NIE IGRA SIĘ Z MIŁOŚCIĄ

    Czy to ten sam, dobrze znany bór? Ta ściana ciemności, pełna tajemniczych szelestów, jęków i pohukiwań? Przecież nie pierwszy raz idzie tędy nocą. Przecież to jego las, zna się z nim od dzieciństwa. Dlaczegóż więc właśnie dzisiaj wydaje się groźny i nieprzyjazny? w mroku coś błyszczy - czy to wilcze oczy, czy tylko światło księżyca?

    Może jednak zawrócić, może zrezygnować, przecież nic dobrego z tej wyprawy nie wyniknie. Wszystko wiadome, wszystko wypowiedziane, żadnych nadziei na przyszłość i nic tego nie zmieni. Po cóż więc iść t a m? Lepiej wrócić do wsi, gdzie wszystko znajome, gdzie strach jedynie kraść i siwych włosów nie uszanować, gdzie każdy dzień taki sam.

    Czuje nagły skurcz, który skręca wnętrzności. Nie! Ile takich dni jeszcze przed nim? Setki, tysiące, a każdy taki sam jak dziś - pusty i bez nadziei. To już lepiej nie żyć! To już lepiej...

    Tego, co ma zrobić, nie odważa się nazwać nawet w myślach, ale desperacko rusza przed siebie prosto w gęstniejącą, czarną ścianę boru. Skulony, z pochyloną głową, podobny do szarżującego byczka biegnie wąską ścieżką, którą nawet dzikie zwierzęta omijają z daleka.

    Droga urywa się nagle. Szeroko otwartym oczom ukazuje się Uroczysko. Najlżejszy podmuch wiatru nie porusza traw, nie słychać szelestu nocnych zwierząt, oświetlony zimnym światłem księżyca kurhan nie rzuca cienia. Czas przyspieszył biegu, mknie jak jeleń osaczony przez stado wilków.

    W tym oszalałym strumieniu sekund chłopak porusza się jak staruszek. Z trudem podnosząc nogi, brnie w stronę kurhanu. Przerażone siedemnastoletnie serce wali w skroniach niczym taran.

    Dojście do pagórka trwa wieki, ugięcie kolan zajmuje całe życie. Chłopiec podnosi lewą rękę, powietrze stawia opór niczym płynne żelazo. Jednak dłoń, choć z trudem, kreśli znak krzyża, odwróconego krzyża.

    Z ust dobywa się powolny, nieludzki głos:

    - Przybądź! Wzywam cię w imię cierpienia, które nie mniejsze jest od twojego. Na dusze wszystkich umęczonych, zaklinam: przyjdź!

    - Tyś wołał?

    Czas nagle staje w miejscu. Chłopak obraca się szybciej niż spłoszony zając. Gwałtowny ruch powoduje, że klęcząc, pada na twarz.

    - Tyś wołał.

    Przed nim stał młody, sympatyczny mężczyzna w myśliwskim stroju. Nie miał rogów ani ogona, nie czuć też było zapachu siarki.

    - Czego chcesz?

    - Przecież wiecie.

    - Przecież wiecie, Panie!

    - Panie... - chłopak podniósł się na kolana i pokornie schylił głowę.

    - Teraz lepiej. Po co ci to? Ona i tak nie dla ciebie.

    Nagły skurcz przerażenia. Jak to, więc całe poświęcenie na nic, więc duszę nieśmiertelną na zatracenie za bezcen oddał?

    - Kto mówi, że za bezcen? Jej dać ci nie mogę, ale...

    - Ale dlaczego, Panie?!

    Ciało chłopca eksploduje, zamienia się w proch i ciężką chmurą opada na trawę. Z ziemi dobywa się wrzask przerażenia, już nie będę, Panie, nie będę!

    - Zapamiętaj sobie, że kiedy Ja mówię, wszyscy inni milczą.

    Świat wraca do normy, cudownie odzyskane oczy z niedowierzaniem patrzą na znów jednolite ciało.

    - Dziękuję, Panie...

    - Nieźle, całkiem nieźle. Widzę, żeś niegłupi. Więc sam sobie odpowiedz, dlaczego nie mogę ci jej oddać.

    Błysk zrozumienia przemyka przez twarz chłopaka. Więc to tak? Nie on jeden zna drogę na Uroczysko!

    - Właśnie tak.

    - To już lepiej, Panie, zróbcie jak przed chwilą.

    - Głupcze! Nie dam ci miłości, dam ci zemstę! Nie pokocha cię twoja miła, ale i jej nikt kochać nie będzie. Chcesz?

    - Panie, za nią wszyscy chłopcy we wsi wariują.

    - Weź ten nóż. Kiedy go w ziemię wbijesz i krzykniesz imię tego, który ją kocha, jego dusza do piekła pójdzie.

    - Umrze?

    - W tej samej chwili. A jeśliś sprytny, zrobisz to, gdy tamten w grzechu będzie. Nie tylko życia go pozbawisz, ale jeszcze na wieczne męki skażesz.

    - I nic go nie zratuje?

    - Chybaby kto z dobrej woli życie za niego oddał. No, bierz nóż i uchodź stąd. Zaraz się wiedźmy zlecą, gdyby cię zobaczyły, nawet Ja bym cię nie ochronił.

    Chłopak sięga po nóż i chowa go za pazuchą. Wraca tą samą drogą, ale już się nie boi. Kto przeżył własną śmierć, byle czego się nie lęka. Bo i czegóż tu się bać? Tych wiedźm, co jak wrony na sabat zlatują, czy diabłów, pod postacią bezgłowych psów za nimi ciągnących? Już tylko jeden strach mu pozostał, strach, o którym nie pamiętał, idąc na Uroczysko, a który teraz narasta w nim. Chłopak wie, że ten lęk pozostanie mu do końca życia.

    Na Uroczysko zlatują pierwsze wiedźmy. Jedna z nich, otulona tylko płaszczem miedzianozłotych włosów, czołga się u stóp myśliwego i błagalnie pyta:

    - Czym dobrze Ci, Panie, usłużyła? On już twój, na wieki!

    Robert wydobywa się ze snu nagle, jak nurek, który wypryskuje nad powierzchnię wody i gwałtownie łapie ustami powietrze. Przeciera oczy, ze zdumieniem rozgląda się dokoła, choć przecież otaczają go znajome ściany i sprzęty.

    Cóż za sen! Jakimi drogami przywędrował? Jakie to szczęście, że nie wierzę w przesądy, przemyka Robertowi przez głowę. Inaczej musiałbym zrezygnować z zaplanowanej na dziś decydującej rozmowy z Roksaną.

    Roksana. Zjawiła się w jego życiu niespodziewanie, trochę ponad rok temu. Już dawno stracił nadzieję, że i do niego uśmiechnie się jakaś dziewczyna. Wszystkie dotychczasowe znajomości okazały się kompletnym nieporozumieniem. W zamian za swoje uczucia otrzymywał drwiny, zdrady, w najlepszym razie zdumione spojrzenia. O co ci chodzi, Robert? Przecież między nami nic nie było...

    I gdy już całkiem serio rozważał wycofanie się z jakichkolwiek układów męsko-damskich, zjawiła się Roksana. Nigdy nie padło między nimi słowo: miłość, ale przecież oczywiste było, że tego, co ich łączy, nie można uznać za zwykłą znajomość. Spotykali się niemal codziennie, na weekendy wspólnie wyjeżdżali za Warszawę, wspólnie spędzali święta. Wszyscy znajomi traktowali ich już jak parę i coraz częstsze były pytania, kiedy ślub. W takich momentach zaczerwieniony Robert oglądał czubki swoich butów, a Roksana nieobecnym wzrokiem patrzyła w twarz pytającego. Ale na litość Boską! taki stan nie może trwać bez końca. Kiedyś muszą paść między nimi zasadnicze słowa.

    Robert już zdecydował te słowa padną dziś. Niechże wreszcie wszystko się wyjaśni. W końcu oboje dawno skończyli osiemnaście lat, ta prowizorka, zupełnie naturalna i właściwa u licealistów, nie może trwać wiecznie. Dziś powie Roksanie, że ją kocha i poprosi, by została jego żoną. Cichy ślub wezmą na wiosnę oboje nie mają żadnych bliskich krewnych, może dlatego tak mocno przylgnęli do siebie. Mieszkać będą u niego, a jej kawalerkę wynajmą. Później będzie jak znalazł dla dzieci.

    Wyszorowany, wyszczotkowany, ogolony, pachnący dobrą wodą kolońską Robert wychodzi na spotkanie z Roksaną. Pogwizdując "Najwięcej witaminy mają polskie dziewczyny", kupuje kwiaty i wskakuje do swojego fiata. Rusza, jakby startował w Rajdzie Barbórki, ale bilbord z hasłem "Żeby kochać, trzeba żyć" przywołuje go do porządku. Niezwykle prawdziwe hasło. Robert zdejmuje nogę z gazu i spokojnie zdąża w kierunku Łazienek.

    Tu następuje zmiana pierwotnych planów. W parku leży na pół stopniały, na pół zamarznięty śnieg, z drzew kapią wielkie krople brudnej wody, wieje paskudnie zimny wiatr. Jest po prostu obrzydliwie.

    Roksana stanowczo odmawia romantycznego spaceru, zresztą Robert nie naciska zbyt mocno. Żeby mu do końca życia wymawiała, że musiała odchorować jego oświadczyny?

    Jadą do centrum. Wolne miejsce udaje się znaleźć na parkingu przy Mysiej. Zacina deszcz ze śniegiem, więc śpiesznie przechodzą do pobliskiej restauracji.

    Roksana jest dziwnie podenerwowana. Robert ma nadzieję, że to dobry znak. Dziewczyna pierwsza rozpoczyna rozmowę.

    - Bert (tylko ona tak go nazywa, to ich tajny kod), Bert, chciałam z tobą porozmawiać.

    - Ja z tobą też.

    - To kto zaczyna?

    - Damy mają pierwszeństwo - chytrze uśmiecha się Robert. Przecież to jasne, o czym Roksana chce rozmawiać. Zaraz powie, że ludzie o nich plotkują, trzeba by z tym coś zrobić, a on jej wejdzie w słowo, przytaknie, powie, że można by wreszcie ustabilizować ich związek...

    - Dobrze, choć to nie będzie dla mnie łatwe - zaczyna Sonka (to imię wymyślił Robert). - Nie wiem jak tobie, ale mnie zaczyna doskwierać atmosfera plotek wokół nas. Nigdy nie odpowiedziałam na te ponaglania: Kiedy wasz ślub, kiedy ślubŚ, bo nie chciałam stawiać cię w głupiej sytuacji. Trzeba coś z tym zrobić...

    - Masz zupełną rację.

    - Więc nie będziesz miał pretensji, jeśli tym wszystkim swatkom i swatom odpowiem, że jesteśmy jedynie dobrymi przyjaciółmi? Bo przecież jesteśmy przyjaciółmi? - dodała, widząc zdumienie na jego twarzy.

    Robert za wszelką cenę stara się przyjąć jak najbardziej przyjacielską i zarazem niewzruszona minę. Zachować twarz, teraz tylko to mu pozostaje.

    - Oczywiście, że jesteśmy przyjaciółmi!

    Czy można gorzej skłamać? Czy to możliwe, że przeszły mu przez gardło te słowa, tak mocno kłamiące sercu?

    - Uf, ulżyło mi. A ty o czym chciałeś ze mną porozmawiać?

    Teraz nie zdradzić się, roześmiać nieco speszonym śmiechem, łobuzersko mrugnąć i powiedzieć:

    - To zabawne - o tym samym.

    - Zobacz, jak my się zgadzamy!

    Dlaczego jej żywiołowa radość tak bardzo boli? Robertowi przypomina się zasłyszany kiedyś wiersz:

      miłość
      nawet nie przypuszczałeś
      to tak bardzo może boleć

    Chyba udaje mu się ukryć swoje prawdziwe uczucia, bo Roksana spokojnie kontynuuje:

    - Muszę ci coś wyznać, Bert (Robert zamiera w bezruchu) - trochę się bałam o ciebie. Tak, bałam się, że jesteś jedną z moich ofiar. Bo, widzisz, ja uwielbiam doprowadzać mężczyzn do szaleństwa, rozkochiwać do nieprzytomności, a kiedy już klęczą i tarzają się przede mną, mówię: Przecież między nami nic nie było, lubię cię i to wszystko, tak mi przykro, że moją przyjaźń wziąłeś za coś więcej... Uwielbiam potem słuchać, jak mnie błagają, żebym im zostawiła chociaż cień nadziei albo grożą, że się zabiją. A ty, przyznaj się, na pewno robiłeś to samo z dziewczętami, co?

    - No, nie powiedziałbym, że byłem aż tak okrutny, ale różnie się układało.

    Na twarzy Roksany pojawia się skurcz cierpienia. Nerwowym ruchem poprawia długie złocistorude włosy. Jeszcze niedawno uwielbiał ten gest, teraz przeszywa go dreszcz obrzydzenia.

    - Masz rację, jestem okrutna. Ale to nie tylko moja wina. Opowiadała ci przecież o swoim ojcu?

    Robert potakująco kiwa głową. Według tego, co mówiła Roksana, jej ojciec był sadystycznym bydlakiem, traktującym córkę jak syna, którego nigdy nie miał.

    - Widzisz. Bert, ja chyba w ogóle jestem niezdolna do pokochania kogokolwiek, umiem tylko zadawać ból. Ale ciebie za żadne skarby świata nie chciałabym zranić. Nikogo nie lubię tak bardzo jak ciebie. Dlatego zdobyłam się na tę rozmowę. Masz pojęcie, ile mnie to kosztowało?

    Robert ponownie kiwa głową, chociaż uważa, że ten krok nie był dla Roksany szczególnie trudny. Odepchnięcie niewiele kosztuje. Co innego, gdyby miała wyznać miłość...

    Reszta rozmowy i całego dnia minęła jak w pijanej mgle. Robert nie pił - nie musiał - A i tak film mu się urwał. Jakim cudem dowiózł Roksanę do domu, jak wrócił do siebie, nie pamiętał. Ocknął się we własnym łóżku, kompletnie ubrany w płaszczu i butach.

    Co było gorszym koszmarem, sen czy jawa? Co zdarzyło się naprawdę, a co było snem? Mokra poduszka, wilgotny płaszcz i zabłocone buty świadczyły, że niestety prawdą był dzień.

    Wstał, rozebrał się i postanowił zasnąć, jak najszybciej zasnąć, o tym zdąży pomyśleć jutro. Zataczając się, poszedł do łazienki, rozpieczętował fiolkę proszków nasennych, połknął jeden bez popijania i wrócił do łóżka.

    Las urwał się nagle. Chłopak wypadł na niewielką polanę. Przez chwilę nieprzytomnym wzrokiem wodził po drzewach, kwiatach i ziołach. W końcu zrozumiał, gdzie się znajduje. To była ich polana, to tu potajemnie spotykał się ze swoją Sonką. To tu powiedziała mu, że...

    Nie chce o tym myśleć! Nie może patrzeć na to miejsce! Zwłaszcza, że wstaje świt i słychać szelest w zaroślach. Nikt nie powinien go zobaczyć z diabelskim podarkiem w ręku. Trzeba uciekać.

    Odszedł już spory szmat drogi, gdy naraz dotarło do niego, że tej polanki nie zna nikt poza nim i Sonką. Na pewno jego umiłowana przyszła jak co rano zobaczyć się z nim. Pójdzie do niej, przeprosi za wszystko, będzie błagał, by wszystko było po staremu. Żadnych słów o miłości, przysięgnie.

    Jak zbity pies chłopiec, klucząc i lawirując, zbliża się do polanki. Nie jest pewien, jakie spotka go przyjęcie. Pogłaszczą czy znowu skatują? Boi się twardych słów, ostrego śmiechu, raniących spojrzeń, ale czołga się do swojej pani z nadzieją, że uśmiechnie się i powie: Gdzieś ty był włóczęgo, w jakieś strony zawędrowałŚ, może doda: odszedłeś, a ja tęskniłam. I roześmieje się tym swoim najpiękniejszym śmiechem...

    Ta pełna wewnętrznej walki wędrówka musiała się kiedyś skończyć. Żeby nie wiadomo jak często przystawał, zastanawiał się, czy dobrze robi, zawracał i zakręcał, musiał w końcu dojść do polany.

    Z daleka dobiegł go śmiech Sonki. Dlaczego ona się śmieje? Czyżby widziała jego niezdarne podchody?

    Już przyspieszał kroku, by jak najszybciej stanąć przed ukochaną, gdy nagle usłyszał męski głos:

    - Jesteś niezwykła, nigdy nie spotkałem takiej dziewczyny jak ty.

    To był głos jego najlepszego przyjaciela, Jaksy!

    Rzucił się do ucieczki, nie dbając o to, czy zostanie zauważony. Biegł przed siebie, jak daleko, nie wiedział. Przestał dopiero wówczas, gdy zabrakło mu sił. Upadł twarzą w wonną trawę i leżał tak długo, bardzo długo. A po cóż ma wstawać? Dokąd iść? Nic mu już w życiu nie pozostało.

    Nic? Nieprawda, została zemsta! Sięgnął za pazuchę, czartowski nóż tkwił na miejscu, nie wypadł podczas szaleńczego biegu ani bezsensownych podchodów.

    Spojrzał na ostrze. Było czarne i zupełnie matowe, w ogóle nie odbijało światła. A może jest już noc? Rozejrzał się wokół siebie i z przerażeniem stwierdził, że znowu znalazł się na Uroczysku. W blasku słońca nie wyglądało równie przerażająco jak w nocy, ale i tak poczuł dreszcz przerażenia.

    Po chwili jednak uspokoił się. Czego ja się boję, pomyślał. Cóż jeszcze może mi grozić? Piekło już za mną.

    Uśmiechnął się złowieszczo i podniósł do góry nóż. Tym razem światło błysnęło na matowym ostrzu. Wszystko w koło zamarło bez ruchu. Czas znowu stanął w miejscu. Pewnie mój znajomek-myśliwiec podgląda zza krzaka, przemknęło mu przez głowę. Pewnie już się cieszy na to, co zaraz nastąpi.

    Przez Uroczysko przemknął szalony śmiech, tak szalony, że nawet to miejsce, do grozy przywykłe, zadrżało.

    Ostrze pomknęło w dół. Chłopiec zaśmiał się raz jeszcze i krzyknął:

    - Bert!

    Poczuł, że leci w przepaść. Wiedział, choć nie wiedział skąd, że będzie tak spadać aż do końca świata.

    Robert zerwał się na równe nogi. Łapczywie chwytał powietrze, zachłannym wzrokiem wodził po swoim pokoju. Więc żyje! To nie on leży martwy na Uroczysku!

    Spokojnie, tylko spokój może nas uratować. Przecież to był po prostu sen. Zwyczajny koszmar senny, po jego dzisiejszych przeżyciach zupełnie zrozumiały. Nie dać się zwariować! Za moment zaśnie i nic nie będzie mu się śniło.

    Nerwowo połyka kolejną pastylkę nasenną i po chwili znowu jest na Uroczysku.

    Kurhan dygocze i rozsypuje się, jak zamek z piasku. Wokół słychać przeraźliwe wycie, znak diabelskiej wściekłości.

    Grudy ziemi przykryły nieruchome ciało chłopca. Na łące wyrósł samotny grób. Spośród traw, na kształt krzyża, wyrasta rękojeść szatańskiego sztyletu.

    Już nie spada. Leży w kompletnych ciemnościach. Jedyne, co widzi, to wielkie błyszczące oczy: lewe czarne, prawe zielone. I słyszy Głos:

    - Widzisz? Jeszcze mogę cię uratować, zatrzymać twój upadek, mogę nawet wyprowadzić cię na światło. Tylko ja jestem w stanie to uczynić. Ten, na którego liczysz, nie kiwnie palcem w twojej sprawie. Miałeś wolną wolę, teraz radź sobie sam. Należysz do mnie. Kiedy odejdę, zaczniesz znowu spadać i nigdy się nie zatrzymasz. Tego chcesz? No, mów, na tym ci zależy?! Wyciągnę cię, tylko powiedz: tak.

    - Za jaką cenę?

    - Nie mówimy o cenie.

    - Wy, panie, zrobilibyście cokolwiek z dobrego serca? Wolne żarty. Jak nie chcecie mówić, to ja powiem. Gdybym tak czynił, jakoście mi powiadali, gdybym wszystkich zalotników mojej Sonki do piekła wysyłał, coraz bardziej bym się w ręce wiedźmy wydawał. Aż do zupełnego zatracenia. Zgubiłbym na zawsze siebie i swój ród do ostatniego pokolenia. A wy mielibyście z tego diabelską uciechę i u samego Lucypera poważanie. Teraz wiedźma sczeźnie, wy natomiast w piekle będziecie za ostatniego smolucha. Nie mam może racji?

    - Może i masz, ale o jednym zapomniałeś.

    - o czym to niby?

    - Czyszczenie kotłów piekielnych to - I owszem - przykra rzecz, ale kiedyś się skończy, bo żadna kara nie trwa wiecznie. Z wyjątkiem twojej.

    - To wy, panie, o czymś zapomnieliście.

    - Pozwolisz, że zacytuję twoje słowa: o czym to niby?

    - Że i dla mnie jeszcze jedna nadzieja pozostała.

    - Więc czekaj na nią, głupcze!

    Znowu zaczął spadać, ale teraz już się nie bał. Nawet jeśli ratunek nie przyjdzie, warto było.

    Gdyby tylko nie leciał głową w dół... Trzeba spróbować, a nuż uda się przyjąć wygodniejszą pozycję.

    Bolesny upadek z łóżka budzi Roberta. No nie! w takiej chwili! Musi wiedzieć, jak się to wszystko skończy. W tyle głowy kołacze się ledwo uchwytna myśl. O jakiej nadziei myślał ten chłopak? Przecież wiem, wiem na pewno. Trzeba dośnić ten sen do końca, wtedy się wszystko wyjaśni.

    Robert klnie z pasją - proszki nasenne gdzieś wsiąkły. Rzuca się na kolana, nerwowymi ruchami obmacuje podłogę, bezwiednie wykonuje znak krzyża. I przypomina sobie wszystko. Wie już, o czym mówił chłopiec.

    Spokojnie otwiera odnalezioną buteleczkę, wysypuje wszystkie pastylki na otwartą dłoń i nagłym ruchem podnosi ją do ust.

    Pusta fiolka ląduje w kącie. Skończone. Teraz pozostaje jedynie położyć się i czekać.

    Bert powoli otwiera oczy. Leży w zaroślach otaczających polanę. Gdzieś w pobliżu skowronek zanosi się radosnym śpiewem. Wschodzące słońce odbija się w kroplach rosy. Zając wypada zza krzaka, zdumionym wzrokiem patrzy na zastygłego w bezruchu chłopca i, uspokojony, dostojnie kica przez polanę.

    - Bert, Bert - woła Sonka. - Wyjdź, chcę z tobą pomówić.

    W tym momencie przychodzi zrozumienie. Przecież już kiedyś, wieki temu, w swym śnie nie-śnie, przeżył to wszystko. Wie, co będzie dalej. Zaraz usłyszy słowa: Kocham cię jak brata i nie proś o więcej.

    Śmiało podnosi się z ziemi i równie śmiało wkracza na polanę.

    - Wiem, coś mi rzec chciała, wiedźmo. Nieciekawym. Ale tak myślę, że mistrz małodobry chętnie twojej opowieści wysłucha.

    Sonka blednie i próbuje jakiś znak uczynić, ale niezdarnie jej to idzie. Bert uśmiecha się i spluwa przez ramię.

    - Zresztą... Gdyś moc swoją straciła, to niech cię kto inny katu odda. Żyj i udław się własną słabością. Nikogo już nie omamisz. Chyba to i gorsza kara niż stos.

    Obraca się na pięcie i spokojnie odchodzi. Nie ogląda się ani razu za siebie, więc nie widzi, jak Sonka z rosnąca rozpaczą próbuje tkać urok. W końcu ręce dziewczyny opadają bezradnie, a ona sama dławiąc się łzami wściekłości pędzi w tę stronę, gdzie wczoraj jeszcze było Uroczysko.

    Gdyby widział jej bezowocne wysiłki, mógłby pierwszy raz od wielu, wielu dni uśmiechnąć się szczerze.

    Ale Bert śpieszy się do Jaksy. Pomoże przyjacielowi w obejściu, a potem razem przejdą się po wsi. Może która dziewczyna korale rozsypie, może której wiadro z koromysła spadnie? To cudowne: mieć znów siedemnaście lat i tyle możliwości przed sobą!

    Roksana ściska słuchawkę telefonu tak mocno, aż bieleją kostki dłoni. To, co słyszy, nie może być prawdą! Jednak głos w słuchawce nie zna litości:

    - Zawsze wiedziałem, że jesteś dziwką. Ale nie przypuszczałem, żeby stać cię było na coś takiego! Jak śmiesz, po tym, coś zrobiła Robertowi, mizdrzyć się do mnie? Idź do klasztoru, Roksano, bo nikogo już na swoje sztuczki nie nabierzesz.

    Z trzaskiem rzuconej słuchawki zbiega się przeraźliwe wycie, znak diabelskiej wściekłości.