JEDYNY SPOSÓB

    Pod koniec dnia Andrzej był naprawdę wykończony. Bo też było i czym. Jak zawsze podczas bilansu roboty miał tak dużo, że nie bardzo mógł się zorientować, w co ręce włożyć. Zwykła dola głównego księgowego w wielkim banku.

    Ale dziś do zwykłej katorżniczej pracy doszła wizyta zagranicznego wspólnika.. Nienawidził tego robienia dobrej miny do złej gry, usłużnego nadskakiwania gościom z Zachodu, a zwłaszcza znoszenia humorów swoich szefów, którzy zawsze podczas tych wizyty dostawali małpiego rozumu. A on przecież nie zatrudniał się jako psychoterapeuta czy piorunochron. Co go obchodzi, że spółka z Irlandczykami to dla banku być albo nie być? Nie dla banku zresztą, tylko dla jego prezesów. On z tego będzie miał co najwyżej kilka lat kryminału, jak się wszystko wyda.

    Po raz nie wiadomo który w ciągu ostatniego roku przysiągł sobie, że następnego dnia złoży wymówienie. Dobry fachowiec wszędzie znajdzie pracę.

    Ta złożona samemu sobie obietnica jak zawsze wprawiła go w dobry nastrój. Teraz może przez kilka godzin oddawać się marzeniom. Ciekawe, jaką minę zrobią prezesi, gdy zobaczą jego rezygnację? Będą przepraszać za wszystkie swoje nieodpowiedzialne zagrywki i błagać go na kolanach, żeby został. Zrozumieją wreszcie, kto w tej firmie jest niezastąpiony.

    Postanowił przedłużyć te urocze rojenia i wpaść do ulubionej chińskiej restauracji. W domu nie uniknąłby rozmowy z prywatnym prezesem na temat zaplanowania letniego wyjazdu czy konieczności kupienia nowych mebli. A miły nastrój diabli by wzięli.

    Coś mi się w końcu od życia należy, pomyślał. Zwłaszcza po takim dniu. Naprawdę było upiornie. I do tego wszystkiego jeszcze to niejasne, nie do końca wytłumaczalne uczucie, że coś jest nie tak... Cały czas miał wrażenie, że ktoś mu się przygląda z ukrycia, śledzi go, nie odstępuje ani na krok. Parę razy próbował przyłapać tego ktosia odwracał się w najmniej spodziewanym momencie, nagle otwierał i zamykał drzwi, nawet schował się na chwile pod biurkiem.

    Uzyskał jedynie tyle, że współpracownicy zaczęli mu się dziwnie przyglądać a ta jędza Teresa z fałszywym współczuciem zauważyła, że pan Andrzej stanowczo za bardzo się przepracowuje.

    Chyba faktycznie jestem przemęczony, zgodził się w duchu ze swoją zastępczynią. Przydałby się urlop. Pojechaliby z Magdą na Wielkanoc w Alpy. Jego ślubne szczęście, wolne od gorączki przedświątecznych zakupów, pieczenia ciast i robienia generalnych porządków, stałoby się może milsze dla niego.

    Diabła tam całe życie nie robił nic innego, jak tylko stawał na głowie, żeby spełnić wszystkie jej zachcianki! i co? i nic! Jej zawsze było mało.

    W buntowniczym nastroju wkroczył do restauracji. Zamówił to, co zawsze i już po chwili mógł spłukać gardło swoim ulubionym piwem. Tego mi było trzeba, pomyślał z zadowoleniem.

    Rozluźniony opadł na oparcie i ponownie oddał się marzeniom. W zasadzie, po co składać wymówienie? Nie lepiej rzucić to wszystko w diabły i od razu poszukać nowego pracodawcy? Do emerytury jeszcze kawał czasu, zdąży na nią zapracować.

    W tym momencie wyobraził sobie twarz Magdy wściekłą, zapłakaną, przerażoną. Usłyszał jej głos: "Oczywiście, zawsze myślisz tylko o sobie. Zapomniałeś już, co było dawniej? Chcesz, żebym znowu martwiła się, co do garnka włożę? a dzieci? Pomyślałeś o dzieciach?"

    Nie, ten pomysł stanowczo odpada. Pokiwał smutno głową i głęboko się zamyślił. Może postarać się o zwolnienie lekarskie? To ponoć nie jest takie trudne. Wystarczy bańka lub dwie za miesiąc L4. Miałby pół roku, a przy odrobinie szczęścia 9 miesięcy wolnego. Mógłby się zastanowić, co robić dalej skończyć studia, założyć własną firmę, napisać kilka książek, a może stworzyć czasopismo, którego pomysł wpadł mu do głowy dawno temu i nigdy nie miał szansy na realizację?

    Cokolwiek by zdecydował, na pewno będzie to lepsze niż powrót do banku. Tak, jutro musi iść do lekarza. Opowie jakąś bajeczkę, żeby dostać 9 dni zwolnienia i będzie kombinował, co dalej.

    W pełni już zadowolony z życia zamówił jeszcze jedno piwo i rozsiadł się wygodnie w loży. W tym samym momencie ponownie dopadło go uczucie, że ktoś mu się przygląda.

    Nerwowo rozejrzał się po sali. Pora była późna, więc w przy stolikach siedziało raptem kilkoro gości. Kto z nich? Przecież nie ta patrząca sobie głęboko w oczy parka zakochanych ani ci dwaj faceci ubrani z przesadną elegancją, którzy na pewno załatwiają niezbyt legalne interesy.

    W popłochu obejrzał się za siebie, ale tam jedynie migdalili się kolejni zakochani. Czując na sobie jego wzrok przerwali obłapianki, chłopak poprawił włosy, a dziewczyna zaczęła nerwowo zapinać bluzkę. Andrzej wymamrotał zażenowane przeprosiny i kontynuował obserwację sali.

    Które z nich, do cholery, które?! a może wszyscy są w zmowie?! Co robić? Wezwać policję? Akurat, tylko go wyśmieją albo odeślą do czubków.

    Bo też zachowuję się jak czubek, pomyślał. Tylko tego brakowało, żebym zwariował. Przynajmniej ze zwolnieniem nie będzie kłopotu, zachichotał, ale nie był to radosny śmiech.

    Ta ostatnia myśl nieco go uspokoiła. Postanowił dopić piwo i wracać do domu. Magda pewnie odchodzi od zmysłów. Nigdy nie potrafiła zrozumieć, że mężczyzna musi od czasu do czasu urwać się rodzinie i skoczyć na jednego. Znowu będzie podejrzewać, że był u jakiejś dziwki.

    Tak po prawdzie, to kiedyś w końcu powinien wybrać się do agencji towarzyskiej, żeby po pierwsze zobaczyć, jak to jest z inną kobietą, a po drugie żeby Magda miała rzeczywisty powód do zazdrości. Póki co, musi jednak błyskawicznie zmywać się do domu.

    Krztusząc się dopił piwo i zaczął rozglądać się za kelnerem. W tym momencie barman, chcąc zapewne przypomnieć zamyślonym gościom, że pora jest już późna, włączył radio.

    - Jest minuta po dwudziestej trzeciej - oznajmił ciepłym barytonem spiker - podajemy skrót wydarzeń mijającej doby. Być może będzie to dzień przełomowy. Nasz bohater po dziesięciu godzinach potwornej harówki w banku oddał się niewesołym rozmyślaniom na temat swej przyszłości. Prawdopodobnie nie wróci już do pracy. Na razie zaczyna myśleć o zwolnieniu lekarskim i wygląda na to, że nie jest to typowe dla niego myślenie życzeniowe.

    Andrzej siedział jak porażony. Przecież to niemal dokładnie o mnie, nawet nie niemal, po prostu dokładnie o mnie, przemknęło mu przez głowę. Czyżby to było to...? Nie, to niemożliwe... Znowu mam jakieś zwidy. Muszę koniecznie iść do lekarza...

    - A teraz łączymy się z naszym reporterem - oznajmił spiker.

    - Proszę państwa! głos w radiu był wręcz alarmujący. - Stała się rzecz straszna. W chińskiej restauracji, gdzie bohater popija piwo, jakiś idiota albo sabotażysta nastawił odbiornik na naszą stację. Jeżeli Andrzej jeszcze się nie zorientował, to zaraz się zorientuje. Wyłączcie to radio, do jasnej cholery!

    W tym samym momencie barman zmienił stację. Z głośnika popłynęła skoczna muzyka ludowa. Widocznie najbliżej na skali było Radio Folklor.

    - Proszę przełączyć z powrotem na tamtą stację! - ryknął Andrzej. - Nie macie prawa! Ja muszę wiedzieć!

    Barman nie dał się nastraszyć:

    - Czego się pan gorączkujesz? i tak już zamykamy. Płać pan za konsumpcje i płyń stąd. A wrzeszczeć to se pan możesz na żonkie.

    - Człowieku, niech pan mi przynajmniej powie, co to była za stacja.

    - A co ja jestem informacja telefoniczna czy co? - ironizował barman. - Spadaj facet, pókim dobry.

    - Mów, bydlaku! - Andrzej złapał barmana za klapy i przyciągnął do siebie. - Mów, bo jak nie...

    Nie zdążył dokończyć groźby. Na wargach poczuł potężną pięść barmana. Poleciał w tył i wpadł prosto w łapy facetów, których podejrzewał o lewe interesy. Próbował się wyrwać, ale fachowo wykręcili mu ręce i zmusili do spokoju.

    Barman trzymał w ręce słuchawkę.

    - Nie, to nie jest sprawa dla policji - mówił do kogoś znajdującego się po drugiej stronie. - Ten facet to wariat, rzucił się na mnie zupełnie bez powodu... Nie, wcale nie jest pijany. Trzeźwiutki jak niemowlę. W ogóle nic nie pił.

    - Pi... ...łem - chciał krzyknąć Andrzej, ale jeden z facetów zatkał mu usta dłonią.

    - Tak, czekamy - barman kontynuował rozmowę. - Tylko, żeby nie za długo. Też chciałbym się wyspać.

    Odwiesił słuchawkę i spojrzał nieprzyjaźnie na Andrzeja.

    - Zaraz pojedziesz tam, gdzie twoje miejsce, czubku jeden.

    Sanitariusze zjawili się po minucie. Fachowym okiem zlustrowali pacjenta zwisającego bezwładnie w objęciach przygodnych restauracyjnych gości i jeden z nich sięgnął po strzykawkę.

    - Panowie, nie jestem wariatem!

    Nikt nie zwracał uwagi na protesty Andrzeja. Pielęgniarz z precyzją profesjonalisty wbił igłę w odsłonięte przedramię i było po wszystkim. Świat zawirował i zniknął, jakby nigdy nie istniał.

    Kiedy ponownie zaczął istnieć, Andrzej podniósł głowę i przekonał się, że jego najgorsze przypuszczenia się sprawdziły. Leżał na szpitalnym łóżku, przypięty do niego pasami.

    Wokoło pełno było podobnych do niego nieszczęśników. Niektórzy w furii próbowali zerwać krępujące ich powrozy, inni leżeli bez ruchu, pogrążeni w apatii lub narkotycznym śnie. Patrząc w ich oczy przekrwione szaleństwem, płonące gorączkowym blaskiem albo pełne beznadziejnej obojętności można było samemu oszaleć. Wokoło unosił się niesamowity smród niemytych ciał, moczu i wymiocin.

    Jeden z więźniów wył jak torturowane zwierzę, kilku wyrzucało z siebie bezładne słowa bez ładu i składu, kilku innych chlipało, postękiwało, rzęziło, charczało...

    Najbardziej upiorne wrażenie sprawiali jednak ci zapadnięci w siebie, spoczywający w kompletnym bezruchu, obojętni na wszystko. Tylko niewielki skurcz ciała czy nerwowy tik twarzy świadczyły, że jeszcze żyją.

    Między rzędami łóżek przechadzali się władcy życia i śmierci rośli, barczyści, krótko ostrzyżeni sanitariusze w śnieżnobiałych kitlach. Jeden z nich zauważył Andrzeja.

    - Będziesz się rzucał czy mogę cię rozpiąć? - zapytał z pogardą.

    - Tak, będę spokojny - pokornie odparł Andrzej.

    - Tylko nie próbuj żadnych numerów, bo znowu wsadzimy cię w pasy.

    Jakąż rozkosz sprawiała możliwość poruszania rękoma, dotknięcia twarzy dłońmi, wyczucia pod palcami kłującej szczeciny zarostu.

    - Mogę się ogolić? - zapytał najzwyczajniej w świecie.

    Nim zdążył się zorientować sanitariusz wykręcił mu rękę, obrócił twarzą do łóżka i wysyczał prosto do ucha:

    - Tyyy...!!! Co ci się ulęgło w tej chorej mózgownicy?

    - Chciałem się tylko ogolić - wyrzucił z siebie przerażony Andrzej.

    - Mam ci może dać brzytwę, żebyś nas wszystkich poharatał?

    - Wystarczy maszynka elektryczna.

    Uspokojony sanitariusz zwolnił chwyt. Nadal był jednak nieprzyjazny:

    - A przywiózł ją pan hrabia ze sobą? Nie ma ich na wyposażeniu tego hotelu. Po chwili dodał rzeczowo:

    - Rzeczywiście, w takim stanie nie możesz się pokazać pani doktor. Golenie kosztuje 10 złotych

    - Kiedy? Zaraz? Muszę jej wytłumaczyć, że nie jestem wariatem.

    - Nie gorączkuj się. Najpierw zaprowadzę cię do kibelka, bo sam nie dałbyś rady. Potem szkockie bicze, żebyś był czysty i na koniec golenie. Razem stówka. I pamiętaj, że możesz być najzdrowszy na świecie, bez mojego poświadczenia nie wyjdziesz stąd do końca życia.

    - W porządku. Zrobię wszystko, byle się stąd wydostać.

    - No to dogadaliśmy się. Rozsądny z pana facet.

    Andrzej radośnie skinął głową. Najbardziej uradował go ten "pan" w końcowym zdaniu, świadczący o jego nowej pozycji, niezbity dowód, że wolność jest tuż, tuż.

    Niedługo potem w świeżej piżamie, umyty i ogolony siedział naprzeciw młodej i niezwykle pięknej pani doktor. Jej uroda musiała onieśmielać mężczyzn-pacjentów. Ubrani w szpitalny strój na pewno czuli się nieswojo w towarzystwie kobiety, którą każdy najchętniej zaprosiłby na dancing do wytwornego lokalu. Lekarka zdawała się tego nie dostrzegać. Była rzeczowa i przyjazna.

    - No i co się z panem działo, panie Andrzeju? Skąd ten nagły atak szału?

    - Nie mam pojęcia. Wydawało mi się, ze ktoś mnie śledzi, że w radiu leci relacja z moich poczynań... - ostatnie słowa wprawiły go w przerażenie. Ja chyba naprawdę jestem chory.

    - Ostatnie zdanie świadczy o tym, że wraca pan do zdrowia. Byłabym skłonna złożyć pańskie objawy na karb przemęczenia. Czuł się pan ostatnio wyczerpany, mam rację?

    - Tak... Nawet myślałem, żeby iść do lekarza.

    - Widzi pan? Pańska podświadomość postanowiła działać, nie czekając aż pan się zdecyduje. To się często zdarza.

    - Naprawdę?

    - Nawet nie ma pan pojęcia, jak często. Choroba cywilizacji. To co? Damy panu pół roku zwolnienia, a potem się zobaczy albo pan wróci do roboty, albo pójdzie na rentę. Zgoda?

    - Zgoda. O tym właśnie marzyłem - odkrzyknął Andrzej radośnie, by po sekundzie posmutnieć. - Co prawda, nie myślałem o takim sposobie. Co powiedzą w pracy? Kto przyjmie z powrotem faceta z żółtymi papierami?

    Pani doktor miała na wszystko odpowiedź:

    - Mówiłam już, że co najmniej połowa pańskich kolegów przechodziła albo przejdzie to samo. Za pół roku nie będzie śladu pańskich objawów i o żółtych papierach nie ma mowy. A w pracy się powie, że miał pan depresję. To teraz bardzo modne.

    - Jak ja się pani odwdzięczę?

    - Drobiazg. Tysiąc złotych wystarczy.

    Po południu przyjechała zapłakana Magda, uregulowała wszystkie należności i zabrała go do domu. Był przygotowany na najgorsze wyrzuty, pretensje, groźby ale nic takiego nie nastąpiło. Ledwie przestąpili przez próg, żona objęła go mocno za szyję.

    - Najdroższy - wyszeptała - to wszystko przeze mnie. Za dużo wymagałam od ciebie. Ale to się teraz zmieni, obiecuję. Gdy cię nie było, zrozumiałam, że to ty jesteś dla mnie najważniejszy. Niepotrzebne mi luksusy, bylebym miała ciebie.

    Dni, które nastąpiły potem, przypominały najpiękniejszy sen. Od rana Magda była czuła i opiekuńcza jak nigdy, nocami zaś stawała się rozpalona i namiętna jak przed ślubem.

    Od czasu do czasu odzywali się koledzy z banku, by powiedzieć, że ciężko im idzie bez niego, ale jakoś sobie radzą. Również prezesi nie próbowali naciskać, by wracał do pracy. Ograniczali się do zapewnień, że miejsce na niego czeka i jak tylko będzie gotowy ale niech pan na siebie uważa, panie Andrzeju ma gdzie wracać.

    Co najważniejsze, nigdy nie powróciły majaki, które pchnęły go w otchłań szaleństwa. W efekcie mnóstwo zyskał, a stracił jedynie ulubioną restaurację, w której wstydził się już pokazać.

    Po kilku miesiącach tego słodkiego życia postanowił spróbować, jak da sobie radę między ludźmi bez pomocy żony. O dziwo, Magda nie stawiała oporu i pewnego pięknego dnia znalazł się sam na Starym Mieście.

    Początkowo rozkoszował się niezwykłą swobodą. Niczego nie musiał robić, nigdzie się nie spieszył, mógł iść dokąd chciał. Włóczył się dawno nie oglądanymi uliczkami, przyglądał się dziewczynom ale bez łapczywości, do której teraz nie miał powodów, zaglądał na jedno piwo do każdej napotkanej knajpki, cieszył się słońcem i wiatrem, a deszcz również przyjąłby z radością.

    Bezwiednie, a później świadomie podążał swą studencką trasą z Rynku Starego Miasta do Łazienek. Na Nowym Świecie zorientował się, że nie zdąży do parku przed zmierzchem.

    Postanowił skręcić w Foksal i zajrzeć do księgarni PIW-u. Wśród książek natychmiast stracił poczucie czasu. Oglądał wszystkie nowości, którymi dla niego były nawet pozycje sprzed kilku lat.

    Wychodząc z księgarni uświadomił sobie, że jest tuż obok teatru Kameralnego. Może uda się wpaść na przedstawienie? Psiakość, już wpół do ósmej. To może na jakiś film? Ciekawe co grają w "Foksalu"? Tytuł "Truman show" nic mu nie mówił, ale to samo mógłby powiedzieć o wszystkich filmach granych w Warszawie.

    Zajął miejsce i... Zaczęło się. Przez cały seans czuł, jak powracają wspomnienia niedawnego wieczoru w chińskiej restauracji. Opowieść o człowieku, który jak on był nieświadomym bohaterem cyklicznego programu, tyle że telewizyjnego, poruszyła struny drzemiące głęboko w podświadomości.

    Zrozumiał, że jego niedawne przeżycia nie były majakami, że wszyscy wokół grają komedię i śmieją się z niego w kułak. Nawet Magda... Ta świadomość bolała najbardziej. A więc jej nocne oddanie też było udawane?

    Wychodząc z kina z trudem panował nad sobą, ale postanowił podjąć grę. Niech wszystkim się wydaje, że o niczym nie wie. Dziwne tylko, że pozwolili mu obejrzeć ten film. Zapewne nie obserwują go teraz, po tym jak o mało nie wpadli, przez 24 godziny na dobę.

    Muszę w jakiś sposób skontaktować się z reżyserem tego filmu, pomyślał wracając do domu. On na pewno zna sposób, żeby się wydostać z tej pułapki.

    Następnego dnia z budki telefonicznej zadzwonił do firmy rozpowszechniającej "Truman show". Przedstawił się jako wielki fan reżysera. Przekonał miłą panienkę po drugiej stronie słuchawki, że nie marzy o niczym innym, tylko o autografie największego twórcy współczesnego kina i po chwili miał w swym notesie adres jego agenta.

    Napisanie listu do reżysera nie sprawiło mu najmniejszego trudu. Postanowił zagrać va banque. Albo facet jest tym, za kogo go uważam, myślał, albo tak czy inaczej wyjdę na idiotę.

    Wrzucając list do skrzynki czuł niewysłowioną ulgę. Nareszcie jest ktoś, komu może zaufać... Na dodatek ten ktoś na pewno nie skontaktuje się z polskimi psychiatrami. Jeśli uzna list za majaczenia psychicznie chorego, to co najwyżej wyrzuci go do śmieci.

    Zaczęło się nerwowe wyczekiwanie. Codziennie z nadzieją zaglądał do skrzynki i codziennie jak niepyszny odchodził z niczym. Tymczasem reżyser wybrał dużo nowocześniejszy sposób porozumienia zadzwonił.

    - Przylatuję jutro do Polski. Proszę być o 19 w restauracji hotelu Victoria, zamówić butelkę koniaku i karton mleka do popicia - rzucił do słuchawki i natychmiast się rozłączył.

    Czas jakby stanął w miejscu. Minuty wlokły się niczym godziny, a do wyznaczonej chwili była ponad doba. Andrzej miał wrażenie, że się wścieknie. Na dodatek musiał ukrywać swój stan przed Magdą. Postanowił wyjść, pozbyć się przynajmniej tego jednego kłopotu.

    - Kochanie, skoczę na jedno albo dwa piwa do pubu - rzucił w kierunku żony (żony?) i już był w drzwiach.

    Nie docenił refleksu Magdy.

    - Dobrze, najmilszy - zawołała za nim - ale pamiętaj: nie więcej niż trzy.

    No, już niedługo potrwają twoje rządy, pomyślał z mściwą radością. Razem z reżyserem damy wam wszystkim bobu.

    Szedł bez celu ulicami, zaglądał do każdego sklepu, oglądał wszystko jak leci meble, pralki, lodówki, książki, płyty, samochody... Mimo tych wysiłków czas nie chciał przyspieszyć ani o jotę. Wciąż wiele godzin dzieliło go od umówionego spotkania.

    Nie zwracając uwagi dokąd idzie, trafił w nieznane sobie zaułki. Poczuł się nieco niepewnie i postanowił wrócić w bardziej cywilizowane okolice. Ale łatwiej poszło podjąć tę decyzję niż wprowadzić ją w czyn.

    Nie miał pojęcia, gdzie jest, a wokół nie było żywej duszy. Poczuł skurcz przerażenia. A jeśli nie przestali go śledzić...? Mają go teraz jak na widelcu.

    Z obłędem w oku runął przed siebie. Pędził naprzód, nie wiedząc dokąd dotrze ani czym to wszystko się skończy. Potykał się, uderzał głową w konary drzew, ślizgał się na nierównym bruku, ale nawet na chwilę nie przestawał biec. Bieg dawał mu iluzję bezpieczeństwa, nadzieję na wydostanie się z matni.

    Nagle znalazł się na Starym Mieście. Ze zdumieniem popatrzył wokoło. Przecież przed sekundą był w zupełnie nieznanym miejscu, a okolice Starówki zna jak własną kieszeń.

    Spojrzał na zegarek i aż gwizdnął. Ta chwila trwała kilka ładnych godzin. W panicznej ucieczce nie wiadomo przed czym, nawet nie zauważył, że już dawno dotarł w znajome rejony. Tak, to było jedyne rozsądne wytłumaczenie.

    Postanowił ochłonąć nieco w którejś z licznych knajpek i wrócić do domu. Wszedł do pierwszego z brzegu kawiarnianego ogródka i zaczął szukać wolnego miejsca. Jak na złość, wszystkie stoliki były zajęte. Już wychodził, gdy ktoś rzucił za nim:

    - Panie Andrzeju!

    Odwrócił się. Od stojącego najbardziej w głębi stolika machała do niego piękna młoda kobieta.

    - Pani doktor! - przypomniał sobie. - Gdzie ja miałem oczy? Takiej kobiety, jak pani, nie można zapomnieć!

    - Miło mi - przełknęła komplement z miną osoby nie dbającej o takie rzeczy. - Co u pana? Wpadł pan tu bardzo zdyszany.

    - A... to nic takiego... - w panice szukał w miarę prawdopodobnego łgarstwa - po prostu dużo chodzę, żeby być w formie.

    - To świetnie. Bo już się martwiłam.

    Spojrzała na zegarek.

    - No, czas na mnie. I niech pan pamięta, żeby się nie przemęczać...

    Nachyliła się tak blisko, że mógł poczuć delikatny zapach jej perfum i w głębi dekoltu dostrzec elegancki biustonosz firmy Triumph.

    - ... I do niczego nie mieszać.

    Zniknęła. Przerażony Andrzej nie był w stanie jej zatrzymać, zażądać wyjaśnień czy zaprzeczyć wszystkiemu. Czuł, jak w żołądku rośnie mu ogromna pięść zaciśnięta ze strachu.

    A więc wszystko wiedzą... Jakiż był naiwny licząc, że uda mu się wyprowadzić ich w pole. I co dalej? Zrezygnować ze spotkania? Nigdy! Niech się dzieje, co chce, nie podda się bez walki!

    Nie wrócił do domu. Tam na pewno nie byłby bezpieczny. Ukrył się w podejrzanym pensjonacie żyjącym z Rosjan. Całą noc przesiedział w ciemności, skulony pod ścianą. W tej samej pozie przetrwał do godziny 18. W ostatniej chwili zapłacił za pokój i ruszył w kierunku hotelu Victoria.

    Wszystko odbyło się zgodnie a planem. Zamówił koniak i mleko, a po chwili przy jego stoliku pojawił się reżyser.

    - Mister Andrew? - upewnił się. - Nikt pana nie śledził?

    Już miał opowiedzieć o spotkaniu z lekarką, ale zrobiło mu się głupio. Co tamten sobie pomyśli? Na pewno, że Andrzej się do niczego nie nadaje. Najlepiej będzie zaprzeczyć.

    - Nikt. Chyba wyprowadziłem ich w pole.

    - To dobrze, bardzo dobrze - ucieszył się reżyser. - Będę się streszczał. Jesteśmy kontrolowani przez tajemnicze siły z kosmosu. Prawie nikt nie ma o tym pojęcia. Jednak przez nieuwagę tamtych niektórzy dochodzą prawdy... Ale po wyjściu z wariatkowa są przekonani, że padli ofiarą manii prześladowczej. Nie wierzą w to, co widzieli lub słyszeli. Mój film ma im uświadomić, że to była prawda.

    - Mnie właśnie uświadomił - zapewnił gorliwie Andrzej.

    - Widzi pan - ucieszył się reżyser. - A to dopiero początek. Musimy pomóc wszystkim.

    - Jak? - Andrzej zamienił się w jeden wielki znak zapytania.

    Na twarzy reżysera pojawił się smutny, bardzo smutny uśmiech. Zwlekał. Uniósł w górę lampkę Napoleona i przez szkło spojrzał na Andrzeja.

    - To jest właśnie najgorsze - westchnął tak ciężko, że aż inni goście zaczęli im się przyglądać. - Trzeba będzie ich wszystkich zlikwidować.

    Ostatnie zdanie powiedział w wielkim pośpiechu i natychmiast potem rozluźniony opadł na oparcie krzesła. Najwyraźniej poczuł ulgę. Za to Andrzej był wstrząśnięty i przerażony.

    - Jak to zlikwidować? - zapytał zduszonym głosem. - Mamy ich...?

    - Tak, pozabijać - potwierdził reżyser i chwycił Andrzeja za ramię. - Niech pan pamięta, że to jakieś obce stwory, na pewno obrzydliwe i w niczym nie przypominające człowieka. Nie można o nich myśleć jak o ludziach. To są jakieś wstrętne robale! Panie Andrzeju, musimy to zrobić!

    - Niby jak?

    - Mam truciznę. Zupełnie niewykrywalna. Bezbolesna. Oni... te stwory nic nie poczują zapalał się coraz bardziej. Od tego zależy przyszłość całej Ziemi.

    Andrzej marzył tylko o jednym by jak najszybciej znaleźć się możliwie daleko od tego nawiedzonego wariata. Któż mógł przypuszczać, że wśród gwiazd kina mogą istnieć tacy szaleńcy? Jak tu się z tego wszystkiego wycofać?

    Machinalnie przyjął niewielką fiolkę i schował ją do kieszeni bez oglądania. Zerwał się z krzesła, niezdarnie skinął głową i z ulgą zaczął podążać do drzwi. Gonił go konspiracyjny szept reżysera:

    - Niech pan nie zawiedzie!

    Niemalże wybiegł z restauracji. W drzwiach zderzył się z jakimś facetem. Podświadomie skonstatował, że skądś zna tę twarz, ale nie miał czasu na rozmyślania. Chciał być jak najdalej, wrócić do bezpiecznego domu, do jedynej przyjaznej osoby, którą tak strasznie skrzywdził swymi podejrzeniami, która pewnie tam umiera ze strachu o niego.

    Biegł w kierunku postoju taksówek i szlochał: Jak mogłem, jak mogłem... Już pędzę, kochanie, już wracam.

    - Panie Andrzeju!- usłyszał za sobą.

    Rzucił się do przodu jak oszalały. Tylko tego mu trzeba, żeby lekarka zwróciła uwagę na jego stan. Noc, żeby tylko jedna noc, w pasach pewna. Szybciej, szybciej, niczego nie zauważać, jutro wszystko wytłumaczy... Ale teraz musi jak najszybciej dotrzeć do domu!

    W taksówce nieco ochłonął. Musi przebłagać Magdę. Żeby tylko chciała z nim rozmawiać, wszystko jej wytłumaczy. A od jutra zacznie poważnie się leczyć. Śliczna pani doktor nie miała racji. Jego choroba jest dużo poważniejsza niż można było przypuszczać.

    To postanowienie ostatecznie go uspokoiło. Zaczął nawet słuchać paplaniny taksówkarza:

    - ... nie mam racji? Przecież to straszne. Raz na sto lat przyjeżdża do Polski taki wielki artysta, a my nie potrafimy mu nawet zapewnić bezpieczeństwa. Jak można było dopuścić, żeby go byle bandzior w knajpie zaciukał?! No jak?!

    - O czym pan mówi?!

    - Cały czas o tym samym. O zamordowaniu tego wielkiego reżysera, no wie pan, tego od "Truman show"...

    Więcej nie usłyszał, ale i tego wystarczyło. Przestał odbierać jakiekolwiek sygnały ze świata zewnętrznego. Widział przed sobą poważną, potem rozognioną, ale żywą przecież twarz reżysera. Jak to się mogło stać?

    Wtem olśniło go. Ten facet, z którym zderzył się w drzwiach! Przecież to był barman z chińskiej restauracji! a więc to ONI dopadli reżysera. Na kogo teraz kolej? Odpowiedź była oczywista.

    Przed oczami miał pełną nadziei twarz reżysera, w uszach brzmiał mu ponaglający do działania szept:

    - Niech pan nie zawiedzie.

    - Nie zawiodę - odparł z taką mocą, że aż taksówkarz podskoczył.

    Kazał mu zatrzymać się przy pierwszej budce telefonicznej. Pewną ręką wykręcił numer lekarki i wykrzyczał w słuchawkę zdenerwowanym głosem Magdy:

    - Pani doktor, z moim mężem dzieje się coś dziwnego. Mówi, że wie już wszystko. Grozi, że wszystkich pozabija. Ja się boję! Niech pani po niego przyjedzie. Tylko sama, bo się zorientuje. Dobrze zapłacę.

    Wrócił do taksówki i kazał się wieźć do domu.

    Wpadł do mieszkania i krzyknął:

    - Kochanie, jestem!

    Nie dał dojść Magdzie do słowa. Teraz liczyła się każda sekunda.

    - Wróciłem, ale nie na długo. Zaraz będzie tu lekarka. Kochanie, ja jestem bardzo chory!

    Ze szlochem rzucił się w objęcia żony (robala!). Łkał rozpaczliwie i modlił się, by lekarka przyjechała, zanim Magda zacznie być dociekliwa. Na całe szczęście nie zdążyła otrząsnąć się z oszołomienia, gdy zabrzmiał dzwonek u drzwi. Andrzej rzucił się, by otworzyć.

    - Pani doktor, jakże się cieszę! Musi mi pani pomóc.

    - Od tego jestem, panie Andrzeju - odpowiedział tonem profesjonalisty. - Czy mogę wejść?

    Wszystko układało się po jego myśli. Teraz tylko zrobić kawy, niepostrzeżenie sięgnąć po fiolkę, odkorkować. Kilka kropel i gotowe.

    Gdy wypiły, nie mógł powstrzymać się od triumfalnego okrzyku:

    - Już po was! Zapłacicie za śmierć reżysera!

    Ocknął się w dobrze znanym miejscu. Leżał w dusznej sali przypięty pasami do łóżka. Wkoło słychać było potępieńcze wrzaski i zgrzytanie zębów. Ze wszystkich zapachów najsilniejszy był smród smoły i siarki.

    Nagle poczuł, że jest wolny. Ktoś odpiął pasy i wziął go za rękę. Choć szli w kompletnej ciemności, jego przewodnik nie zawahał się nawet przez moment. Andrzej nie miał pojęcia skąd, ale wiedział, że muszą zachować absolutną ciszę.

    Wreszcie wyszli na zewnątrz. Powietrze było czyste i powoli robiło się coraz jaśniej. W końcu mógł przyjrzeć się swemu wybawcy. To był barman z chińskiej restauracji!

    - Kim jesteś? - wyjąkał przerażony Andrzej.

    - Twoim aniołem stróżem - spokojnie wyjaśnił tamten i widząc zdumione spojrzenie Andrzeja dodał zaczepnym tonem:

    - Co cię tak dziwi? Każdy ma takiego anioła stróża, na jakiego zasługuje.

    - Dlaczego zabiłeś reżysera?

    - Tego Reżysera nie można zabić. Sam opuścił ciało, które mu służyło. Ja miałem do tego nie dopuścić. Niestety, spóźniłem się.

    - Nic z tego nie rozumiem! Czy to dalszy ciąg moich majaków? - dopytywał się rozgorączkowany Andrzej.

    - Chciałbym, żeby tak było. Ale niestety nie jest. Niestety dla ciebie.

    Zapadła długa, głucha cisza. Powoli do Andrzeja zaczęła docierać straszliwa prawda. Tak przerażająca, że gorzej być nie mogło.

    - Kim on był? - to pytanie było już w zasadzie niepotrzebne.

    - Przyjrzałeś się jego oczom?

    Te oczy! Że też wcześniej o tym nie pomyślał! Jedno czarne, drugie zielone ze złotą iskierką pośrodku.

    - Już rozumiesz? Od dawna zastawiał na ciebie sidła. Z tą swoją pychą, przekonaniem, że jesteś lepszy niż inni, do wyższych celów stworzony byłeś dla niego idealnym materiałem. Postanowiłem interweniować, pokazać ci, że znajdujesz się pod jego stałą kontrolą. Temu służył pokaz w chińskiej restauracji i umieszczenie w przedpieklu. Ale ty niczego nie pojąłeś, gorzej pojąłeś opacznie. A on był coraz bliżej celu. Ściągnął cię na "Truman show", przyjął postać reżysera i doprowadził do twego ostatecznego pogrążenia.

    - Kim była Magda?

    - Zwykłą kobietą, która miała tego pecha, że zakochała się akurat w tobie. Podobnie lekarka. Zupełnie nie pojmuję, co one w tobie widziały.

    - Czy ja je naprawdę...?

    - Tak.

    - Dlaczego mnie wyciągnąłe?... stamtąd?

    - Cóż, tak długo jestem wśród ludzi... Też mam swoje ambicje.

    Znowu zapanowało ciężkie milczenie. Każdy w zadumie rozmyślał nad wydarzeniami ostatnich kilku miesięcy. Andrzej miał tyle materiału do przemyślenia, że starczyłoby na dwa życia. Barman (barman?) zastanawiał się zapewne nad przyszłymi konsekwencjami swojego działania.

    W końcu Andrzej postanowił zadać najważniejsze pytanie:

    - I co dalej?

    - Nie wiem. Będziesz musiał uciekać i kryć się do reszty swoich dni. Nigdy nie zaznasz spokoju. Grzech twój ścigać cię będzie po całej Ziemi. Nie zmyjesz go, choćbyś żył do końca świata. Dla ciebie słońce już nie świeci, bo ciemność masz w sobie.

    - Czy w żaden sposób nie mogę odkupić swoich win?

    - Jest tylko jeden sposób.

    - Jaki?

    - Pomyśl.

    Nie było nad czym się zastanawiać. Wiedza o tym, co musi zrobić, przeszywała go na wylot niczym zaostrzony sopel lodu. Spokojnie wstał i ruszył z powrotem. Odchodząc obrócił się przez ramię i powiedział:

    - Nie musisz mnie prowadzić. Sam trafię.