Maria Konopnicka
JAK TO ZE LNEM BYŁO
(fragment "Polskich baśni i legend")
Był raz taki król, co miał wielkie królestwo, wszelkiego dobra i bogactwa pełne, tylko ze w nim złota nie było.
Pola tam były wielkie, sady śliczne, od grusz, od jabłoni czerwieniejące z dala, po lasach zwierzyny huk, w ziemi żelaza dość, na powietrzu ptactwo takie, że co jedno odleci, to drugie przyleci, bydła, koni, owiec stada okrutne, nieprzerachowane, po rzekach ryby, jakie tylko są, i małe, i duże, kwiecia też po łąkach mnóstwo dla królewiątek małych; co jedno przekwitnie, to drugie zakwitnie.
Ot, wszelkiej rozkoszy moc wielka! Miasta też były w tym królestwie znaczne i ludu po wsiach dość. Ale król niczym się nie cieszył, tylko ciągle markotny był, że złota nie ma w jego państwie.
- Cóż mi po tym zbożu - mówił - albo i po tych lasach i po tych rybach w rzece, i po tych stadach wielkich, kiedy to wszystko muszę het, precz, wywozić do moich sąsiadów na złoto, bo go u mnie nie ma! Żeby to u mnie złoto było, cały lud mój by się ubogacił.
Lud jego biedny po wsiach skórami się odziewał i koszuli na grzbiecie nie miał, a dopiero sami bogacze z miasta musieli w dalekie kraje posyłać po materie drogie, po jedwabie na ubiory swoje.
- Bylem tylko złoto miał - mówił król - to mi już niczego nie braknie i memu ludowi.
Tak wyszedł raz sobie na drogę i chodzi w zamyśleniu wielkim, a drogą kupcy jadą. Jak też zobaczyli króla, tak zaraz mu pokłon oddali, towary rozwiązują i pytają, czy czego nie trzeba.
Król pokłon przyjął grzecznie, towary obejrzał, głową pokręcił i mówi:
- Na nic mi wasze towary, bo mi tylko jednej rzeczy potrzeba
Więc zaraz się dopytywać zaczęli, czego.
- Potrzeba mi złota - mówił król - żeby u mnie w ziemi było, żebym je dobywać mógł i cały lud mój zbogacił, i siebie.
Zafrasowali się kupcy, bo tej woli królewskiej nie mogli uczynić i zamilkli.
A był między nimi staruszek jeden, jako ten gołąb siwiutki, z brodą po pas, w bieli cały odziany i bardzo mądry. Ten, widząc frasunek swoich towarzyszów i króla, pragnącego złota dla ubogiego narodu, co koszuli na grzbiecie nie ma, pomyślał, wystąpił naprzód i rzekł:
- Królu, panie! Mam-ci ja takie siemię w mieszku, co jak je wiosną posieją w polu, to złoto ci się z niego urodzi.
I zdjął ze swego wielbłąda troki i wyjął z nich spory mieszek, i przed królem postawiwszy, rozwiązał.
Król bardzo się zadziwił, że takie ziarno na świecie jest, co z niego złoto wyrasta. Onemu kupcowi sygnet piękny dał i choć mieszek był ciężki, sam go do zamku swego poniósł.
Nazajutrz dał wiedzieć w całym państwie, jako w ten a ten dzień król sam będzie w polu takie ziarno siał, co z niego wyrośnie złoto.
Zadziwował się naród cały na taką nowinę, zbiegli się wszyscy na ono pole popatrzeć, jak też to cudowne ziarno wygląda. Matki prowadziły dzieci, synowie - ojców starych i zeszła się ludu wielka, wielka moc.
Aż król wyjechał na siwym koniu w bisior drogi ubrany, z muzyką, z trębaczami, z dworem całym, a za nim sam skarbnik królewski mieszek z ziarnem niósł pod baldachimem z karmazynu, co go czterech pachołków królewskich trzymało.
Kiedy wszyscy na skraju pola stanęli, król koronę z głowy zdjął, że to niby prosty siewacz na swej roli staje, i wziąwszy od skarbnika mieszek, wzdłuż bruzdy pięknie wyciągniętej poszedł czerpiąc z mieszka ręką ono ziarno cudowne i rzucając je w świeżo zoraną, czarną, pulchną ziemię. A tu zaraz za królem brony szły, co je najpierwsi panowie w onym królestwie prowadzili i ten posiew bronowali, jak zwykle żyto albo i pszenicę, albo insze jakie ziarno.
Kiedy już pole zasiane było i zabronowane, król koronę znów na głowę włożył i wrócił z wielką paradą na zamek, z dworzanami i z muzyką, i z trąbami, i z wielką uciechą, że takie pole złota zasianego ma.
Minął dzionek, minął drugi, król ciągle z okna w ono pole pogląda, czy złoto nie rośnie, ale nic.
Aż jednego dnia uderzył deszcz ciepły z nieba i słonko po nim przygrzało. Patrzy król, a tu na calusieńkim polu cości jakby ze ziemi na wierzch się parło. Uradował się bardzo.
- Oho! - mówi. - Nie zazna teraz mój naród biedy, jak mi się to złoto urodzi. Pole nie takie zasieję na przyszłą wiosnę, ale dziesięć razy większe.
I chodzi sobie wesół po komnatach, pieśni sobie śpiewać każe, sztuki różne pokazować - taki rad.
- Nie będę - mówi - patrzeć choć z tydzień w pole, aż zażółknieje złoto, żeby oczy moje uciechę miały.
Przeszedł tydzień. Patrzy król, a tu zamiast żółtego złota na calusieńkim polu śliczna zieloność, jakoby murawa, tak źdźbło przy źdźble wzeszło i do słońca w górę idzie. Zadziwił się bardzo w sobie i mówi:
- Myślałem, że od razu żółte złoto róść będzie, a tu zieleń taka.
Ale nic... Więc czeka.
Czekał tydzień, czekał dwa, powyrastały łodyżki równiutkie jedna przy drugiej jak to wojsko wielkie. Już się i pączki pozwijały, już i ku kwitnieniu się ma. A co kto przejdzie, to się dziwuje, że to złoto tak rośnie jakby jakie zwyczajne ziele. Dworacy kręcą głowami, cości szepcą, cości między sobą radzą. Król patrzy, twarz pogodną zrobił i mówi:
- Nic to! Pewnie się w kwitnieniu ono złoto okaże złotym kwiatem.
Jednego ranka pojrzy, aż tu pole jak długie i szerokie niebieszczy się, tak jak to niebo nad ziemią. Kwiatuszek koło kwiatuszka na łodyżce sterczy, aż się w oczach modro od tego robi, jakby w wodę patrzył. Zadziwił się król, wąsa szarpnął, iż tak złoto ono modro kwitnie, cały dzień frasobliwie po komnatach chodził, wieczerzy jeść nie mógł i markotny spać się układł. Aż rankiem uderzył się w czoło i mówi:
- O, ja głupi! Wszakże to nie kwiat, ale nasienie będzie samo złoto. Czegożem się wczoraj frasował?
I począł dobrej myśli być, i ucztę panom swoim sprawił, i radowali się wszyscy, że król tak mądrze im to wyłożył o nasieniu owym, co złotem być miało - I tak wszyscy cieszyli się społem.
Przeszło lato, z kwiatuszków owych modrych porosły główeczki, takie okrągluśkie. Król idzie w pole, bierze w palce, ogląda i myśli: "Już też w tych główeczkach na pewno złoto jest; tylko patrzeć, jak się to posypie".
Rozgniótł jedną, patrzy, aż tu takie samo siemię, jak to, które siał.
Rozgniewał się król bardzo, dwór cały zwołał, kazał to zielsko z całego pola wyrwać, kijami zbić, że to mu takiego wstydu i zawodu narobiło, i do wody cisnąć. Pachołkowie rozkazanie królewskie wypełnili, łodyżki co do jednej wyrwali, kijami zbili, aż się ono nieszczęsne ziarno posypało, w pęki powiązali i do wody wrzucili. Ale że to już ich samych złość wzięta, więc jeszcze w wodę kamieniami ciskali i tyle tego narzucali, że się one łodygi w pękach zastanowiły, z wodą nie poszły i u brzegu przywalone kamieniami zostały.
Król tymczasem po całym świecie szukać słał onego kupca żeby go stracić za ten postępek, że to takiego monarchę poważył się oszukać.
Tak szukają tego kupca, tak szukają - nic!
Król też znowu smutny począł bywać, jako i na początku, i nieraz sam bez dworu w zamysłach różnych chodził, trapiąc się, ludu swego nie mógł wzbogacić. Idzie on raz brzegiem rzeki, patrzy - kamieni wielka moc, a spod nich cości sterczy. Zawołał pachołka, w wodę mu kazał iść i czeka. Niedługo pachołek wraca i powiada:
- Królu panie! Toć to jest ono zielsko, co miało złoto rodzić i z pola wyrwane zostało.
A król:
- Jeszcze mi na oczach będzie to podłe zielsko leżeć? Mój wstyd przypominać? Weź mi je zaraz i wynieś precz, żebym go więcej nie spotkał.
Ano poszedł pachołek po drugiego, one kamienie odrzucili, pęki łodyg przegniłych z wody wydobyli, wynieśli je het, pod las, cisnęli i poszli.
Kupca szukali tymczasem precz po całym świecie, wedle królewskiego przykazu.
Król się ciągle frasował, to tu, to tam jeździł po kraju, a spojrzy na ten biedny naród, co koszuli na grzbiecie nie ma, to się omal łzami nie zaleje; takie litościwe serce miał.
Ano, widzą panowie, że król taki smutny, tak rada w radę i uchwalili, żeby wyprawić wielkie polowanie.
Zjechali się różni książęta, różni panowie, różni dostojni goście, nasprowadzali psów, koni, masztalerzów, psiarków, łuczników, naprzywozili łuków i różnej broni takiej, że to ha! Różnych rarogów, dojeżdżaczy, sokolników: polowanie takie, że to na całe królestwo sławne.
Ucieszył się król tym widokiem, rozweselił, o strapieniu swoim coś niecoś zapomniał, bronie różne czyścić kazał, sfory ogarów sforować, charty na smycze brać, konie kulbaczyć, wozy pod zwierzynę zaprzęgać, aż uderzyli trębacze w rogi łosiowe, psiarnie zaczęły ujadać, bicze ino świstały w powietrzu. Tu się sokoły na całe gardło drą, tu pisk, krzyk, wrzawa taka, że to jak na największym jarmarku. Aż usiadł sam król na konia, po bokach mu książęta i wielcy panowie; pojechali.
Jadą, jadą, przyjechali pod las. Dziwują się goście, że taka knieja gęsta, pewno i zwierza pełna, to się ino psy rwą, ino konie parskają; kiedy wtem spojrzy król w bok jakoś, a tu na polanie leżą one pęki łodyg, przez pachołków z wody wydobyte, wyschłe, wymizerowane, sczerniałe.
Król zapalił się gniewem na twarzy, humor mu się od razu przemienił, zawraca konie, przeprasza gości i na powrót na zamek jedzie.
Tak się rozgniewał, że ledwo tchnął, łowczemu wracać przykazał z końmi, wozami i psiarnią, a na pachołki swoje krzyknął:
- Hej tam! Zabrać mi to przeklęte zielsko i omłócić kijami, żeby aż z niego paździerze poszły.
I z wielką pasją do domu wracał, a z nim goście jego.
A pachołki tymczasem one pęki łodyg porwawszy, zaczęli je kijami okładać tak, że aż z nich paździerze leciały. Naleciał tych paździerzy okrutny pokład, a łodygi aż pobielały, jak z nich ta pierwsza surowizna zeszła.
Łodygi na rozstaje rzucili, na krzyżową drogę, żeby je słońce paliło, a wiatr po świecie roznosił. Leżały one łodygi, leżały, słońce je paliło, wiatr je poplątał, ale ich roznieść nie mógł, bo za wielka moc tego była.
A kupca szukali, precz szukali, tylko znaleźć nie mogli.
A król zapomniał jakoś o swoim strapieniu i wybrał się ze swoim dworem w drogę. Na siwym koniu jechał, a za nim rycerze i dwór, i pachołki, i różna czeladź, zwyczajnie, jak się to należy do królewskiej wspaniałości i osoby.
Jadą, jadą, przyjechali na rozstajne drogi, aż tu koń, co pod królem szedł, dęba stanął. Ściągnął go król raz i drugi, koń szczupakiem chlusnął przez drogę w bok i, zaplątawszy nogi, nie widząc jak na ziemię runął.
Uskoczył król, strzemię z nogi zrzuciwszy, ale się okrutnie przeląkł. Zaraz też nadbiegli rycerze i słudzy, patrzą, w co się królewski koń wplątał, a to w te łodygi, co je pachołki na rozstaje rzuciły. Król jak był blady ze strachu, tak się zrobił czerwony z gniewu, czeladź swoją skrzyknął i kazał precz do trzeciej skóry zielsko owo kijami zbić, a potem je w ogniu spalić.
Czeladź zaraz się do kijów porwała, one łodygi do trzeciej skóry obiła, tak że samo włókno cienkie i jak srebro takie bielusieńkie zostało, i dalej nosić na kupę, żeby spalić.
Patrzył na to wszystko król razem z dworem swoim, aż kiedy czeladź głownie zapalone pod one włókna podkładać miała, przyleciał pachołek i krzyknął:
- Królu panie! Znaleźliśmy tego kupca, któregoś szukać rozkazał.
A tuż zaraz prowadziły straże onego starca, związanego, przed królewskie oblicze.
Król zmarszczył czoło i tak srogo wejrzał na pojmanego, że cały dwór struchlał i prawie tchnąć nie śmiał. Ale stary ten człowiek wcale się nie przestraszył i sam do króla spokojnie przystąpiwszy, rzekł:
- Kazałeś mnie, królu, szukać jak złoczyńcy po całym królestwie swoim, a otom jest. Sam szedłem do ciebie, dowiedziawszy się, że mnie potrzebujesz, bom wpierw w dalekich drogach bywał, a tu mnie u bram twego miasta straż pojmała. Rozkaż, aby odstąpili, a iżbym z tobą sam mówił.
Tak mówił ten starzec, ale król bardzo był zagniewany i srogo krzyknął:
- Do ciemnicy cię wtrącę, boś mnie, króla i pana, oszukał, a siemię owo, z którego miało się urodzić złoto, wydało tylko zielsko nikczemne, ku spaleniu zdatne! Patrz! Oto cała kupa tego twego złota - dodał, biorąc się w boki z wielką pasją.
Starzec popatrzył i rzekł:
- Królu panie! Kiedy taka wola twoja, abym do ciemnicy szedł, niech mnie do ciemnicy wiodą, ale tych łodyg nie każ ogniem wytracać, tylko je ze mną w loch rzucić daj. A za dwa miesiące usłyszysz co nowego o mnie.
Król zezwolił, a tejże godziny starca i całą kupę owych łodyg siwych cisnęli do lochu.
Byłby tam staruszek niechybnie z głodu zginął, ale mu przynosiła jeść córka dozorcy, młoda, śliczna i pracowita dziewczyna. Na imię jej było Rózia. Rózia przychodziła co dzień do lochu ze swoją przęślicą, na której przędła jedwab dla bogatej pani, i czekała, aż się staruszek posili.
Pewnego dnia namówił ją ów więzień, że zamiast jedwabiu naskubała włókienek z onego zielska, nawinęła na przęślicę i zaczęła prząść. Ze żartów, ot, bo pomyślała, że z tego nic nie będzie.
Tymczasem patrzy, a tu równiuteńka niteczka snuje się a snuje, aż wrzeciono furczy. Zadziwiła się bardzo, a że jej jedwabiu już brakło, zaczęła one włókienka prząść. Kiedy już tego dużo naprzędła, rzeką jej staruszek:
- Idź teraz do domu i tak jak z jedwabiu tkasz, tak i tę przędzę utkaj.
Rózia usłuchała staruszka. Na warsztacie z owej przędzy postaw naciągnęła, potem pięknie w poprzek zasnuła i zrobiła... płótno.
Kiedy to właśnie było gotowe, przyszedł urzędnik królewski patrzeć, czy on stary więzień jeszcze żyje. Zadziwił się, że staruszek taki żwawy, więc powiada do niego:
- Proś o jaką chcesz łaskę, bo dziś królewska córka za mąż idzie.
Wtedy ów staruszek mówi:
- Dobrze. Chciałbym królewnie podarunek weselny dać i dlatego proszę, abym przed króla był stawiony.
Ano, urzędnik wypuścił go z lochu i pod strażą do króla przywiódł.
Spojrzy stary, a tu wielka moc pań i panów, królewna jak lilia, pan młody jak słońce, muzyka gra, kołacze aż pachną, pacholęta kwiatami drogę ścielą.
Zmarszczył król czoło, na starego spojrzawszy, ale że to w takie gody gniewać się nie mógł, więc pyta, z czym tu przychodzi.
- z podarunkiem dla królewny - mówi staruszek i rozwija przed królem ślicznie utkane płótno, które Rózia, nauczona przez niego, wybieliła na rosie i słońcu.
- Co to takiego jest? - rzeką król ciekawie.
- Królu panie! Toć-ci jest owo złoto, które z owego nasienia, com ci je dał, wyróść miało. Len to był, ubogiego narodu bogactwo, com go z ziemi twojego królestwa dobyć chciał. Kazałeś go topić? Dobrześ uczynił, bo jego łodyżki w wodzie odmięknąć muszą. Kazałeś go z wody precz cisnąć? Dobrześ uczynił, bo go trzeba suszyć. Po moknięciu owym kazałeś go kijami z paździerzy obić? Dobrześ uczynił, bo tę złą paździerz obić trzeba z łodygi, żeby ją uprawić. Kazałeś je zaś powtórnie kijami obijać? i toś dobrze uczynił, bo do trzeciej skóry len obić trzeba i kijem go wyłamać, żeby do włókna się dostać. Kazałeś mnie do lochu wrzucić? i toś dobrze uczynił, bo mnie tam żywiła dobra dziewczyna, którąm oto nauczył, jak się włókno lniane przędzie i na płótno tka. A toś tylko źle uczynił, żeś to wszystko robił w gniewie i nie z wyrozumienia, ale z zapalczywości. Że to jednak taki dzień szczęśliwy dziś jest w twojej królewskiej rodzinie, więc ci z serca krzywdę moją odpuszczam, a na ręce królewny ten oto dar składam. Królewna niech każe po wsiach len siać i tak go sprawić z rozwagą i miłością, jakoś go ty, królu, z gniewem sprawiał, a z płótna niech da koszule dla wszystkich sierot i niemocnych szyć, co jest więcej niż złoto, bo jest poratowaniem ubóstwa i niedostatku.
Skończył stary, a król słuchał i aż na twarzy ze wstydu się mienił, że tak niesłusznie ukrzywdził człowieka. A potem wstał, starca w ramiona wziął, przeprosił i, koło siebie posadziwszy, rzekł:
- Dziękuję ci, mój ojcze, żeś mi to uczynił, czego moje niespokojne chęci uczynić nie mogły. Złota chciałem, a tyś mi lepszą rzecz dał, bo w złocie możni tylko by chodzili, a w tym lnie oto cały lud mój ubogi chodzić będzie.
I zaraz kazał krajać koszule z płótna onego i sierotom rozdzielić, z czego wielka radość była w całym kraju.
|