DOMINUS

Rozpadałem się. W pył. Na tysiące, miliony, miliardy odłamków, okruchów, wycinków istniejących niezależnie od siebie, zaplątanych w szalonym wirze, jaki wykręcał moje ciało i odrywał je od duszy, która już dawno porzuciła ostatnie pretensje do nieśmiertelności. Co jeszcze trzyma przy sobie te rozbiegane, drżące kawałki materii organicznej zwanej ludzkim ciałem? Dlaczego mózg wypełniony skłębionymi myślami jeszcze nie eksploduje? Jaka siłą grawitacji, ciążenia czy wiązań międzyatomowych powoduje, że te obce sobie fragmenty szkieletu kostnego, tkanki łącznej i mięsa nie rozleciały się na tysiące kawałków, którymi są w rzeczywistości? Istniejące bez żadnego wspólnego celu, żyjące własnym cierpieniem, obok siebie a nie ze sobą moje-niemoje ręce, nogi, głowa, żołądek, nerki, wątroba i ciągle bijące serce co jeszcze trzyma je razem? Cóż spina ten zmutowany łańcuch DNA? Przecież nie moja energia życiowa ani żadna elan vital, bo utraciłem ją już dawno.

W głowie trzepocze tylko jedna myśl. Czy to ona jest ową nadrzędną mocą, która panuje nad moim rozdygotanym ciałem? Ten strach, lęk, przerażenie? Ta ciągła panika, że to już? Czy teraz? Złote punkciki pod powiekami to pszczoły czy szerszenie? a może wielkie, błyszczące końskie muchy, których zawsze tak bardzo się brzydziłem?

Chwila ulgi. To tylko odblask światła na siatkówce, niepotrzebnie patrzyłem w słońce. Ale TO w każdej chwili może nadejść, chwycić mnie za gardło, ścisnąć mózg pulsujący strachem, oszalały od tysiąca zagubionych myśli. Co TO będzie myszy, pająki, szczury czy, najgorsze z możliwych, węże? Boję się, boję się, boję... Z gardła chce wyrwać się przeciągły skowyt: Pooomooocyyy, ale zaciśnięte szczęki nie dają się rozewrzeć. Zęby tak mocno wbite w siebie, że w każdej chwili mogą popękać, grożą odgryzieniem języka, pogruchotaniem żuchwy, lecz nie mogę poluzować mięśni twarzy. Gdybym to zrobił, zacząłbym wyć bez opamiętania.

Co robić, kiedy nie sposób ani siedzieć, ani leżeć, ani stać? Chodzić! Zataczając się, obijać się o ściany, potykać się o własne nogi, padać i wstawać, ale w ten jedyny sposób pokazywać, że jeszcze żyję.

Nie wytrzymam. Wszystko boli tak bardzo, że za chwilę ból rozsadzi mnie od środka, skręci w małą, wyżętą szmatkę, zamieni w jeden drgający cierpieniem mięsień. Duszę się, umieram! Nie, to jeszcze nie teraz. Zapomniałem o oddychaniu. Gdy wstrzymuję oddech, na chwilę przestaje boleć.

Może zadzwonić po lekarza? Ale co on mi pomoże? Znowu pouśmiecha się z litością podszytą poczuciem wyższości, zaproponuje kroplówę i zastrzyk na uspokojenie. Co on wie, ten blady krętek na drugim końcu strzykawki, co on wie o cier- pieniu? Ubrany w tę swoją profesjonalną biegłość jak w pancerz ochronny i w to wieloletnie doświadczenie mówiące, że nie z takich rzeczy ludzie wychodzili, myśli, że może patrzeć na mnie z pogardliwą pobłażliwością i zbywać krótkim:

- A nie mówiłem...? Teraz trzeba będzie pocierpieć...

Żadnych konowałów! Nigdy więcej! Ale może wziąć proszek? Może to uspokoi rozdygotane serce, może uciszy nerwy na tyle, że nie będą już tak zupełnie na zewnątrz? Bo póki co, czuję cały układ nerwowy na wierzchu skóry. Jakby też nie mógł tego wytrzymać i chciał pójść sobie daleko od swego zwariowanego właściciela. Więc może proszek go uspokoi albo przynajmniej zamuli. Tyle że wszystkie dobrodziejstwa medycyny końca XX wieku już na mnie nie działają, włącznie z osławionym prozakiem. Musiałbym wziąć całą garść, a boję się przedawkować. Nie chcę, nie chcę umierać!

Która godzina? Boże, to tak wcześnie? Jak mam wytrzymać sekundy ciągnące się niczym doby, godziny trwające całą wieczność? To dopiero południe. W jaki sposób dotrwać do nocy? a jak przetrwać noc, tę najstraszliwszą ze wszystkich porę, kiedy trzeba leżeć bez ruchu, żeby nie pobudzić Basi i dzieciaków, kiedy wyostrzony do granic możliwości słuch pozwala słyszeć kapanie wody u sąsiadów, a dobiegająca zza okna muzyka budzi podejrzenie, że ten dźwięk wcale nie dobiega ze słuchanego po cichutku radia jakiegoś nocnego marka, że właśnie nadeszła pora omamów słuchowych. I ta panika, bo melodia powtarza się w kółko i nie chce się skończyć to wszystko może zabić.

Ile bym dał, żeby móc zasnąć... Boże, nie błagam o wyleczenie! Ześlij mi sen, twardy, bez koszmarów, upiorów w ciemności drążących mój mózg, wolny od przerażenia z lekka tylko ucichłego, które nie śpi, bo boi się własnych snów. Pozwól mi zasnąć i przetrwać te straszne godziny między życiem a śmiercią. Albo daj sen nieskończony, sen spokojny. Spraw, żebym już nie cierpiał.

To nic nie da. Nie będzie snu, nie będzie uspokojenia. Coś mnie trzyma za włosy i nie pozwala odejść. Muszę zacisnąć zęby i przecierpieć.

Zacisnąć zęby? Jeszcze bardziej? Przecież to niemożliwe! a ja już nie mam siły. Wiem, świetnie wiem, co mi może pomóc, znam najlepsze, jedyne lekarstwo na moje dolegliwości. To takie proste. Wystarczy trochę forsy i odrobina samozaparcia, żeby doczołgać się do sklepu.

Forsa! Szybko! Gdzie mogą być jakieś pieniądze? Przetrząsnąć wszystkie schowki i kieszenie To nic, że robiłem to już dwie godziny temu. Teraz zdarzy się cud i znajdę gdzieś pod podszewką zapomniane dziesięć złotych. Szybciej. Dlaczego te cholerne ręce nie potrafią rozpiąć guzika? Dlaczego nie są w stanie obmacać podszewki? Czemu całe są z drewna i na dodatek dygoczą tak mocno, że w żaden sposób nie dają się uspokoić?

Nigdzie nie ma? To niemożliwe! Jeszcze raz muszę sprawdzić. Kurrrwa, przecież miało być!

To może dadzą mi na krechę? Do kogo pójść? Do pana Włodka? Nie, wiszę mu za dwa ostatnie dni. A w "Uszatku"? Cholera, tam też wczoraj brałem.

Do kogo zadzwonić? Przecież tu chodzi o głupie dziesięć, no najwyżej dwadzieścia, złotych. Tyle chyba każdy ma? Ale nikt mi nie pożyczy. Chyba u wszystkich znajomych jestem już zadłużony.

Nie ma rady muszę czekać na Basię. Wyciągnę od niej ostatnie grosze i pójdę. Przecież nie mogę tak cierpieć, ona powinna to zrozumieć. Na co ją wezmę? Jak zawsze, na litość i szczerość? Tak, ten numer nigdy jeszcze nie zawiódł. Teraz też nie zawiedzie.

Ile jeszcze? Boże, cała godzina? Ja nie wytrzymam! Może jak będę bez przerwy patrzył na zegarek, czas prędzej zleci? a przynajmniej pozbędę się złudzeń, że biegnie szybciej niż to jest w rzeczywistości.

Nie, nie wytrzymam. To monotonne tykanie sekundnika przyprawi mnie o szaleństwo. Lepiej nie patrzeć. Byleby przetrwać te pięćdziesiąt pięć minut. A potem wszystko będzie dobrze. Wyleczę się, zbiorę myśli i pokombinuję co dalej. Coś wymyślę. Zdobędę skądś forsę. Wszystko się ułoży. Tylko niech ona wreszcie przyjdzie i da mi te pięć dych!

Brzęczyk domofonu. Czyżby...? Wróciła wcześniej! Hurra! Już nie będę cierpiał. Żeby tylko nie odmówiła... Muszę ją nieźle pobajerować. Ale... przed nami cztery dni świąt. Co dzieciaki dostaną do zjedzenia? Nie mogę wydać ostatnich pieniędzy...

Co tam, później coś się skombinuje. A poza tym kupiłem przecież wczoraj dwa kilo kaszanki i kilo cebuli. Z głodu nie umrzemy. Ja zresztą mogę nie jeść. I tak mój żołądek niczego nie przyjmuje.

Jest już. Teraz tylko dobrze to rozegrać. Odpowiednio zbolała mina, artystyczny jęk, błagalne spojrzenie. Musi pęknąć. Jak zawsze.

Co jest, cholera? Udaje, że nic nie widzi. Co ona sobie myśli? Że te pocałunki na dzień dobry i zapewnienia, jak bardzo mnie kocha, wystarczą? Będę musiał mocniej zagrać.

Wstałem i powoli podchodziłem do Basi. Po głowie tłukła się jedna myśl. Jak ją wzruszyć, na jaki lep ją złapać?

- Co ci jest, kochanie? Zrobić ci coś? Co byś chciał?

- Nic, tak tylko chodzę i kombinuję, jak cię oszukać, żebyś mi oddała ostatnie pieniądze.

Czy to ja powiedziałem? To chyba Ktoś powiedział za mnie. Albo na moment ocknął się ten drugi, dobry ja. Ten, którym zawsze chciałem być.

Ból, strach, rozdygotanie wszystko przeszło, jak ręką odjął. Spokój, który zalał mnie potężną falą, był tak wielki, że musiałem się położyć, inaczej nie utrzymałbym się na nogach. Nie mogłem uwierzyć to, co przed chwilą było wyłącznie supełkiem przerażonego nieszczęścia, w ułamku sekundy stało się jednolitym, mocno co prawda schorowanym, ale stanowiącym jedność ciałem.

W zasadzie nic się nie zmieniło. Wciąż byłem potwornie chory, ból nie ustał ani na moment, żołądek nie zaczął pracować, serce nadal tłukło się jak spłoszony ptak w klatce. O głowie lepiej nie wspominać. Ale objawy te znosiłem bez żadnych problemów, bowiem równocześnie rozumiałem, że zmianie uległo wszystko. Jakby w mgnieniu oka dawny Mirek rozleciał się na kawałki, by w tej samej chwili powstać od nowa niby ten sam, a zupełnie odmieniony.

Resztę dnia przeleżałem spokojnie, oszołomiony własnym szczęściem. Powoli wchodziłem w głąb siebie, już bez obawy, że znajdę tam coś paskudnego. Spajałem poszczególne części ciała, przywracałem kontakt, który ze sobą utraciły. Wnikałem w każde włókno mięśni, w każdą komórkę nerwową, naprawiałem je, regenerowałem i włączałem w całość. Potrafiłem zrobić to wszystko i, co dziwniejsze, wcale mnie to nie zaskakiwało. Wiedziałem, że siła, którą rozporządzam, nie pochodzi ode mnie.

Lęki i obawy powróciły pod koniec dnia. Coś podszepnęło mi pytanie, co będzie w nocy. Czy koszmary na pewno nie powrócą? a może wziąć tak na wszelki wypadek jakiś proszek? Przecież jeden nie zaszkodzi.

Wziąłem i to była najgłupsza rzecz, jaką mogłem uczynić. Już w trakcie przełykania zacząłem się potwornie bać, że jednak zaszkodzi, że to będzie o ten jeden proszek w życiu za dużo.

Znów zaczął się dygot, kołatanie serca, rozbiegany wzrok i drżenie rąk. Rzucało mną gorzej niż dziurawą łajbą podczas sztormu. Przez głowę przelatywały tysiące oszalałych myśli. A co będzie, jeśli TO zacznie się teraz? Czy dożyję świtu? a może wyląduję w Tworkach?

W takim nastroju poszedłem spać. Wtuliłem się w Basię i próbowałem zasnąć. Ale sen nie nadchodził. Przewracałem się z boku na bok, przykrywałem głowę poduszką, zaciskałem oczy najmocniej, jak potrafiłem. I wciąć byłem przytomny.

Kiedy wreszcie zasnąłem, we śnie pojawiła mi się cud dziewica. Śliczna, uwodzicielska i uległa. Ideał hurysy. Ubrana była w zwiewną, prześwitującą materię, która więcej odsłaniała niż ukrywała. Patrzyłem na to wszystko jakby z boku. Czułem nie wiem, skąd czerpałem to przekonanie że mogę swoim snem sterować, że jestem jego widzem, aktorem i reżyserem jednocześnie.

I ocknęła się moja pycha. Postanowiłem sprawdzić swoją moc. Zażyczyłem sobie, by dziewica zrzuciła niepotrzebne zasłony. Zaczęła powoli obnażać się i czyniła to jak najbardziej wyrafinowana striptizerka. W końcu stała przede mną całkiem naga, powolna i zawstydzona. Zapragnąłem mieć ją jak najbliżej siebie, poczuć ciepło jej ciała, dotknąć jej nagiej, na pewno atłasowej skóry. Wyczuła moje pragnienie, zaczęła się zbliżać, była już prawie przy mnie...

I nagle... Zmieniła się w takie monstrum, jakiego świat nie widział. Ten potwór był tuż, tuż i chciał mnie wchłonąć, wessać do swego wnętrza. Straciłem nad nim wszelką władzę, nie panowałem też nad swoim snem, przestałem być jego reżyserem, a stałem się przerażonym, zamienionym w kamień uczestnikiem. Na nic zdały się rozpaczliwe komendy: obudź się!, które próbowałem sobie wydać. Znalazłem się w całkowitej władzy koszmaru. Wszystko zdążało do nieuchronnego końca.

Już miałem zostać pochłonięty i wymazany z oblicza świata, gdy coś z potężną siła wtargnęło w mój sen i monstrum umknęło popiskując z przerażenia, a mnie znów zalała fala nieziemskiego spokoju.

Wiedziałem, czego uniknąłem, wiedziałem, kto mnie uratował i wiedziałem, że teraz jestem bezpieczny. Czułem daną sobie moc, która mogła zapewnić mi całkiem nową przyszłość, co więcej zmienić przeszłość. Miałem pewność, że cokolwiek teraz, w ciągu tej nocy zrobię, będzie dobre. Zło umknęło ode mnie w przerażeniu i nie wróci natychmiast. Budzę jego strach i obrzydzenie.

Postanowiłem sprawdzić swą moc i naprawić własne życie. Co było przyczyną wszystkich moich nieszczęść? Odpowiedź na to pytanie miałem gotową już dawno. Zbyt wczesne małżeństwo. Za szybko musiałem być dorosły i odpowiedzialny. Cóż z tego, że podołałem wszystkim obowiązkom cenę miałem zapłacić w przyszłości.

I zapłaciłem. Niemało. Czy mogłem to zmienić?

Wyobraziłem sobie następującą scenę:

Przeniosłem się w czasy przed poznaniem Basi. Wszystko poszło jak z płatka. Nagle znalazłem się w rodzinnym domu. Z lustra spoglądał na mnie zapomniany już, dwudziestoletni Mirek. Bałem się, czy przypadkiem za chwilę nie pojawi się oryginał. Ale na całe szczęście byłem jedynym sobą w domu. Nikt się w niczym nie zorientował. Nawet mama.

- I co, synku? Nie idziesz na imieniny Wojtka? - zapytała wchodząc do pokoju. Przecież zrobisz mu przykrość.

- Źle się czuję, mamo. A do Wojtka już dzwoniłem.

- Co ci jest? - zaniepokoiła się. Rzeczywiście jesteś jakiś dziwny.

I jak tu nie mówić o matczynej intuicji? Zrozumiałem, że jeśli nie będę trzymał mamy na odległość, nie zdołam jej oszukać.

- Chyba złapałem jakąś grypę. Położę się i wygrzeję. Do poniedziałku powinno być dobrze.

- Połóż się, synku. Zrobię ci herbaty z sokiem malinowym.

Wyszła. Odetchnąłem z ulgą. Udało się, nawet mama dała się wprowadzić w błąd. Wszystko powinno pójść po mojej myśli. Nie pójdę na imprezę do Wojtka, nie poznam Basi, nie będzie za rok ślubu...

Nie będzie też wielkiej miłości, świadomości, że wreszcie nie jestem sam, wiary, że gdybym chciał, mógłbym całemu światu rzucić wyznanie, szalonego bicia serca, gdy czekałem na przyjście Basi i nieziemskiej radości, gdy widziałem, jak wysiada z autobusu i tanecznym krokiem podchodzi do mnie. Mam pozbawić się tego szalonego roku, kiedy wszystko wydawało się możliwe i wszystkie drogi tego świata stały przede mną otworem?

Gdzie to się podziało? Kiedy się skończyło? Spowszedniało? Czy załamało się, przygniecione ciężarem codziennych obowiązków, pogonią za środkami na zapewnienie początkowo elementarnych, stopniowo coraz wymyślniejszych potrzeb? a może to wina tego zawistnego świata, który nie może znieść czyjegoś szczęścia i tak długo będzie knuć, aż je zniszczy?

Miałem do wyboru: albo nieziemskie szczęście zakończone alkoholizmem, albo szarość i bylejakość zakończoną... No właśnie - czym?

Ponownie puściłem cugle wyobraźni i... Aż wrzasnąłem z przerażenia. W tej wersji rzeczywistości nie było mnie! Nie istniałem! Poczułem, że zaczynam się rozpływać, znikać, że za chwilę nie będzie mnie nigdzie.

Wtedy potężna ręka delikatnie spoczęła na mojej głowie i znalazłem się na swoim łóżku. Obok mnie spokojnie spała Basia. Wiedziałem, jaki byłby mój los, gdybym nie poszedł do Wojtka i nie poznał przyszłej żony - ciągła samotność, rozgoryczenie i uraza do całego świata, zawalone egzaminy na studia, wojsko, warta, kałasznikow pełen naboi...

Łzy wdzięczności same płynęły mi po twarzy. Nie wiedziałem, czy błogosławić Basię czy Tego, który ponownie mnie uratował. Zresztą chyba nie miało to żadnego znaczenia. Wszystko we mnie krzyczało: dziękuję!

Nadal jednak nie znałem odpowiedzi na pytanie, jaka mogła być przyczyna ostatnich siedmiu lat pełnych nieszczęścia. Wiem. Za wcześnie zostałem ojcem. 22 lata to naprawdę za wcześnie. A i dla Basi mogło to mieć miejsce nieco później. Trochę ponad rok małżeństwa - toż my nie zdążyliśmy nacieszyć się sobą, a tu już trzeba było wejść w najpoważniejszą rolę w życiu człowieka. Stanowczo za wcześnie.

Przeniosłem się myślą w tego Sylwestra, kiedy została poczęta Gosia. Wyobraziłem sobie, że stało się to trzy lata póżniej.

To było łatwe zadanie. A jakie przyjemne. Trzy szalone lata upłynęły jak jedna chwila. Upajaliśmy się swoją obecnością, chłonęliśmy naszą miłość i oddanie. Nawet nie potrzebowaliśmy żadnych dodatkowych atrakcji wspólne życie było wystarczająco atrakcyjne. Niestety, pewne oznaki świadczyły, że moja choroba rozwija się tak samo a nawet szybciej jak w prawdziwej rzeczywistości. Bagatelizowałem te oznaki, mówiłem sobie, że przecież teraz jestem uświadomiony, do czego to może doprowadzić, że przestanę, gdy będzie trzeba. Jednak nie przestawałem, zwłaszcza że coraz bardziej doskwierała mi świadomość tymczasowości tego świata.

Potem przypomniałem sobie dzień, kiedy Basia wróciła do domu dziwnie rozpromieniona i oznajmiła mi, że jest w ciąży. Wyobraziłem sobie, co byłoby dalej.

Początkowo wydawało mi się, że wszystko jest w porządku. Szybko jednak zrozumiałem, jak bardzo się mylę. Dzieci były mi, a raczej ja im, zupełnie obce. Traktowały mnie jak powietrze, gorzej jak wroga. Nie potrafiłem pojąć, co im się stało. Gdzie podziały się te cudowne dzieciaki, czasem krnąbrne i opryskliwe, ale najczęściej ufne i lgnące do mnie całym sercem? Co się z nimi stało? Nagle w porażającym przebłysku zrozumienia prawda dotarła do mojej świadomości. Dorastały w cieniu mej choroby, nigdy nie poznały ojcowskiej miłości ani dumy z własnego taty. Znały tylko wstyd i strach. Kiedy zostałem uleczony, dla nich, i dla mnie, było już za późno. Byliśmy sobie obcy.

- Nie chcę oglądać tego świata! - zawyłem. - Błagam, zabierz mnie stąd!

I znów potężna, łagodna dłoń przeniosła mnie do mojego świata. Zrozumiałem, że to mój jedyny świat, że wszystko, co się stało, stać się musiało, że nie ma ucieczki przed własną przeszłością. Nie będzie kolejnej próby. Nie ma potrzeby. Wszystko już zrozumiałem.

Pojąłem, jak potwornie bezmyślny i pewny siebie byłem, gdy w męce krzyczałem: Dlaczego mnie zostawiłeś? Nigdzie nie widzę twoich śladów!

Przez głowę przemknął mi film mojego życia, ale nie była to zapowiedź śmierci, a powtórnych narodzin.

Widziałem czteroletniego Mirka, który w jednym z jezior augustowskich wpada w głęboki dół, woda się nad nim zamyka, a mama i tata są daleko. I woda sama wynosi mnie na powierzchnię, a ja w swojej dziecinnej nieświadomości krzyczę: Mamo, pływam!

Zobaczyłem te wszystkie chwile, gdy rozmyślałem o skoku w przepaść a jakaś potężna siła głupcze, myślałeś, że to strach! powstrzymywała mnie przed tym.

Później ujrzałem przerażone twarze kierowców, motorniczych, maszynistów, którzy jakimś cudem hamowali lub omijali rzucające im się pod koła ciało.

Pojąłem, że dziecko siedzące na ramionach ojca nie widzi niczyich śladów albo bierze jego ślady za własne. Jakże krnąbrnym dzieckiem byłem...! Nie krnąbrnym, tylko zbyt niecierpliwym, za bardzo dufnym w siłę swojego umysłu zabrzmiało w mych uszach.

Szloch, który wstrząsał moim ciałem nie był już bezgłośny. Szlochałem tak mocno, że rozbudziłem Basię.

- Kochanie, co ci jest? Co się stało?

W jej oczach czaiło się przerażenie. Już chciała się zrywać i dzwonić po pogotowie. Uśmiechnąłem się do niej przez łzy i powiedziałem:

- Nic, Basieńko. Po prostu jestem szczęśliwym alkoholikiem.

Popatrzyła niedowierzająco, ale widocznie uspokojona tonem mojego głosu odwzajemniła uśmiech i przewróciła się na drugi bok.

Za oknem wstawał świt. Nadchodził kolejny trudny dzień. 15 sierpnia 1997 roku. Ale teraz wiedziałem, że nie jestem sam. Basia wtuliła się przez sen. Spojrzałem na zegarek. Od jego zielonkawej, fosforyzującej tarczy ostro odcinała się wyryta czerwonymi literami w kalendarzu nazwa dnia: DOM.