestia jej złej woli. Raczej jakiejś niedoskonałości tkwiącej w samym świecie, niedoskonałości słów, a może człowieka w ogóle, niedoskonałości, która była powodem tego, że ludziom tak trudno było do siebie dotrzeć i poczuć, że nie są już sami. Wierzył jednak, że warto próbować. Że nawet, jeśli nigdy nie uda się osiągnąć porozumienia idealnego, to nieustanne wysiłki pozwolą im przynajmniej stopniowo się do niego zbliżać. A to już było coś. Dlatego też wiedział, że gdy tylko wróci z polowania, znów usiądzie z nią przy stole i będzie mówił, będzie starannie dobierał słowa i konstruował zdania, by dać jej poczuć siebie, by podzielić się z nią swą radością z bycia tu, swym optymizmem, drżeniem, jakie odczuwał na myśl o perspektywach, jakie niosła ze sobą przyszłość. Widział, że będzie próbować, bo musi. Dlatego, że ją kocha i dlatego, że nie zostaliśmy stworzeni do życia w samotności. Więc nawet, jeśli rozmowa ta znów miałaby mu przynieść tylko niejasne poczucie klęski, nie wyzbędzie się nadziei i któregoś dnia spróbuje jeszcze raz.

Otrząsnął się z zamyślenia i ze zdziwieniem rozejrzał się dookoła. Otaczał go mieniący się przydymionymi barwami las, wypełniony ciszą tak dotkliwą, że nawet odgłos bicia własnego serca wydał mu się fałszerstwem. Ze zdziwieniem poczuł chłód i wilgoć przenikająca mu przez nogawkę. Spojrzał w dół i spostrzegł, że klęczy w niewielkiej, błotnistej kałuży. Musiał jej nie zauważyć, gdy nagłym ruchem przypadł do pnia. Jej powierzchnia, pokryta kolorową warstewką jakiejś oleistej mazi, w której załamujące się światło tworzyło barwne wzory przypominające te, które można czasem dostrzec na rozpuszczonych w wodzie plamach benzyny, odbijała jego zniekształconą postać.

Cisza dokoła była bolesna. Mark uświadomił sobie, że jest w tym lesie sam. Ogarnął go nagły, nieznany dotąd lęk. Wstał i energicznym krokiem ruszył przed siebie. Nie szukał już potworów, nie przepatrywał surowym spojrzeniem myśliwego rozciągających się przed nim zarośli. Biegą nerwowym truchtem, ze wszystkich sił starając się nie dać ponieść panice. Jedyne, czego pragnął, to znów znaleźć się między swoimi, między ludźmi. Pędził przed siebie wpadając na krzewy, łamiąc gałęzie i ocierając się o szorstkie pnie, ścigany przez dźwięk swego własnego, rzężącego oddechu.

Po pewnym czasie udało mu się wreszcie ujrzeć kilkanaście metrów przed sobą, nieco z boku, pochylone plecy skradającego się Pabla. Jeszcze dalej w bok zobaczył niewyraźną sylwetkę kolejnego myśliwego. Odetchnął z ulgą, uspokojony, że nie zmylił kierunku. Zwolnił kroku, by nie robić zbyt wiele hałasu, zrównał się z towarzyszem, po czym celowo nastąpił na suchą gałązkę. Pablo obrócił się błyskawicznie, kierując w stronę Marka wylot lufy miotacza, ale ten uspokoił go przyjacielskim uniesieniem dłoni. Pablo odwzajemnił pozdrowienie, uśmiechnęli się do siebie nieznacznie w ciemnościach, po czym obaj ruszyli dalej.

*

Veronique nie od razu wróciła do domu. Nic jej nie ciągnęło do tego pustego pomieszczenia o okrągłych oknach, gdzie mogłaby tylko czekać bez ruchu na to, co się stanie. Przez jakiś czas błąkała się po osadzie, starając się unikać przypadkowych spotkań, ale krążenie po tej ograniczonej i monotonnej przestrzeni szybko zaczęło ją nużyć. Wiedziała, że te kilka kobiet, które mieszkały na Kimmerii, siedzi teraz w którymś z domów i umila sobie oczekiwanie na mężów błahymi rozmowami, ale nie ciągnęło jej ku nim , a i one niespecjalnie szukały jej towarzystwa. Nie znała ich niemal zupełnie, od samego początku starała się ich unikać, choć sama nie wiedziała dlaczego, szybko więc zyskała sobie opinię osoby dumnej i niesympatycznej. Pomyślała o wzgórzu i skierowała swe kroki w jego stronę. Nigdy nie była tam sama, ale dobrze pamiętała drogę. Wspinaczka zabrała jej ponad godzinę. Na szczycie nie było nikogo. Wiatr był tego dnia bardzo słaby, nie dawał ochłody. Spojrzała na las, ale zaraz odwróciła gwałtownie głowę. Położyła się w wysokiej trawie i przymknęła oczy. Starała się wyrzucić z głowy wszystkie myśli, ale strzępy światła i cienia przepływające jej miarowo pod powiekami nie dawały jej spokoju. Po dalszych dwóch godzinach poddała się i zrozumiała, że nie pozostało jej nic innego, jak wracać. Jakiś czas chodziła jeszcze po osadzie, ale wiedziała, że moment, kiedy będzie musiała przestąpić próg swego pustego domu zbliża się nieuchronnie. Wchodząc, ze szczególna starannością zaryglowała za sobą drzwi, mając jednak niejasne poczucie daremności swych wysiłków.

*

Długo szukali miejsca nadającego się na postój, bo teren, który tego dnia penetrowali, był podmokły i pokryty wyjątkowo gęstą roślinnością. Kiedy w końcu znaleźli coś na kształt małej, porośniętej tylko rzadkimi krzewami polanki, wszyscy od razu rzucili się na ziemię, by jak najprędzej zażyć zasłużonego odpoczynku. Duchota i ciężkie wyziewy lasu mocniej niż zazwyczaj dały im się we znaki.

Mark położył się na skrawku suchej ziemi i niemal od razu zasnął. Obok niego leżał Pablo, na wznak, z głową opartą o niebieskawy pień wielkiego. Pod przymkniętymi powiekami pulsowały mu kolorowe plamy. Ziemia, na której leżał, była ciepła i wilgotna, miał wrażenie, że czuje krążące w niej soki, które dają życie tym wszystkim ohydnym tworom obcej natury, jakimi była pokryta jej powierzchnia i ogarnęło go obrzydzenie.

- Policzmy, czy wszyscy dotarli! - głos Siergieja zdawał się dochodzić z wielkiego oddalenia, zza grubej zasłony ciężkiego powietrza. Pablo niechętnie uniósł powieki i ujrzał przed sobą zniekształcony przez napływające mu do oczu łzy znużenia pejzaż Kimmerii. Przetarą powieki i spojrzał jeszcze raz. Obraz stał się wyraźniejszy i Pablo ujrzał przed sobą bajecznie kolorową otchłań znienawidzonego lasu. Naszła go ochota zakląć, by dać w ten sposób wyraz swej wściekłości, przekląć ten odrażający las, tę zakazaną planetę, która nie chciała ugiąć się przed ich wolą i wszelkie plugastwo, jakie się na niej pleniło. Już zaczął otwierać usta, by urzeczywistnić swój zamiar, lecz przekleństwo uwięzło mu w krtani. W głębi puszczy, kilkadziesiąt metrów od skraju polany, coś się poruszyło. Pablo sprężył się cały i utkwił wzrok w tym punkcie. Nie dorywając od niego oczu położył dłoń na ramieniu leżącego obok Marka, ale ten spał zbyt głęboko, by zareagować ten delikatny znak. Znów poruszenie i trzask łamanej gałązki. Coś dużego przedzierało się przez zarośla. Jeszcze ułamek sekundy i Pablo był już prawie pewien - lasem kroczyła jakaś czarna, błyskająca z daleka białkami oczu postać.

- Mamy go! - krzyknął zrywając się z ziemi i chwytając swój miotacz.

- Co się dzieje!? Gdzie!? - zapytał nieprzytomnie wyrwany nagle ze snu Mark.

- Tam ! Tam jest ! - wrzasnął Pablo wskazując palcem w kierunku, gdzie ujrzał przybysza. Zdało mu się, że zbliżająca się istota znieruchomiała na ułamek sekundy, jakby zaskoczona nagłym hałasem i wykonała niezdecydowany ruch, jakby chciała uskoczyć w zarośla, ale Pablo był szybszy. Błyskawicznie podniósł broń do oka, wycelował i wypalił. Świetlisty promień poszybował przez gęstwinę.

- Trafiłem go, trafiłem!

- Gdzie jest?

- Tam!

- Tam, tam! Widzę następnego!

Mark chwycił z ziemi swój miotacz i posłał długa serie w miejsce, w którym jeszcze skrzyły się rozbłyski z broni Pabla. Działał jak w amoku, nic przed sobą nie widział, po prostu strzelał w kierunku, który mu wskazano. Pozostali myśliwi zaczęli biegać bezładnie dookoła polany z bronią w ręku, wypatrując w wielobarwnej gęstwinie nowych wrogów. Kilku z nich pobiegło w kierunku, w którym pojawił się ten pierwszy

- Za mną, tutaj są! - wrzeszczał Pablo sadząc długimi susami przez las.

Kilka kolejnych świetlnych smug przemknęło między drzewami.

- Mam go! Mam następnego!

- Tu, tu jest ich więcej! - krzyczał ktoś z drugiego końca polany.

- Otaczają nas!

- Strzelać! Wybić skurwysynów!

Polana i otaczający ją las rozjarzyły się błyskami laserowych promieni. Ze wszystkich stron dobiegały krzyki o zbliżaniu się nowych wrogów. Myśliwi rozpierzchli się po gęstwinie, kryjąc się odruchowo przed ewentualnym ogniem przeciwnika i strzelając raz po raz, zewsząd dało się krzyczeć głosy donoszące o kolejnych trafieniach. I nawet Siergiejowi, który biegał miedzy strzelającymi krzycząc coś i gestykulując, jego głos jednak ginął w szalejącym dokoła zgiełku.

*

Veronique siedziała za stołem wpatrując się w nadciągający z wolna nad puszczę zmrok. Wiedziała, że teraz mogła tylko czekać, że nie ma już dokąd przed tym czekaniem uciec. Patrzyła na las, ale las pozostawał niewzruszony, z jego ciemnego oblicza nic nie dało się wyczytać. Zupełnie, jakby był martwy, pomyślała Veronique choć wiedziała, że ta puszcza jest przecież kwintesencją tutejszego życia, że jest życiem samym.

Uniosła powoli wzrok, szukając gwiazd na niebie. W ciągu tylu miesięcy pobytu na tej planecie nie wyzbyła się jeszcze owego odruchu. Na Kimmerii nigdy nie było widać gwiazd. Gruba warstwa chmur skutecznie chroniła je przed oczami kolonistów. Ale Veronique wierzyła, że ciągle tam są, wysoko, ponad chmurami i że część z nich to te same, które widać z Ziemi. Zastanowiła się, do ilu z nich udało się już ludziom dotrzeć. Na to pytanie jednak nie mogła już znać odpowiedzi ani ona, ani żaden inny człowiek we Wszechświecie.

*

Pablo stał z opuszczoną głową i miarowym, bezsensownym ruchem przygładzał włosy na czubku głowy. Z przymkniętych powiek płynęły mu łzy. Tym razem nie były to łzy znużenia. Stojący obok Siergiej położył mu swą ciężką dłoń na ramieniu, a młody myśliwy o czarnych oczach jakby tylko na to czekał, natychmiast przywarą mu twarzą do piersi i jego głośny, rozdzierający szloch wypełnił ciemną przestrzeń lasu. Zakłopotany starzec wzdrygnął się, jakby nie wiedział, co zrobić, po chwili jednak objął Pabla swym mocnym ramieniem i głaszcząc delikatnie jego wstrząsane spazmami ciało zaczął szeptać ze wzrokiem utkwionym w przestrzeń:

- To nie twoja wina, chłopcze. To nie twoja wina. To one...

- Siergieju... - dobiegą go z tyłu czyjś cichy głos.

Oderwał delikatnie Pabla od swej piersi i odwrócił głowę. Ujrzał za sobą Marka z miotaczem przewieszonym przez ramię, przestępującego niezdecydowanie z nogi na nogę, jakby się wahał, czy przerywać tę scenę dziwnego i smutnego zbliżenia.

- Mów - powiedział Siergiej.

- Znaleźliśmy następnego.

- Kto to?

- Młody Jens.

- Żyje?

Mark nie odpowiedział, tylko utkwił ciężki wzrok w ziemi. Z piersi Siergieja dobyło się ciężkie westchnienie.

- To już trzeci. Ilu jeszcze brakuje?

- Dwóch.

- Dobrze. Szukajcie dalej. Pospieszcie się. Wkrótce musimy wracać.

Mark oddalił się w noc, ku rozlegającym się z głębi lasu monotonnym nawoływaniom i błąkającym się po gęstwinie niby szukające ukojenia dusze słabym smużkom latarkowego światła.

Siergiej spojrzał na Pabla, który przykucnął obok pnia i pojękując cicho kołysał się miarowo na palcach. U jego stóp leżało oblepione zaschniętym błotem, na wpół zwęglone laserowym promieniem ciało jednego z myśliwych.

*

- Chodź nami! Chodź! - Zadźwięczał jej tuż przy uchu przenikliwy szept. Veronique otworzyła oczy i uniosła głowę z nad stołu, ale ujrzała przed sobą tylko nieprzenikniony mrok. Cierpliwie czekała, aż jej wzrok przywyknie do ciemności. Była spokojna i całkowicie rozbudzona. Oddychała głęboko i miarowo, a świst wypuszczanego nosem powietrza był jedynym dźwiękiem, jaki docierał do jej uszu.

Po krótkiej chwili ujrzała je. Tak wyraźnie, jak nigdy dotąd. Przybyły w wielkiej liczbie. Stały przed nią ustawione w szpaler i wpatrywały się w nią ciepłym, kojącym wzrokiem. Ich wydłużone, półprzezroczyste sylwetki, wielkie, jarzące się w ciemnościach oczy i błoniaste skrzydła nie budziły w niej zdziwienia. Przeciwnie, wydawały jej się czymś znajomym, bliskim, czymś, o czym w gruncie rzeczy zawsze wiedziała, że istnieje i czego oczekiwała jak niezbędnego i ostatecznego dopełnienia swego świata. Poczuła się lekka, jakby opadł z niej jakiś ogromny, gromadzony przez lata ciężar. Uśmiechnęła się do siebie w ciemnościach i dotknęła dłonią swego rozgrzanego brzucha.

- Dokąd? - spytała.

*

Orszak ciemnych postaci szedł wąską aleją pomiędzy domostwami. Posuwały się w milczeniu, ciszy nocy nie zakłócało ani jedno słowo, tylko chrzęst ich na wysypanej żwirem ścieżce odbijał się echem od owalnych ścian. Ciężko i powoli, ze zwieszonymi na piersiach głowami zagłębiały się w osadę, a z tyłu, na końcu pochodu, trzy przywiązane do żerdzi, bezwładne bryły ciemności kołysały się miarowo w takt ich kroków.

Nie żegnając się i nie obdarowując życzeniami dobrej nocy postacie zaczęły stopniowo odłączać się od orszaku, zmierzając ku drzwiom swych domów. Z ich okrągłych okien sączyły się strumyki bladego światła. Ale budynek, do którego zmierzał mężczyzna kroczący na przedzie, był całkowicie ciemny. Mężczyzna uniósł lekko głowę, przystanął, jakby zdziwiony, po czym wolno podszedł do drzwi i zastukał. Potem, odczekawszy chwilę, zastukał jeszcze raz. Z domu nadal nie dochodził żaden dźwięk, a jego okna pozostawały ciemne, więc mężczyzna nacisnął klamkę, ale drzwi były zaryglowane. Zapukał więc ponownie, tym razem głośniej, potem jeszcze raz i jeszcze. Z tyłu, w osadzie dało się słyszeć narastający gwar, w nocnym powietrzu rozbrzmiewały radosne, powitalne okrzyki i jęki rozpaczy, ale z domu, przed którym stał, wciąż odpowiadała mu tylko głucha cisza.