Antoni Józef Gliński
O DOBRYM KMIOTKU, JEGO SYNU NIESPODZIANKU i O MADEJU

(fragment "Polskich baśni i legend")

Był sobie kmiotek poczciwy, pracowity, wstrzemięźliwy i wiódł żywot tak pobożny, że żaden uczynek zdrożny nie plamił jego sumienia; choć zaś był szczupłego mienia, co dzień skrycie i otwarcie, jak gdyby to już z nałogu, cząstkę poświęcał na wsparcie uboższej swej braci w Bogu.
Za to też go Pan miłował, w świętej łasce swojej chował, wlał weń w uczynkach miłości czucie szczęścia i błogości, a chociaż był kmieć w paczesiach, miał dlań po śmierci w niebiesiech wieczne z sobą królowanie.
Raz o późnym wieczorze zbił się kmiotek z drogi w borze i błądząc po nocy cichej, przybył do karczemki lichej.
Nie znalazłszy w niej nikogo, przejął się był zrazu trwogą, lecz wkrótce się uspokoił, znakiem się krzyża uzbroił i już śmielej stawiąc kroki, wlazł sobie na piec wysoki. "Kto się w opiekę" odmówił, położył się i zasnął.
O samej północy ktoś do karczemki przybył, ognia wykrzesił i oto koło stołu na ławach dwunastu zbójców zasiadło: każdy olbrzymiej urody, zbrojny, barczysty, niemłody, a tak grożącej postawy, że bez trwogi i obawy nikt by ujrzeć ich nie mógł.
Jeden z nich, widać, przewódca, z workiem złota w jednej dłoni, w drugiej z buławą z jabłoni, złoto na stół sypnął i w dwanaście kupek układać zaczął.
W ciszy po szumnym wprzód gwarze jedenastu zbójców twarze, połyskujące od potu, obróciły się ku zlotu i wrząc dzikim ogniem szału, czekają równego podziału, by krwią zbroczony nabytek wziąć i roztrwonić na zbytek.
Wtem na piecu tuż przy ścianie śpiącego kmiotka sapanie nagle doszło zbójców uszu.
Przewódca buławę chwycił, jednym susem na piec wskoczył i śpiącego grzmotnął.
Lecz, o cudo! choć w samo czoło wymierzył, choć z całej siły uderzył - zamiast zdruzgotać od razu, jakby od twardego głazu odskoczyła buława, a kmiotek śpi spokojnie.
Zbójca wprzód się był przeląkł, ale widząc, że się podróżny nie obudza, przyniósł ku niemu światło i widzi, że cały od stóp do głowy okryty w zbroję stalową, i to w zbroję niezwyczajną: ciało najszczelniej osłania, a od razów tak ochrania, że go żadna ludzka siła ranić by nie potrafiła.
Zdziwieni zbójcy chwilkę podumali, potem złotem się podzielili i spać się pokładli, i jeden tylko przewódca z buławą na straży pozostał i na spokojnie śpiącego kmiotka ciekawie pogląda.
Nazajutrz, gdy wszyscy wstali, ocknął się też i kmiotek, ale równo z ocknieniem zniknęła na nim zbroja cudowna i był w zwykłym kmiecym ubraniu.
To bardziej jeszcze przewódcę zbójców zdziwiło, postanowił zbadać, co by to było, i w tym celu zaczął go prosić, by do jutra pozostał z nimi.
Przez cały dzień karmią go i bawią, a pod wieczór prawie gwałtem tak podpoili, że gdy do snu się udawał, ledwie do połowy "Kto się w opiekę" zmówił i zasnął.
Zbójcy wnet go obskoczyli i chcą zabić, gdyż zbroją do połowy tylko był okryty, lecz przewódca nie pozwolił, do jutra zaczekać kazał i wszyscy, tak jak stali, na ziemię pokotem runęli i bohaterskim snem posnęli.
Gdy się kmiotek ocknął o świcie, na rozkaz przewódcy zbójcy go otoczyli, tak błagali i prosili, że jeszcze na jeden dzień z nimi pozostał.
Przez cały go dzień bawili, przysmakami karmili, a wieczorem tak winem raczyli, gwałtem do picia zmuszając, że nie tylko "Kto się w opiekę" nie odmówił, lecz ani się przeżegnał, na ławę runął i zasnął.
Okrążyli go wnet zbójcy i chcą zabić, gdyż już całkiem zbroi na nim nie było - ale przewódca buławą swoją od razu go osłonił, sam aż do świtu stał przy nim na straży i gdy się obudził, rzekł:
- Powiedz, kmiotku, czyś nie czarownik czasem, bo gdy pierwszej nocy miałem cię zabić - wiedz bowiem, że się miedzy zbójcami znajdujesz - jakąś cudowną zbroją byłeś okryty, od której moja buława jak lekka plewa odskoczyła, a uderzenie nawet cię ze snu nic obudziło; na drugą noc byłeś tą zbroją do polowy okryty, a dzisiejszej całkiem bez niej... Jeśliś czarownik, naucz mię czarów, a dam ci za to wór złota.
- Nie jestem czarownik, lecz, widać, Bóg łaskaw na mnie, gdyż owa zbroja, której widocznie nie mam, była zapewne skutkiem nabożnego odmówienia "Kto się w opiekę odda Panu swemu". Zawczoraj połowę tylko tego psalmu odmówiłem, do połowy też tylko okryty nią byłem, a wczoraj podobnom wcale go nie odmówił.
- Więc widać, kmiotku, żeś szczęśliwy u Boga! Pomódl się czasem do Niego za mnie, zbójcę niegodnego, bo ja sam modlić się nie umiem i nie śmiem, a za to daruję ci życie... Uchodź tylko stąd spiesznie, by cię żaden z moich towarzyszy nie ujrzał, gdyż jesteś jeszcze pierwszy, co z rąk naszych cało wychodzisz.
Kmiotek ukłonił się, wyszedł, westchnął szczerze i gdy już był w polu, ukląkł pod krzyżem i za ocalenie Bogu dziękował.

*

W rok czy we dwa potem kmiotek był już żonaty i w gospodarce Bóg mu szczęścił; raz więc, naładowawszy wóz pszenicą, do odległego miasta pojechał.
Jedzie, jedzie - wtem o zmroku zbił się z drogi, wjechał do lasu i gdy z dala światełko ujrzał, ruszył prosto na blask jego, i oto nagle koń zapadł do błota i wóz ugrzązł po same osie.
Kmiotek skoczył do konia, rzucił się do wozu, wydobywał go, konia ratował, ale nic nie mógł wskórać, zmógł się tylko i w uniesieniu zawołał:
- Co jeden pocznę - tu i sam diabeł nie dałby rady.
- Dam! - wrzasnął tuż przy nim kusy i kulawy Niemczyk - darmo jednak nie pomogę, a bez mojej pomocy koń, wóz i pszenica pozostaną w bagnie, w moim siedlisku, skąd na przejezdnych czatuję.
Chciał się kmiotek przeżegnać, ale słowa święte znikły mu z pamięci i ręki do czoła podnieść nie mógł; po chwili więc, drżąc, zapytał:
- Cóż byś chciał za ratunek? Może duszy?!
- Duszy twojej bronią od nas twe uczynki miłosierne, za ratunek więc dasz mi lada fraszkę.
- Cóż przecie?
- Ot, choćby i to nawet, coś w domu zostawił, a o czym jednak nie wiesz i czego się znaleźć nie spodziewasz.
Kmiotek pomyślał chwilkę i rzekł:
- Jakże ci dam rzecz taką, o której sam nie wiem?
- Odstąpisz mi ją na piśmie... Oto ja napiszę umowę, a ty ją podpiszesz.
To mówiąc, wydobył z zanadrza pergamin herbem diabelskiej godności opatrzony, wziął do ręki pióro, którym przedajni sędziowie swe wyroki piszą, ukłuł serdeczny palec lewej ręki kmiotka, napisał kilka wyrazów krwawych i dał do podpisu.
Kmiotek umowę podpisał, diabeł ją chwycił, w zanadrze schował i jak się zawinął, natychmiast konia i wóz z bagna wydobył, na drogę wyprowadził i zniknął.
Po jego dopiero zniknieniu uczuł kmiotek władzę w prawej ręce, przeżegnał się, pojechał dalej, a jadąc ubolewał, że zamiast wezwania Boga na pomoc, zamiast polecenia się Jego opiece świętej - w roztargnieniu diabła jakoś wywołał, i któż to wie, jakiego mu figla wypłatał?...
W mieście korzystnie pszenicę sprzedał, połowę pieniędzy do trzosa schował, a za resztę nakupował obrazków świętych, szkaplerzy, krzyżyków, medalików, książek do nabożeństwa, kantyczek i ewangeliczek i z tym towarem pojechał od miasteczka do miasteczka, od wioski do wioski, od chaty do chaty, i kiedy już wszystko wyprzedał, w osiem miesięcy po swoim wyjeździe do domu powrócił.
Żona z okna go spostrzegła, chwyciła miesięczne dziecko na rękę i z synkiem spotkała go na ganku.
Uradował się kmiotek i za tak drogą mu niespodziankę gorąco Bogu dziękował, ale gdy później rozważać zaczął, domyślił się, że przed wyjazdem w drogę syna właśnie w domu zostawił, o którym nie wiedział i którego znaleźć nie spodziewał się i że go zatem przed jego jeszcze urodzeniem diabłu zapisał.
Ubolewał skrycie, płakał w cichości, żonie jednak nic nie mówił i w tydzień po powrocie nowo narodzonego synka ochrzcili i Niespodziankiem nazwali,
Niespodzianek rośnie a rośnie, z niemowlęcia stał się pacholęciem, z pacholęcia chłopakiem, z chłopaka młodzieńcem.
Cichy, łagodny, pokorny, posłuszny, pilny i rozum miał nad laty, tak że mu się wszyscy dziwili, a w szkółce klasztornej tak się uczył przykładnie, że go do nowicjatu wzięto i za kilka miesięcy miał się już na kapłana wyświęcić.
W miarę zbliżania się tej uroczystości kmiotek, ojciec Niespodzianka, stawał się coraz smutniejszym, zamyślał się głęboko i często zapłakane oczy miewał.
Zauważyła to matka, powiedziała synowi, a syn przystąpiwszy do ojca sam na sam, ucałował mu ręce i tak go ze łzami błagał, tak prosił, tak na wszystko zobowiązywał, by mu się z przyczyny swego smutku zwierzył, że ten zapłakawszy rzewnie powiedział:
- Jakże, mój synu, nie mam płakać, jakże się nie mam smucić, kiedy wkrótce zbliża się czas twego wyświęcenia, a ta chwila pewnie nie nadejdzie dla ciebie, bo czyż poświęcić się Bogu dopuści ten, któremu cię przed twym jeszcze urodzeniem zapisałem?
I opowiedział mu wszystko.
- To więc jest przyczyną twojego smutku, ojcze! - zawołał Niespodzianek. -Ufaj zatem w miłosierdzie Boga i módlcie się za mnie, a ja, nim jeszcze czas moich wyświęcin nadejdzie, pójdę do piekła i ów zapis niewinnej mojej duszy do rąk ci, ojcze, przyniosę!
To rzekłszy, pożegnał się z ojcem i matką, otrzymał rodzicielskie ich błogosławieństwo, uzyskał pozwolenie zwierzchności klasztornej, wziął z sobą kropidło, wodę i kredę święconą, przeżegnał się. "Kto się w opiekę" zanucił i wielkim gościńcem na zachód ruszył.

*

Idzie Niespodzianek dzień, idzie drugi, na trzeci dzień wchodzi do puszczy głębokiej i widzi, że tuż na pniu dębowym siedzi starzec z ogromną buławą, głowę ku ziemi zwiesił i myśli.
- Stój! młodziku - potrząsając buławą, starzec zawołał - skąd ci taka zuchwałość, że śmiesz iść tędy, gdzie już od dwudziestu lat żywa noga wędrowca nie postała?
- Z urodzenia jestem kmiotek, z nazwiska Niespodzianek, a z powołania przyszły sługa Boży.
- Dokądże zmierzasz?
- Idę do piekła po zapis mojej duszy.
- Usiądź więc, młodzieńcze, i posłuchaj, co ci nieszczęśliwy starzec powie.
Niespodzianek usiadł na kamieniu przeciwległym, a starzec wzniesioną buławę na ziemi postawił, powiódł naokoło oczyma, siadł na pniu dębowym, pomyśli, westchnął i rzekł:
- Opowiem ci krótko, na cóż zbrodniami, które mnie samego zgrozą przejmują, mam razić młode uszy twoje... Jestem rozbójnik Madej!... siedemdziesiąt pięć lat już ubiega, jak w tych lasach z jedenastu rodzonymi braćmi puściłem się na grabieże, rozboje i mordy!... Ile jest włosów na głowie, gwiazd na niebie, liścia na drzewie, piasku w morzu, tyle grzechów cięży na mojej duszy, tylu łez, krwi i nieszczęść byłem przyczyną!... Spójrz na moje bogactwa!
To mówiąc, wstał, zaprowadził nieco w bok gościńca i ukazał trzy ogromne jamy: jedna była pełna pieniędzy miedzianych, druga - srebrnych, trzecia samym złotem była napełniona.
- Widzisz więc, młodzieńcze - mówił dalej Madej do Niespodzianka - że żaden może panujący tyle bogactw nie posiada, a jednak cóż mi po nich?... Jak najlichszy robak czołgam się w prochu moich wspomnień, a każde jak ognistym sztyletem przeszywa!... Bracia moi wszyscy wyginęli: jednych ścięto, drugich powieszono, inni polegli i przynajmniej nie czują okropności życia przeciążonego tylu zbrodniami. Ja jeden tylko żyję, liczbę już lat moich straciłem i zawsze na próżno śmierci wzywam - wzdryga się, widać, spojrzeć mi w oczy!... Od ludzi strach mię goni, a pamięć życia tak okropne zadaje mi katusze, że poniesieniem tysiąca śmierci chciałbym się wykupić od nich, gdyby te śmierci śmiercią sprawiedliwego być mogły!... Są to zapewne skutki przeczucia kary wiecznej, jaka mnie czeka po zgonie... Kiedy więc będziesz w piekle, zapytaj się, co mię tam czeka, i idąc tędy na powrót, opowiesz mi na tym samym miejscu, gdzie cię niecierpliwie całe noce i całe dnie czekać będę.
Ze zwieszoną w dół głową Madej pozostał, a Niespodzianek dalej poszedł.

*

Przybywszy do bram piekła, Niespodzianek uderzył w nie trzykroć kropidłem, otworzyły się z łoskotem, wszedł wewnątrz i stanął na środku.
Do dwunastu żelaznych łańcuchów przykuty stał tam, w wiecznych płomieniach gorejąc, mocarz duchów piekielnych, władca ciemności - Lucyper.
Dwunastu szatanów stało około niego ze stalowymi piłami, każdy piłował jeden łańcuch żelazny, i przez cały rok nieustannie piłując, już, już miał go przepiłować i mocarz piekieł z więzów by się uwolnił, żeby potem panowanie swoje nad światem rozciągnąć: - gdy oto na Zmartwychwstanie Pańskie rozlegnie się uroczysty głos pierwszego "Alleluja!" i łańcuchy znowu się zrosną, a dwunastu szatanów znowu, z jękiem i ze zgrzytaniem zębów, nigdy nieskończoną swą pracę znowu rozpoczyna.
Od miejsca, gdzie stoi przykuty Lucyper, do dalszych otchłani piekielnych prowadzą trzy bramy z napisem: nad pierwszą - "Karanie za pot kmiotków", nad drugą - "Męczarnie za łzy ludzkie", nad trzecią - "Katusze za krew niewinną".
Niespodzianek rzuciwszy okiem po piekle, zakreślił koło święconą kredą, stanął na środku, który krzyżem świętym przeżegnał, i w lewej ręce trzymając kociołek z wodą święconą, umaczał w nim kropidło i zaczął Lucypera i jego szatanów kropić.
Zakipiały roje szatanów, zasykali jak węże, rzucili się ku przybyszowi, lecz nie mogąc zakreślonego koła przekroczyć, z krzykiem i wrzaskiem rozpierzchli się w różne strony.
Niespodzianek ciągle kropił a kropił, i gdy na czoło Lucypera spadła kropla wody święconej, mocarz ciemności jęknął ogromnym głosem i zawołał:
- Czego chcesz od nas?
- Zwróćcie mi zapis na moją duszę.
Lucyper chwycił za trąbę miedzianą, którą dźwigali na sobie pierwsi czterej szatani, i zatrąbił do bramy pierwszej.
Wyleciało stamtąd mnóstwo diabłów, ugięli korne szyje przed swym władcą i na rozkaz jego, by wnet oddali zapis na duszę Niespodzianka, odpowiedzieli, że go nie mają.
Niespodzianek znowu zaczął kropić wodą święconą, a Lucyper chwyciwszy za trąbę srebrną, którą drudzy czterej szatani dźwigali, zatrąbił do bramy drugiej.
Zbiegła się z niej wielka moc innych już diabłów i oświadczyli, że i oni o owym zapisie nie wiedzą.
Znowu zanurzył Niespodzianek kropidło do kociołka, i zaczął Lucypera, szatanów i diabłów kropić.
Rozlegą się krzyk wielki, aż piekło zadrżało, a Lucyper chwyciwszy trąbę złotą, którą dźwigali czterej ostatni szatani, zatrąbił do bramy trzeciej.
Wielkim pędem przyleciała ćma czartów zasapanych i oddawszy głęboki ukłon Lucyperowi, czekają rozkazu.
- Oddajcie zapis na duszę Niespodzianka!
Wszyscy spojrzeli po sobie i zaczęli się wymawiać, że takiego zapisu nie mają.
Niespodzianek brał się znowu do kropienia, a Lucyper zatrąbił we wszystkie trzy trąby razem i z najgłębszych zapadlin piekła przybiegą diabeł kulawy, zezowaty i łysy i stanął przed Lucyperem.
- Zwróć Niespodziankowi zapis na jego duszę!
Diabeł kulawy zaczął się krztusić, majaczyć, rudym ogonem takt po piekle wybijać, a Lucyper z gniewem zawołał:
- Oddaj!
Skrzywił się diabeł, jak gdyby pianie koguta posłyszał lub kół osinowy na grzbiecie poczuł - sięgnął ręką za cholewę, dostał zwitek pergaminu, rozwinął go, okazał i oddał.
Niespodzianek wziął swój zapis i uradowany już miał odchodzić, gdy Lucyper rzeki do diabła kulawego:
- Masz szczęście, żeś się dłużej z oddaniem nie ociągał, kazałbym cię na Madejowe łoże zaprowadzić.
Niespodzianek całkiem był zapomniał o Madeju, obróciwszy się więc znowu do Lucypera, jeszcze raz kropnął nań wodą święconą i rzekł:
- Każ mi to łoże pokazać.
Na dany rozkaz diabeł kulawy poszedł w głąb piekła, Niespodzianek udał się za nim i ujrzał straszne loże Madejowe.
Całe z żelaza i na śrubach: u jednego końca wiszą klamry dla ujęcia głowy, a u drugiego dla skrępowania nóg, i to się skraca do rozmiarów kolebki, to się kilkanaście łokci rozciąga; spód i boki najeżone nożami, brzytwami, sztyletami, nożycami, obcęgami, kleszczami, szydłami i hakami; wszystko to rwie, rżnie i kole, szarpie, kraje i nacina; z dołu buchają płomienie nieustanne, a z góry rozpalona siarka ognistym dżdżem spada.
Zawrócił się prędko Niespodzianek i progi jaskini potępionych opuścił.

*

Idąc ciągle na wschód słońca, Niespodzianek przybył do puszczy, zastał Madeja na pniu dębowym, opowiedział mu wszystko, opisał przygotowane dla niego łoże i już miał odejść, gdy Madej powstał, zadrżał i rzekł:
- Cóż mi teraz pozostaje? Mamże oddać się rozpaczy? Wszakże to do was, kapłanów, powiedziano, że co tu rozwiążecie i tam będzie rozwiązane - wyspowiadaj więc mię i rozgrzesz!
- Rozpaczać nie powinieneś, bo większe jest miłosierdzie Boga niżeli grzechy całego świata; a spowiadać i rozgrzeszać nie mogę, bom jeszcze święcenia nie otrzymał.
- Radź więc, co mam czynić?... Albo wyspowiadaj, zostaw mi nadzieję i odejdź, albo cię tą buławą zabiję!
Cóż Niespodzianek miał począć?
Na wzgórku, miedzy trzema jamami, w których bogactwa Madeja były, wbił do ziemi jabłonową jego buławę, kazał mu uklęknąć przy niej i rzekł:
- Kiedyś, gdy kapłanem zostanę, przyjdę cię wyspowiadać, a teraz uczynkami miłosierdzia, modlitwą, skruchą i pokutą możesz twoje grzechy zagładzić; co dzień więc napełniaj sakwy pieniędzmi, które posiadasz, pełznij na klęczkach do płynącego w tej dolinie strumienia, nabieraj wody do ust i na klęczkach do buławy, narzędzia twoich grzechów, powracaj i przez całe ją dni polewaj. Jak twe skarby tym sposobem przechodniom rozdasz, a ta buława przyjmie się, puści rostki, okryje się liściem, zakwitnie i owoce wyda - wesel się i raduj się naówczas, bo grzechy twoje Pan ci odpuści!
Rzekł i odszedł.

*

Madej przeżegnał się, ukląkł i zadaną sobie pokutę ściśle wypełniać zaczął.
Co dzień, wśród gorących modłów i szczerego żalu za grzechy, napełnia sakwy pieniędzmi, pełznie na klęczkach do strumienia w dolinie, powraca tymże sposobem, z wodą w ustach, do buławy, polewa ją i po drodze pieniądze biednym przechodniom i ubogim rozdaje.
Niespodzianek zaś rad, że zapis swej duszy odzyskał, życie swoje uratował i Madeja na drogę skruchy, pokuty i miłosiernych uczynków naprowadził - powrócił wkrótce do domu i strapionych rodziców tak pocieszył, że jakby się na nowy świat narodzili.
W tydzień czy w miesiąc potem Niespodzianek wyświecił się na kapłana, a że wiódł żywot świątobliwy i z wielkiej mądrości słynął, w lat więc kilkanaście biskupem został.

*

Raz biskup Niespodzianek objeżdżając parafie powierzonej sobie diecezji, jechał przez puszczę głęboką i nagle tak nadzwyczajny zapach jakby rajskich jabłek uczuł, że kilku asystujących mu kapłanów w różne strony rozesłał, by jabłoń z wonnymi jabłkami wyszukali.
Jeden z szukających wkrótce powrócił i oznajmił, że na wzgórku niedaleko strumienia, pomiędzy trzema głębokimi jamami, rośnie jabłoń rumianymi jabłkami osypana, których woń tak miła i silna, że z trudnością tylko mógł się oderwać od nich, a gdy sięgnął ręką do zerwania, jakby żywe pomknęły się w górę i nie dały się zerwać; pod ową zaś jabłonią klęczy staruszek stuletni, siwy jak gołąb, z białą jak śnieg brodą, z próżnymi po bokach sakwami, i tak się szczerze do Boga modli, że jakby był w zachwyceniu.
Słuchając tego opowiadania, biskup niezmiernie się zdziwił, przypomniał swą niegdyś przygodę z Madejem i spiesznie udał się ku cudownej jabłoni z klęczącym starcem.
Przyszedł pod jabłoń wonnymi jabłkami osypaną, stanął przed modlącym się wciąż starcem, w którym Madeja poznał, i gdy mu pasterskie dał błogosławieństwo - starzec jakby ze snu zbudzony spojrzał na biskupa, wzniósł ręce ku niebu, ujął go za kraj szaty, ucałował z pokorą i rzekł:
- Ojcze przewielebny! przybywasz więc wreszcie - wszystko, coś mi zalecił, wypełniłem: pieniądze biednym przechodniom i ubogim rozdane; buławę, którąś tu wbił do ziemi, dnie i noce na klęczkach wodą ze strumienia z ust podlewałem, i stało się, jakoś rzekł: przyjęła się, puściła rostki, pokryła się liściem, zakwitła i - patrz, ile i jakie owoce wydała!... Bóg mi więc odpuszcza, tylko ty, ojcze, wyspowiadaj mię i rozgrzesz na drogę ku Niemu.
Biskup usiadł i zaczął go spowiadać.
Jak tylko Madej grzech wymieni, za każdą razą jabłko upadnie - I oto spadłymi jabłkami była już ziemia usłana, na jabłoni dwa jeszcze jabłka wisiały, a Madej więcej grzechów przypomnieć nie może.
- Przypominaj, staruszku... jeszcze dwa grzechy być muszą - rzeką biskup.
- Nie przypominam, ojcze! Zdaje się, żem wszystkie już wyznał.
- Może to więc są dwa dobre uczynki twoje... Czy w czasie twojego zabłąkania nie wyświadczyłeś komu co dobrego?
- Raz tylko, będzie już temu przeszło lat trzydzieści, nie dopuściłem zabić podróżnego w karczmie i ucieczkę mu ułatwiłem. Był to jakiś kmiotek szczęśliwy u Boga, bo gdy znalazłszy na piecu, uderzyłem go moją buławą, nie tylko nic mu to nie szkodziło, ale nawet ze snu się nie obudził, a była na nim zaś zbroja cudowna, która go pokrywała, jak się pokazało później, za całym nabożnym odmówieniem psalmu "Kto się w opiekę..." Od owej to chwili zaczęło mię moje życie przerażać i poczułem straszne zgryzoty sumienia.
- Ów kmiotek, któremuś życie darował, był to mój ojciec - zawołał biskup - bo o tej przygodzie swojej, która mu się przytrafiła, kiedy jeszcze był nieżonaty, nieraz sam opowiadał.
- Twój ojciec!... A syn jego, później narodzony, naprowadził mię na drogę zbawienia - o wielkie zrządzenie Boga!... Ależ i ja miałem ojca... Ach, kapłanie, najpierwszą i najokropniejszą zbrodnię przypominam - ojca zabiłem!
Jedno z wiszących jabłek spadło, a biskup rzecze:
- A twoja matka?
- I matkę także.
Ostatnie jabłuszko spadło, i gdy biskup korzącego się starca rozgrzeszył - nagle zwiędłe starca ciało w marny się proch rozsypało, a dusza, skruchą zbawiona, z więzów ciała uwolniona, jako gołębica biała wprost do nieba poleciała.