KRZYSZTOF ZADROS

Drzewo


Nasamprzód należy nam zauważyć, że świat jest kulisty,
bądź to dlatego, że kula jest najdoskonalszą postacią
z pośród wszystkich innych, nie potrzebującą żadnych
połączeń i w sobie zamkniętą, bądź też dla tego,
że kula jako największą objętość mająca,
jest najbardziej zdolną do pomieszczenia w sobie
wszystkiego i zachowania.

Mikołaj Kopernik O obrotach ciał niebieskich


Robotnik leśny Tadeusz Golas kroczył wąską, prostą przecinką przez las. Jego lśniące gumofilce raz po raz zapadały się w puszysty śnieg. Poranek był słoneczny, mężczyzna co chwilę musiał mrużyć oczy przed blaskiem przebijających się przez plątaninę igieł i gałęzi słonecznych promieni. W prawej ręce niósł masywną, pomarańczową pilarkę łańcuchową, w lewej - torbę z drugim śniadaniem, herbatą i narzędziami. Popękana, stwardniała skóra na jego dłoniach i ich nieustanne, leciutkie drżenie świadczyły o długiej praktyce w zawodzie drwala; na pooranej zmarszczkami twarzy malował się charakterystyczny dla ludzi tej profesji wyraz zaciętości. Szedł szybko, prując zamaszystym krokiem pogrążoną w ciszy przestrzeń lasu, pogwizdywał pod nosem i klął cicho od czasu do czasu, jakby dla dodania sobie animuszu.

Zaciszna gęstwina skończyła się tak raptownie, jakby ucięto ją brutalnym ciosem siekiery i Tadeusz Golas wkroczył na obszar monstrualnie rozległego zrębu zupełnego. Płaskość jego powierzchni zakłócały jedynie wystające spod śniegu pniaki i małe, iglaste drzewka, zbyt młode, by uznano je za warte wysiłku mięśni. Spoglądając na to dzieło swych kolegów po fachu stary drwal aż gwizdnął z zachwytu.

Ale praca nie była jeszcze zakończona. Idealną niemal jednostajność owej jałowej przestrzeni zakłócało jedno jedyne, uderzające z daleka doskonałością swej formy i prostotą kształtu, stojące niewzruszenie, niczym pogardliwe wyzwanie rzucone pustce i nicości - Drzewo.


Także i ziemia posiada kształt kuli, gdyż ze wszystkich stron
na własnym swoim środku spoczywa. Chociaż wyraźnej jej
kulistości bezpośrednio widzieć nie można, z przyczyny
wyniosłości gór i wklęsłości dolin, to przecież nierówności
te bynajmniej nie zmieniają ogólnej jej krągłości.


Patrząc na nie, jak na intruza, Tadeusz Golas zaklął głośniej niż zwykle. Była to sosna, nadzwyczaj wysoka i nienormalnie rozłożysta. U podstawy pień nie wyróżniał się szczególną grubością, ale za to jego gładka, prosta strzała nie zwężała się ani o centymetr aż do wysokości trzydziestu kilku metrów. Tam, wysoko ponad koronami innych, nie istniejących już zresztą drzew, następowało coś dziwnego - pień rozwidlał się nagle na kilkanaście grubych konarów, wystrzelających z niego pod różnymi kątami i w rozmaitych kierunkach. Pięły się one pracowicie po swoich niezachwianie prostych torach ukosem w górę, skąpo wypuszczając po drodze cieniutkie gałązki, by wreszcie zakończyć, przerwać swe istnienie w pewnym ściśle jakby określonym punkcie - wszystkie na jednym poziomie, jak ucięte nożem.

z daleka drewniany kolos przywodził na myśl nagi szkielet wywróconego na lewą stronę parasola, drący na strzępy swym drucianym ożebrowaniem zwały groźnych, nisko płynących chmur.

Właściwie nie wiadomo było, skąd się tu wzięło. Najstarsi mieszkańcy pobliskiej osady pamiętali jeszcze z zamierzchłych czasów swej młodości, jak górowało nad lasem i przemocą wciskało swą koronę w niebo. Od tego czasu co najmniej dwa pokolenia młodych sosen poszły pod topór, a ono, na przekór wszystkiemu, pozostało. Byli tacy, co twierdzili, że stoi tutaj od początku świata i stać będzie do jego końca.

Nonsens - myślał Tadeusz Golas - drzewo jak drzewo, trochę wyrośnięte, ale co z tego? Na piłę łańcuchową nie ma mocnych.

Uprzątnął śnieg z jednego z pniaków, rozsiadł się na nim wygodnie i mierząc wzrokiem swego przyszłego rywala zaczął jeść kanapkę z kiełbasą i kiszonym ogórkiem. Co jakiś czas pociągał zdrowego łyka z butelki po wódce, w której trzymał zimną herbatę. Drzewo trwało niezmiennie, wyniosłe i pełne dumy. Wysoko, w jego oprószonej śniegiem koronie szumiał wiatr.


A zatem ziemia nie jest płaską,
jak utrzymywali Empedokles i Anaksymenes,
ani owalną jak Leucippus,
ani czółenkowatą jak Heraklitos,
ani w inny jakiś sposób wydrążoną, jak Demokrytos,
ani walcowatą jak Anaksymander,
ani też od spodu nieograniczoną
skutkiem stopniowo malejącej gęstości,
jak mniema Ksenofanes,
ale jest doskonale okrągłą,
jak to prawdziwi filozofowie rozumieją.


z punktu widzenia gospodarki leśnej Drzewo należało do kategorii tzw. drzew trudnych. W praktyce oznaczało to, iż jego ścięcie i obalenie w pożądaną stronę może się wiązać z pewnymi problemami.

Pień i korona Drzewa były lekko przekrzywione w kierunku zachodnim, pochylało się całe łagodnie w tamtą stronę, jakby przygięte jakimś ciężarem. A kilkanaście metrów od niego przebiegała linia wysokiego napięcia. Dokładnie tam, gdzie znalazłaby się jego korona, gdyby padło w kierunku zgodnym z przekrzywieniem. Nadleśnictwo nie chciało płacić za naprawę owej linii, dlatego też Drzewo należało obalić w stronę przeciwną do kierunku pochylenia - na wschód.

Nie było to łatwe zadanie. Ścinanie i obalanie drzew trudnych wymaga od pilarzy dużej zręczności i dogłębnej znajomości arkanów swego zawodu. Trzeba z wyczuciem założyć rzaz podcinający, większy i inaczej usytuowany niż normalnie, a od strony rzazu obalającego wbić w odpowiednim momencie kliny, które nadadzą padającemu drzewu pożądany kierunek.

Nadzwyczajne rozmiary Drzewa i rozłożystość jego korony sprawiały, że w tym przypadku sytuacja była szczególnie skomplikowana. Dlatego też do przeprowadzenia tej tak delikatnej i odpowiedzialnej operacji oddelegowano najlepszego operatora pilarki łańcuchowej w całym okręgu - Tadeusza Golasa.


Ziemia jakkolwiek bardzo wielką jest bryłą,
żadnego nie ma porównania
z wielkością nieba.


Drwal odrzucił parzący mu palce niedopałek i wdział swe stare, postrzępione rękawice robocze. Obrzucił przeciwnika jeszcze jednym, uważnym spojrzeniem i dokonał ostatnich poprawek w swym misternym planie. Potem chwycił w jedną rękę siekierę, w drugą - pilarkę, włożył do kieszeni bluzy kliny i ruszył w kierunku Drzewa.

Rozpoczął prace przygotowawcze. Siekierą powycinał resztki podszytu w promieniu przewidzianego padania Drzewa, usunął runo, ściółkę i inne przeszkody wokół podstawy pnia, przygotował sobie ścieżki oddalania, po czym przystąpił do ręcznego korowania odziomka. Kora była gruba i twarda, odchodziła ciężko i małymi płatami, ale Tadeuszowi Golasowi sił nie brakowało, więc praca posuwała się szybko i płynnie.

Po zakończeniu zdzierania kory zapalił pilarkę i zaczął nią usuwać przeszkadzające napływy korzeniowe. Po pewnym czasie zajęcie to okazało się tak wyczerpujące, że musiał wyłączyć na chwilę przegrzany silnik i zapalić kolejnego papierosa. Teraz już wiedział, dlaczego właśnie jego wyznaczono do tej roboty.

Drewno kolosa było nadzwyczaj twarde, przecinanie jego włókien wymagało nie tylko olbrzymiej siły, ale i zręczności.


...niebo jest ogromne w porównaniu z ziemią
i (...) rozlega się w przestrzeni nieskończonej (...),
według oceniania tej rzeczy naszemi zmysłami,
ziemia wobec nieba przedstawia się jak punkt do bryły,
jak rzecz skończona do nieskończenie wielkiej
i nic innego nie może przedstawiać.


Założenie rzazu podcinającego okazało się jeszcze trudniejsze. Mimo panującego wokół mrozu, Tadeusz Golas pocił się i sapał ciężko, walcząc z twardością Drzewa i niedoskonałością swego narzędzia. Silnik krztusił się i parskał, raz po raz odmawiał posłuszeństwa, ale ostre zęby łańcucha nieubłaganie wgryzały się, centymetr za centymetrem, w mocne, stalowe ciało kolosa. Długo trwały te straszliwe zmagania człowieka z krnąbrnością maszyny i doskonałością tworu ślepej rzekomo natury, ale przecież w końcu rzaz podcinający został wykonany i boleśnie znaczył swą obecność wielką wyrwą w krągłości pnia olbrzyma.

Drzewo zdawało się przeczuwać swą klęskę, bo chwiało się i uginało coraz mocniej od ciosami wywołanego nagle nie wiadomo skąd, porywistego wiatru. Z wnętrza pnia dochodziły ciche odgłosy, jakby jęki jakieś, słabe, nieśmiałe skargi. Ale Tadeusz Golas był już w swoim żywiole. Niespodziewany opór przeciwnika zagrzewał go tylko do nowych wysiłków, odezwała się w nim dzika, pierwotna natura brutalnego zdobywcy. Nic już nie było go w stanie zatrzymać.

Z błyszczącymi oczami przeszedł na drugą stronę pnia i zabrał się natychmiast do wykonywania rzazu obalającego. Strugi potu spływały z jego twarzy i rąk, do ostateczności napinał swe twarde mięśnie, klął, sapał, pluł i rzęził, ale nie ustawał. Samo istnienie Drzewa odczuwał teraz jako dotkliwą, przeciwko niemu osobiście wymierzoną obelgę. Skargi z pnia ustały i Drzewo zachowywało pełną dostojeństwa i powagi ciszę, a człowiek u jego stóp miotał się wśród przekleństw zagłuszanych hukiem motoru.

Zakładanie rzazu obalającego dobiegło wreszcie końca. Zostawiwszy szeroką zawiasę pośrodku pnia, Tadeusz Golas wyrwał ostrze pilarki z wnętrzności przeciwnika. Słaniając się na nogach, przygotowywał się do zadania drzewu ostatniego, śmiertelnego ciosu. Wyjął z kieszeni cztery wielkie, drewniane kliny i zaczął wbijać je obuchem siekiery w szczelinę rzazu. Nie śpieszył się już, nie szarpał, nie złorzeczył. Był pewien swego i radował się w duchu na myśl o zbliżającym się zwycięstwie.


Czyliż dlatego niebo jest tak ogromne,
że je niezmierny rozpęd obrotu odrywa od środka
i że w przeciwnym razie musiałoby runąć,
gdyby spoczywało?


Nadchodził kres. Zewsząd zbiegły się ciężkie, burzowe chmury, jakby chciały obejrzeć upadek tego, który ośmielił się dotykać ich czarnych, nisko zwieszających się nad ziemią brzuchów. Niebo stężało w oczekiwaniu i przybrało kolor stali.

Jakieś rozszerzone źrenice wpijały się z gęstwiny w prosty i niezachwiany dotąd posąg, w swego boga i władcę. Tadeusz Golas poczuł nagle na sobie wzrok setek przesyconych nienawiścią par oczu, odwrócił się i rozejrzał dokoła. Las był nieruchomy, wszystko wokół zamarło w oczekiwaniu. Coś ważnego, coś złego wisiało w powietrzu.

Drzewo przygotowywało się. W śpiewie wiatru w jego rozłożystej koronie był smutek i melancholia. Puszcza mruczała swemu królowi ponurą pieśń pogrzebową.

Drwal zaśmiał się pogardliwie i powrócił do przerwanej pracy. Kliny wchodziły coraz ciężej, ale pod ciosami siekiery wdzierały się stopniowo do wnętrza kolosa. Każde uderzenie rozbrzmiewało bolesnym echem w czającej się wszędzie ciszy.

I w końcu czas się dopełnił. Wydając przeciągły jęk boleści, Drzewo poczęło chylić się ku północnemu wschodowi. Człowiek uderzył w kliny raz jeszcze, by przyśpieszyć i tak już nieuchronną agonię, po czym odsunął się na bezpieczną odległość i podziwiał swe dzieło. Kolos przechylał się coraz mocniej, nabierał prędkości, z przeraźliwym świstem rozcinał powietrze, by wreszcie uderzyć ze straszliwym hukiem w ziemię, ginąc na chwilę w tumanach śnieżnego pyłu, i na niej na zawsze znieruchomieć.

Ale nie zdążył Tadeusz Golas nacieszyć się tryumfem swej wytrwałości, tryumfem woli nad bezwładem natury. Krzyk padającego olbrzyma zlał się w jedno z potwornym, stokroć głośniejszym grzmotem walącego się w gruzy nieboskłonu, który, pozbawiony swego ostatniego oparcia, runął całym ciężarem w dół, miażdżąc i grzebiąc wszystko pod zwałami swego monstrualnego cielska.