MIT SIŁACZKI

Artykuł "Siłaczka'98" przeczytałem trzy razy. Pierwszej lekturze towarzyszyły reakcje typu : "O Boże! Czy naprawdę jest aż tak źle?", które autorka świadomie moim zdaniem prowokowała. Bowiem już w trakcie tego pierwszego czytania miałem wrażenie, że ktoś mną manipuluje albo autor badań "Nauczyciele z prowincji u progu reformy", prof. A. Nalaskowski, albo autorka artykułu interpretującego te badania M. Kruczkowska. Sięgnąłem więc po gazetę po raz wtóry.

I uznałem, że mam rację. Wypowiedzi ankietowanych wcale nie są tak okropne, jak to sugeruje autorka (autorzy?). Postanowiłem napisać polemikę, więc chcąc nie chcąc przeczytałem tekst po raz trzeci. I wtedy dopiero włosy zjeżyły mi się na głowie. Z innych jednak powodów niż Kruczkowskiej i Nalaskowskiemu.

U podstaw zarówno ankiety, jak i artykułu leży mit. Mit Siłaczki, postaci przypomnę fikcyjnej. Wszyscy zdają się zapominać, że bohaterowie Żeromskiego to ideały osobowe, wzory do naśladowania, a nie postaci z krwi i kości. Ile takich Bozowskich mogło istnieć pod koniec wieku XIX? Niewiele, nie więcej niż można znaleźć dzisiaj. (Sam znam przynajmniej jedną.) Ale wszyscy oczekują, że każdy nauczyciel będzie Siłaczką. Przypomina mi to pewną matkę, która na moje tłumaczenie, że lekcje matematyki odbywają się rzadko, bo nauczycielka ma małe dziecko, które często choruje, oświadczyła : "Jak się chce mieć dzieci, to nie należy pracować w szkole." Mam wrażenie, że i Kruczkowska, i Nalaskowski podpisaliby się pod tym obiema rękami.

Jeżeli na moment zapomnimy o wymaganiach, by nauczyciel był pasjonatem żyjącym wyłącznie swoją pracą, wzorem osobowym dla wszystkich uczniów, skarbnicą wiedzy wszelakiej pełną; oczekiwaniach, że będzie nieść kaganek oświaty nie bacząc na drobne niedogodności (bo przecież nędzne zarobki, brak szacunku społecznego, rosnąca agresywność dzieci i rodziców to drobiazgi w porównaniu z MISJĄ) - jeśli więc zapomnimy o tych nierealnych żądaniach, to wyniki ankiety okażą się wcale nie tak przerażające, jak to rysują autorzy.

Jacy więc są młodzi prowincjonalni nauczyciele AD 1998? z ankiet wynika jednoznacznie - tacy, jak całe społeczeństwo. I nie za bardzo rozumiem, dlaczego miałoby być inaczej. Co - poza mitem Siłaczki - pozwala żądać od nich czegoś więcej? Dyskwalifikujące są jedynie przykłady rażących błędów ortograficznych i językowych, które - jak podejrzewam - popełniło kilka osób. Faktycznie, nauczyciel powinien poprawnie władać językiem ojczystym w mowie i piśmie. Chociaż... jeśli posłuchać gwiazd telewizji i polityki, przestaje to być takie pewne.

Tu zarzut natury moralnej do A.Nalaskowskiego. Ankietowani okazali mu zaufanie, uwierzyli, że udzielają odpowiedzi dla dobra nauki. Czy nie jest nadużyciem tego zaufania publikowanie wypowiedzi, które ośmieszają ich autorów? Czy tylko lekarzy obowiązuje zasada "primum - non nocere"? Kto z respondentów zechce wziąć kiedykolwiek udział w innym badaniu naukowym?

Zapewne również na hasło "dziennikarz" będą się jeszcze przez wiele lat wzdragać. Albowiem M. Kruczkowska potraktowała ich z wyraźną złośliwością. Taką reakcję autorki budzą np. Ankietowani, którzy nie wiedzą, kim byli Dzierżyński, Wańkowicz, Szekspir i (jest) Spilberg. A do czegóż konieczna jest ta wiedza nauczycielowi szkoły podstawowej, a nauczania początkowego (jedna trzecia respondentów) w szczególności? Mnie jako nauczyciela języka polskiego bardzo boli, że 60 proc. badanych nie zna największego dramaturga wszech czasów, ale samokrytycznie biję się w piersi i obiecuję poprawę, bo ta niewiedza to efekt niedouczenia w szkole średniej. Z tym, że Szekspir w jej programie występuje szczątkowo (2-3 lekcje o "Makbecie" w i klasie). I tak to jest - w odpowiedziach udzielonych A. Nalaskowskiemu jak w soczewce odbija się polska rzeczywistość ostatnich 30 lat. Jego respondenci są dziećmi naszego systemu oświaty i szkolnictwa wyższego oraz kulturowych aspiracji społeczeństwa. Jakże zresztą mogłoby być inaczej?

Podobnie rzecz się przedstawia ze znajomością terminów... nazwijmy je ogólnymi. Cóż wynika z tej części ankiety ? Nic ponad to, że nauczyciele nie interesują się polityką i nie wiedzą, co to jest "triduum paschalne " (A kto w redakcji "GW" zna odpowiedź?) i "profit". To ostatnie pasuje chyba do Siłaczki? Można by też spytać np. lekarzy, co znaczy "konkordat" lub "proces legislacyjny". Czy wyniki byłyby dużo lepsze? Ponadto autorka stwierdza z oburzeniem : "aż 9 proc. respondentów nie znało żadnego polskiego uniwersytetu". Aż? Chyba - tylko. Ciekawe, czy wszyscy parlamentarzyści potrafiliby odpowiedzieć na to pytanie.

Równie przerażające odpowiedzi przynosi pytanie o wzory życiowe. Okazują się nimi - Rambo, Carringtonowie i tzw. ludzie sukcesu. Można załamywać nad tym ręce, ale może lepiej przypomnieć sobie, jaką oglądalność miała "Dynastia" i ilu naszych znajomych, których uważaliśmy za intelektualistów, z wypiekami na twarzy śledziło ten bezsensowny serial. Jak wielu spośród nich rozpalała nie tyle wartka akcja, co zazdrość o materialny status Cristal lub Blake'a?

Mnie zaszokowało, że M.Kruczkowska stawia jako "ludzi sukcesu" - prezydenta RP obok Claudii Schiffer , znanego biznesmena obok A.Leppera i A.Gołoty. Rozumiem, że A.Kwaśniewski sam sobie na to zasłużył godzinnym oczekiwaniem na M.Jacksona. Ale co uczynili autorce C.Schiffer i Z.Niemczycki?

Odpowiedzi zawarte w tej części ankiety są objawem dużo szerszego niż nauczycielskie ideały - chyba ogólnoświatowego - zjawiska, jakim jest upadek autorytetów, a wręcz zanik tego pojęcia. Ale tego ani A.Nalaskowski, ani M.Kruczkowska zauważyć nie chcieli.

Równie wnikliwie zostało zbadane czytelnictwo nauczycieli. Rzeczywiście, to smutne, że 20 proc. badanych nie czyta książek. Jednak - jak się te dane przedstawiają dla całego społeczeństwa ? Nie będę wymyślał liczb, ale pamiętam, że dużo gorzej. "Nawyk czytania literatury pięknej czy literatury faktu zachował tylko co trzeci nauczyciel." Tylko? z ręką na sercu - jeśli za 10 lat dowiem się, że 33 proc. moich maturzystów nadal czyta ambitne książki, a 50 proc. przynajmniej "ludlumy" i harlequiny, radości mojej nie będzie końca. I słowo honoru - nie jestem człowiekiem małego ducha. Po prostu znam realia. Czego by jednak nie powiedzieć, to czytelnictwo wśród młodych prowincjonalnych nauczycieli stoi na dużo wyższym poziomie niż w innych grupach inteligencji pracującej. Wspaniałym przykładem manipulacji danymi jest fragment : "W tym środowisku książka jako prezent ma znacznie niższą rangę niż sprzęt AGD. Ten ostatni pod choinkę dostaje 54 proc. nauczycieli, książkę - 8 proc." Te cyfry świadczą o czymś wręcz przeciwnym niż sugeruje autorka - na ogół na prezent wybiera się to, czego obdarowywanemu brakuje.

Przejdźmy do sprawy ważniejszej - warsztatu pracy nauczyciela. "88 proc. badanych nie sięga po prasę fachową." Nie dziwię się. Większość periodyków przeznaczonych w założeniu dla nauczycieli to pisma redagowane przez teoretyków, których światłe rady nijak mają się do szkolnej rzeczywistości . Podobnie rzecz ma się z książkami metodycznymi - na palcach jednej ręki można zliczyć te, które przydadzą się w pracy. Ponadto wydawcy nie czynią żadnego wysiłku, by swe pozycje zareklamować. Chyba uważają, że nauczyciel-Siłaczka sam dotrze do odpowiednich tytułów, co przy znacznej obecnie produkcji jest mało możliwe. Poza tym M. Kruczkowska zapomina, że aby czytać, trzeba mieć na to pieniądze. Ja już od paru ładnych lat wizytę w księgarni bez szyldu "Tania książka" traktuję jak wielką rozpustę. I proszę nie mówić mi o bibliotekach, które też mają tak mało pieniędzy i miejsca, że jedna wartościowa książka przypada na kilku nauczycieli. Kto pierwszy, ten lepszy.

Z artykułu wynika (w tym miejscu autorka nie jest zbyt precyzyjna), że 55 proc. badanych nie przygotowuje się do lekcji. "Czy lekcje powtarzane rok po roku z tych samych konspektów mogą przynieść satysfakcję?"- zapytuje, zdawałoby się retorycznie, M.Kruczkowska. Odpowiadam - mogą. Mogą, ponieważ rok po roku realizuje się te same tematy, ale z zupełnie innymi ludźmi. Lekcja jest wypadkową osobowości nauczyciela i klasy, a konspekt jest tu tylko inspiracją, wstępnym pomysłem. Dlatego między innymi istnieją jeszcze nauczyciele - bo w tej pracy robi się ciągle coś innego, choć ciągle to samo. Nasz zawód jest zawodem twórczym, zbliżonym najbardziej do aktorstwa. Z tą drobną różnicą, że nauczyciele częściej są wygwizdywani niż oklaskiwani.

Autorka ze zgrozą rejestruje fakt, że 58 proc. respondentów z chęcią zmieniłoby zawód. A ja znowu nie widzę w tym niczego dziwnego. Po pierwsze - jest to objaw typowy na początku każdej pracy. Trzeba być wyjątkowo pewnym siebie, by nie przeżywać załamań w stylu : "Ja już dłużej nie wytrzymam !" Po drugie - iluż dziennikarzy z radością przekwalifikowałoby się na polityków czy gwiazdy TV. I po trzecie - sądzę, że po publikacji artykułu "Siłaczka'98" procent nauczycieli marzących o zmianie zawodu wzrośnie. Nie twierdzę, że wszystkiemu winni są cykliści i dziennikarze, ale jak długo można należeć do grupy zawodowej, która bez przerwy jest poddawana miażdżącej krytyce? Czytam "Gazetę" od jej 1. numeru. Nie pamiętam jednej pozytywnej wzmianki o nauczycielach. Jeśli była, utonęła w morzu nie zawsze przemyślanych zarzutów. Trzeba dużo odporności psychicznej, by nie bać się zaliczenia do "miernot utyskujących na swój los".

Najbardziej jednak oburza M.Kruczkowską informacja, że 60 proc. badanych traktuje swą pracę jak czynność obojętną, nie przynoszącą ani satysfakcji, ani niezadowolenia. "Praca w szkole, która...winna stać się pasjonującym wyzwaniem, to dla większości bezmyślna rutyna." Taki krótki fragment, a tyle w nim przekłamań. Rutyna jest nieuniknionym i - moim zdaniem - pozytywnym efektem każdego zajęcia wykonywanego przez dłuższy czas. Ja nazwałbym to doświadczeniem. Ale "rutyna" bardziej odpowiada M.Kruczkowskiej, ponieważ niesie negatywne konotacje. Żeby wszystko było jasne, dodaje autorka epitet "bezmyślna". Czy jest to cytat z ankiet? Ale najistotniejsze jest przywołanie wprost, jako oczywistości, mitu Siłaczki. Ile osób na całym świecie może powiedzieć, że praca jest dla nich "pasjonującym wyzwaniem"? Nieliczni szczęśliwcy - np. dziennikarze. Cała reszta zwykłych śmiertelników uważa pracę za kierat. I wszystko jest w porządku. Tylko nauczyciele - zdaniem autorki - mają ustawowy obowiązek pasjonowania się swoją pracą. Rozumiem, że M.Kruczkowskiej nie zachwyca 43 proc. Ankietowanych kochających telewizję. Ale co najmniej dziwna jest jadowicie złośliwa uwaga : "Nareszcie nauczyciel jest sobą, robi to, co chce i co lubi." jako komentarz do informacji, że dla 59 proc. Ankietowanych kąpiel, a dla 16 proc. - seks, są najmilszymi chwilami dnia. Czyżby lepszy był pasjonat-choćby-brudas i entuzjasta-onanista? Wyznam ze wstydem, że gdyby ofiarowano mi talent nauczyciela wszechczasów żądając w zamian dożywotniego celibatu, bez wahania odrzuciłbym taką ofertę.

Podsumowując - młodzi nauczyciele z prowincji jawią się jako typowi przedstawiciele naszego społeczeństwa. (No, może mają nieco większe zamiłowanie do higieny, ale to chyba nic złego?) Równie reprezentatywne są ich marzenia i system wartości. To się również M.Kruczkowskiej nie podoba. Mam wrażenie, że hańbą jest marzenie o większym mieszkaniu (zna je każdy, kto gnieździł się z żoną i dwójką dzieci w jednym pokoiku u teściów) lub nowym samochodzie (trudno maluchem pojechać w czwórkę na wakacje). Rodzina na szczycie hierarchii wartości - to przecież nie najgorzej? Przepraszam, ciągle zapominam, że Siłaczek nie dotyczą ogólnospołeczne kryteria. Autorka z żalem stwierdza : "Ani jeden z respondentów nie napisał, że marzy o tym, by być lepszym nauczycielem czy wychowawcą." Jakoś nie wyobrażam sobie dziennikarza, który wyznałby : "Chciałbym być lepszym reporterem" lub "Chciałbym lepiej pisać". A nauczyciel, mimo że nie jest członkiem "czwartej władzy", powinien w snach i marzeniach widzieć tylko swą pracę, a z rodziny w ogóle zrezygnować.

Starczy już chyba tych złośliwości, na które jednak autorka sprawiedliwie zasłużyła. Na zakończenie kilka słów o tym, co mnie naprawdę przeraziło w wypowiedziach respondentów A.Nalaskowskiego, i co uważam za największe zagrożenie dla kondycji polskiej oświaty i jej ewentualnej reformy. Był to fragment poświęcony "małym ojczyznom" badanych. Większość z nich serdecznie nie cierpi swego miejsca zamieszkania, ale równocześnie nie marzy nawet o przeprowadzce do innej miejscowości. Swe życie ankietowani oceniają jako monotonne i nudne, ale nie planują żadnych zmian. Ten marazm, to przekonanie, że może być tylko gorzej, że każda zmiana będzie zmianą na gorsze - to jest kamień młyński u szyi każdego reformatora. Bo żeby nie wiem jak łagodne były reformy, to wiążą się z nieuchronnymi zmianami. A jak może się na nie zgodzić człowiek, który jest przekonany, że każda zmiana ma jeden cel - oszczędność jego kosztem? i trzeba przyznać, że kolejne rządy solidarnościowe (tak - niestety, nie komunistyczne) robiły co mogły, by nauczycieli o tej prawidłowości przekonać.

Nie do mnie należy szukanie dróg wyjścia z tej patowej sytuacji. Na pocieszenie przypomnę dowcip z czasów stanu wojennego:

Czy są jakieś drogi wyjścia z kryzysu? Są, dwie - fantastyczna i cudowna. Fantastyczna będzie, gdy z nieba zejdzie zastęp aniołów i zrobi nam dobrobyt. A cudowna - jak Polacy wezmą się do roboty.

Prawda, jakie to nieaktualne? Co każdemu ministrowi niniejszym polecam pod uwagę.