Głos wolny

Tupolana

O "leśnym Tupolewie", "sensacji z nadleśnictwa Gostynin", dowiedziałem się od Macieja - mojego starszego redakcyjnego kolegi z "Gazety Lokalnej". Przez kilka chwil nie potrafiłem poskładać jego relacji w spójną całość, bo - jak to miał w zwyczaju w chwilach wzburzenia - zapowietrzył się przekomicznie - głównie sapał, coś tam z rzadka dorzucając. W końcu jakoś udało mi się go zrozumieć. Brzmiało rzeczywiście dziwacznie i jakoś mało wiarygodnie: gdzieś pod Gostyninem, w pobliżu wsi Lipianka, w środku lasu, odkryto połamane drzewa, których pozostałe w ziemi pnie ułożyły się w kształt samolotu, a ściślej mówiąc każdy pień odpowiadał swoim położeniem jednemu z foteli z pokładu Tu-154.

Pech Macieja polegał na tym, że wkroczywszy do holu naszego biurowca wybrał prawą windę, tą, którą akurat z podziemnego parkingu jechał na górę nasz naczelny. A ten z miejsca wysłał go do tego wzorca dziury z Sevres pod Paryżem , celem zrobienia krótkiego reportażu. Dla Macieja, któremu pozycja w redakcji pozwalała przebierać w tematach znacznie poważniejszych, oznaczało to konieczność odłożenia na jakiś czas gotowych już prawie materiałów wyborczych.

Nic dziwnego, że dał upust swojej irytacji przyrównując całe to sensacyjne skądinąd znalezisko do "zbożowych kręgów podlanych tajemnicą z Roswell i na koniec zmieszanych z Archiwum X". Rozumiałem go i nawet chciałem mu okazać współczucie, ale gdy zwrócił się do mnie per "stary przyjacielu", zapaliła mi się ostrzegawcza lampka nakazująca błyskawiczną ucieczkę "w długą".

O nie, na żadne mistyczno-patriotyczne leśnie krzyże jakiegoś drugiego Świtonia nie miałem, w środku tego gorącego, politycznie i dosłownie, lata najmniejszej ochoty. Błyskawicznie zaszyłem się gdzieś na końcu labiryntu redakcyjnych korytarzy. Skutecznie. Maciej jeszcze parędziesiąt minut krążył jak kukułka po lesie, ale w końcu dał za wygraną. Gdy już skapitulował, z zakamarków redakcji powypełzało kilku jego świeżych "starych przyjaciół" i pilnując się, by ani jeden mięsień nie drgnął nam na twarzy, udzieliliśmy mu kilku cennych rad: jak wysikać się siedząc dziesięć godzin na "ambonie", jak udawać głos puszczyka w okresie godowym (to ja), jak przebrać się za krzak leszczyny. Pożegnaliśmy go chóralnym "darz bór Macieju", a gdy tylko zatrzasnęły się za nim redakcyjne drzwi, dupy nam ze śmiechu odpadały dobre pół godziny.

To było 3 tygodnie temu. Wieczność temu, w skali sezonu ogórkowego. Początkowo temat leśnego Tupolewa rozbłysnął jak młoda gwiazda, poszalał w prajmtajmie i na pierwszych kolumnach gazet, potem poobijał się jak bilardowa kula po blogosferze, a obecnie przystąpił do fazy odchodzenia w niebyt. Owszem - w dawnych, akademickich czasach na dziennikarstwie szykowałem obszerną pracę o cyklu życia takich ogórkowych tematów. Wycięty w samym środku mazowieckiego lasu, przez tajemnicze osoby, a może nawet i tajemne moce, kokpit samolotu, pasowałby mi wtedy do tych analiz jak ulał. Ale dziś? Na dodatek po właśnie zakończonej kampanii wyborczej? Szkoda słów.

Co zatem robię na międzywojewódzkiej drodze nr 50, którą nie można dojechać ani do Fontainbleau, ani do Rzymu, ani nawet do Łodzi, ale można nią dojechać do Gostynina i dalej, już gminnymi asfaltówkami, do Lipianki? Co pchnęło mnie by, ni stąd ni z owąd, wziąć trzy dni urlopu i pojechać do tego lasu, do tego milczkowatego leśniczego i jego, wygadanego z kolei za czterech, synalka? Wyruszyć nagle, prawie tak jak stałem zamiast zaleczyć postępujące przeziębienie, które się od kilku dni za mną wlecze?

Co mi kazało zobaczyć Tupolanę (tak miejscowi ochrzcili to CO? i nazwa przyjęła się z miejsca, a wymawia się to jakoś tak z nutą nabożnej czci, jak mi to drwiąco relacjonował Maciej po swoim powrocie), chociaż wcześniej tak pokpiwałem z pielgrzymujących do Lipianki tłumów? Zobaczyć to, co zostało po stu trzydziestu paru zwalonych w środku lasu drzewach. Same drzewa leśniczy usunął, a pozostawił płaskie, ścięte piłą tarczową pniaki, układające się w równe rzędy "foteli". Dokładnie takie same w proporcjach jak rzędy foteli w rządowej 101-ce, która uległa katastrofie pod Smoleńskiem. Tam gdzie w 101-ce było przejście pomiędzy rzędami, tam w lesie również ostała się linia drzew. Podobnie pojedyncze poprzeczne linie drzew wydzielały przedział stewardess, prezydencką salonkę, saloniki VIPów i samą kabinę pilotów.

Teraz chyba jest już dla Was jasne, że temat na sezon ogórkowy był przedni, a jednocześnie maciejowe skojarzenia z wycinanymi pod osłoną nocy kręgami zbożowymi nasuwały się same aż za dobrze.

Po co zatem to robię? Dlaczego? Czy to jakaś wiara, że tam rzeczywiście miało miejsce CO? nadprzyrodzonego i to CO? właśnie przede mną odkryje swoje tajemnice? Czasem faktycznie pociągały mnie spiski i lochy, kaptury i szpady, duchy i demony, nawiedzone miejsca i zagadki bilokacji, ale aż tak naiwny nie byłem. Chyba.

A może to jakaś daleka nuta awanturniczej żyłki przyszłego mistrza śledczego dziennikarstwa? Nadzieja, że dotrę, przeniknę i rozpracuję jakąś lokalną grupę patriotów-zapaleńców, którzy w ten sposób postanowili uczcić pamięć o ofiarach katastrofy? Nie, nic z tych rzeczy.

A zatem dlaczego? Szczerze? Może Was rozczaruję, ale nie wiem. Spakowałem się w dziesięć minut, ruszyłem, i póki co najbardziej chyba cieszy mnie ten właśnie spontaniczny aspekt całej wyprawy - to, że jednak wciąż stać mnie na taką fanaberię, jakże kontrastującą z brakiem jakichkolwiek racjonalnych motywów. Za jedyny motyw robiło bowiem mgliste, ulotne poczucie, że po prostu muszę tam pojechać . Gorzej - że muszę tam pojechać właśnie teraz, z marszu. Wbrew szefowi, obowiązkom służbowym, planom rodzinnym i chorobie. No weźcie i wytłumaczcie coś takiego żonie.

Z drugiej strony podejrzewam, że prawie każdy z nas nosi gdzieś w sobie potrzebę przeżycia takiej spontan-wyprawy, nawet w mini skali, skali gostynińskiego powiatu, więc może to to? Może.

Wiem natomiast dobrze, co na pewno nie jest motorem mojego narcystycznego szaleństwa (tak, czasem cytuję swoją kochaną małżonkę). Nie jest nim żaden aspekt dziennikarskiego rzemiosła. Mam pełną świadomość, że nie będę w Lipiance ani pierwszy, ani najlepszy. Wszyscy, którzy mieli być na Tupolanie już się przez nią przewinęli. Przez media przewaliła się bowiem najpierw fala sensacji, następnie dobrze opisanych faktów, potem mejnstrimowych podśmiechujek ("stary, żebyś wiedział jakie to freaki są, no po prostu total, jeszcze tylko brakuje tam kolejnej matki boskiej naszybowskiej" - to mój znajomy z niezawodnej gazety dla inteligentów w swojej pełnej formie).

Teraz sprawa wyraźnie cichła, media żyły już praktycznie tylko wątkiem karno-administracyjnym sprawy. Jak bowiem orzeką jakiś ekspert od leśnictwa, są poszlaki, że doszło tam do celowego działania człowieka. A zatem to nie tajemnicza siła nawiedziła ten las pewnej czerwcowej nocy i precyzyjnie wyłamała całą kupę drzew. Ktoś przypomniał sobie jakieś knajpiane zwierzenia leśniczego, ktoś dodał, że widział go nocą jeżdżącego z synem po lesie, ktoś złożył doniesienie do prokuratury, zrobił się szum. A już wczorajszy pasek tvn24 nie pozostawiał wątpliwości, co do kierunku, w którym zmierza narracja. "Katastrofa Tupolany - leśniczy z Lipianki przesłuchany w prokuraturze w sprawie wycięcia drzew w parku krajobrazowym". Oczywiście nie żadne "w" tylko obok, ale sprawa faktycznie robiła się gruba.

"A zatem jednak kręgi zbożowe" - pomyślałem oglądając ten nius i natychmiast przyłapałem się na pewnym rozczarowaniu. A może nawet bardziej - na współczuciu. Tak, na mocnym współczuciu dla leśniczego i jego syna. Przez te kilka tygodni chyba podświadomie zacząłem coraz bardziej im kibicować. Tak wiele starań włożyli w całe przedsięwzięcie i, co by nie mówić, byli w tym wszystkim bardzo przekonujący, by nie rzec - autentyczni. Naprawdę kupowało się ich emocje, gdy oprowadzali ekipy telewizyjne i z nieskrywanym przejęciem pokazywali detale i ciekawostki Tupolany. Jak choćby to, że jej położenie tzn. kierunek geograficzny tej wydłużonej leśnej polany, odpowiada co do jednego stopnia kierunkowi geograficznemu wyrąbanej przez 101kę przesieki kilkaset metrów od smoleńskiego pasa. Takich frapujących szczegółów było tam zresztą znacznie więcej.

Targany tymi wszystkimi mieszanymi uczuciami ruszyłem 2 godziny temu skorupą, jak pieszczotliwie nazywałem swoją poobijaną Mazdę, spod bloku na warszawskim Mokotowie.

A teraz właśnie zjeżdżam do przydrożnego baru. Wcale nie z powodu pragnienia, głodu czy zmęczenia podróżą. Po prostu, mniej lub bardziej świadomie, odwlekam moment spotkania z Tupolaną. Celebruję każdy odcinek tej podróży.

Powitał mnie koślawo wybetonowany placyk, coś co miało przypominać podhalańską chatę i cappucino w proszku zalane wrzątkiem, w plastikowym kubeczku, przez panią, co pracuje tu chyba za karę. Po prostu pycha. Usiadłem nad mapą nadleśnictwa Gostynin. Chwile pogapiłem się na zieleń nieregularnych plam. Wyjąłem teczkę z riserczem. Zbyt wielkie może słowo - miałem 4 artykuły i kilka notatek z pobieżnie przelecianych blogów. Wybrałem artykuł ze zdjęciem, na którym wysoki ogorzały mężczyzna stoi na tle kilku rzędów pni. Podpis: "Leśniczy Władysław Staśko pełni społecznie funkcję kustosza tego najmłodszego w Polsce muzeum". Nie chciało mi się już nawet powyzłośliwiać nad autorem tych słów. Jakie muzeum? Przecież tam nie ma żadnych eksponatów. Jeśli już to osobliwość natury, pomnik przyrody. Bardziej jednak niż równie niskich lotów tekst, pociągała mnie sama twarz Władysława Staśko. Kogoś mi przypominał, ale nie mogłem skojarzyć, kogo. Podobnie jak widniejący na fotografii obok, jego syn - Artur Staśko. Podpis pod tym zdjęciem: "Nie szukamy rozgłosu, nie chcemy przyciągać turystów - tak twierdzi Artur Staśko, który jako pierwszy odkrył w Lipiance leśnego Tupolewa".

Również i jego twarz miała coś w sobie znajomego i przez dobrych kilka chwil bawiłem się własną pamięcią. A raczej ona bawiła się ze mną. Niestety - nici. Kolejna lekcja pokory. Kochani - 40tka na karku dawała o sobie znać z zastanawiającą pasją, szturmowała mury mojego samozadowolenia niczym fale seryjnie rozbijające się o klif. Tak, starzeję się, wiem, wiem, a teraz odwalcie się wszyscy łaskawie, parekselans.

Wiem, czemu sięgnąłem po te fotografie. Zrobiłem tak, bo pośród wielu powodów, dla których od zawsze lubiłem wgapiać się w ludzkie twarze, jest i swoista próba odczytania z nich prawdziwego charakteru człowieka. Więcej - wręcz sczytania go. Wyssania. Miałem nawet swoją własną teorię, która zakładała, że np. patrząc w oczy osoby prawej, sam staję się ociupinkę lepszy. Dlatego lubiłem otwierać albumy na starych fotografiach warszawskich powstańców albo "leśnych", "wyklętych" i nawiązywać z nimi tą taką moją sekretną łączność. Teoria miała pewne luki, wiem, nie jestem idealny, nie wyrobiłem sobie bowiem jeszcze zdania co do kwestii symetryczności takich relacji. Czy ktoś staje się inny gdy na niego patrzę, pod moim wpływem? Nie napisałem "lepszy", bo, mimo całego mojego życiowego draństwa, tą resztkę obiektywizmu w spojrzeniu na swoje żałosne "ja" pielęgnowałem i hołubiłem. Tak jakby tracąc ten dystans do siebie tracił bezpowrotnie szansę na zbawienie. A rezygnować z opcji zbawienia? Nawet, jeśli chwilowo znów nie uznawałem za stosowne wierzyć w Boga to jednak nie potrafiłem zdobyć się na takie ryzyko. Przypominało mi to dziecięce chomikowanie wszystkich tych skarbów, w postaci nikomu nie potrzebnych sreberek, gumek, pudełek i naklejek. Zbawienie, jako komiks z gumy Donald - tak, to po prostu cały ja. No, ale - powiedzcie sami - jeśli się kiedyś rzeczywiście do czegoś przyda? i bądź tu mądry.

No dobrze, ale o czym to ja... A, właśnie - risercz. Patrzyłem w oczy leśniczego i jego syna i próbowałem przeniknąć ich tajemnicę. Włamać się do ich mózgów i uzyskać odpowiedź na podstawowe pytanie. A pytanie to brzmiało: czy Tupolana to jakaś niecodzienna maskarada, czy - jak utrzymywali Staśko oraz ci z miejscowych, którzy dawali im wiarę - to autentyczny cud, przedziwne zjawisko naturalne lub wręcz nadnaturalne.

Po pięciu minutach dałem sobie spokój. Zamknąłem teczkę, zapłaciłem, nie dałem się oszukać przy wydawaniu reszty i ruszyłem z piskiem opon. Celebrowanie celebrowaniem, ale było już późne popołudnie.

W Gostyninie byłem po kolejnej godzinie. Zacząłem od samej podstawy piramidy Maslowa - wysikałem się i załatwiłem sobie nocleg w miejscowym domu turysty. Recepcjonista i kierownik w jednej osobie popatrzył na mój dowód i, nie pytany, zaczął relacjonować niebywały tłok, jaki za sprawą Tupolany panował do niedawna w okolicy. Starałem się być miły, ale gdy zaczął recytować szczegółową listę lokalnych notabli, którzy zaszczycili Lipiankę swoją obecnością skorzystałem z pierwszego lepszego pretekstu do ucieczki. - Dostanę w schronisku piwo? Nie? Aha, a gdzie najbliższy sklep? To dziękuję, do widzenia.

Wolny od konieczności udawania zainteresowania wróciłem do skorupy.

Po prawie dwudziestu minutach jazdy beznadziejną gminną drogą byłem już w okolicach Lipianki. Drogę do lasu zagradzał szlaban. Towarzyszyła mu smętna, pordzewiała i pogięta tabliczka przypominająca, by informować o zauważonym pożarze. Rozejrzałem się na boki. Nie było, o czym alarmować.

Po drugiej stronie drogi stał, pamiętający jeszcze XIX wiek, ładniutki ceglany budynek nadleśnictwa, a obok urządzono całkiem przyzwoity parking. Rząd toi-toi, po jednej stronie miejsca dla osobówek, po drugiej dla autokarów. Automat do coca-coli. Oj musiało się tu dziać jeszcze parę dni temu. Teraz naliczyłem raptem 3 samochody.

Trzask drzwiczkami, wyprost, przeciągnięcie się, kilka wdechów i wydechów świeżym leśnym powietrzem. Już mi się podobało. Bez zbędnej zwłoki przeciąłem jezdnię i dość szerokim duktem ruszyłem w głąb lasu. Byłem już teraz naprawdę tuż-tuż i przez skórę czułem, że zbliżam się do czegoś niezwykłego.

Gdy już jasna plama jezdni i parkingu zniknęła za moimi plecami popatrzyłem na las po obu stronach. Ładnie, zielono. Zarazem nic, co by dawało chociaż cień nadziei na bycie czymś więcej niż po prostu rosnącym sobie nienerwowo mieszanym mazowieckim lasem. Tak. Nawet, jeżeli istniało gdzieś rozwiązanie zagadki Tupolany, to jeszcze nie było to to "gdzieś". Podświadomie przyspieszyłem kroku.

Minąłem starszą kobiecinę idąca z naprzeciwka. Nawet nie wiem, czy zapytałem ją o drogę. Być może sama z siebie odwróciła się i wskazując palcem kierunek powiedziała - Jeszcze będzie ze trzy kilometry i trzeba potem w prawo od drogi iść. Sam pan pozna gdzie, są jeszcze kwiaty.

Gest, którym wskazała mi drogę, właściwie cały jej badylęgłydż, mówiły, że w ciągu ostatnich kilku tygodni robiła to co najmniej tysiąc pięćset razy. W każdym bądź razie wystarczająco często, by stracić wszelkie zainteresowanie. Dla mnie oznaczało to smutną konstatację, że jeżeli kiedykolwiek coś się kryło w nastroju młodniaka z wyciętym obrysem kabiny Tupolewa, to prawdopodobnie dawno już zostało zadeptane lub rozkradzione. Miejscowi już od jakiegoś czasu przestali tu bywać, pik pielgrzymek także już minął, kawalkada samochodów Polsatu wyjechała jako ostatnia, jakieś 8 dni temu.

No, ale ja nie szedłem po materiał dla naczelnego, nie szedłem po nic, czego istnienie potrafiłbym określić przy pomocy języka polskiego. A innych języków jeszcze wtedy nie znałem. Po prostu szedłem.

Na miejsce dotarłem po mniej więcej trzech kwadransach. Minąłem zgniłozielonego UAZa z solidnie wykruszonym przez czas napisem "Nadleśnictwo Gostynin" na drzwiczkach i ruszyłem truchtem ścieżką, ku majaczącej wśród drzew długiej leśnej przecince. Po drodze musiałem przystanąć. "Kondycja głupcze" zamajaczyło mi peryferyjnie, ale wykasowałem to od razu z obszaru mojej świadomości. Czułem wezbraną krew, jak drapieżnik osaczający samotną ofiarę. Ostatnie metry pokonałem prawie sprintem.

Na polanie zastałem tylko leśniczego. Już z daleka zobaczyłem jego szerokie pochylone plecy. Sprzątał teren, coś tam podnosił i upychał w czarnym foliowym worku. Usłyszał mnie, odwrócił się, obrzucił krótkim spojrzeniem i wrócił do swojego zajęcia. Nikt nie obiecywał mi kwiatów i czerwonego dywanu, ale jednak trochę posmutniałem. Widok był cokolwiek przygnębiający. Jeżeli liczyliście na opis chwytający za serca - nie będzie go. Pierwsze skojarzenie to raczej zwijający się cyrk po sezonie - dawno wygasłe emocje, śmieci, wydeptana trawa, znudzeni clowni i wyliniały lew ziewający w ciasnej klatce.

Szedłem powoli omiatając Tupolanę wzrokiem. W TV wyglądało to znacznie ciekawiej. Szybki montaż, przebitki ze Smoleńska, jakieś znicze, wywiady, eksperci. Tu na miejscu, w skali 1:1, było jakoś pustawo i prozaicznie.

- Jest pan rozczarowany, prawda? - rzucił, nawet na mnie nie spojrzawszy, gdy mijałem go zgarbionego nad kopczykiem uschłych kwiatów.

Trafił w sedno. Jeśli spodziewałem się czegoś po samej Tupolanie (a chyba jednak na coś naprawdę liczyłem) to spotkał mnie zawód. Las jak las. Rzędy pniaków przy całym szacunku dla ich symboliki uporczywie nie chciały stać się niczym więcej niż rzędami pniaków.

Oplatająca całość biało-czerwona taśma bardziej działała na wyobraźnię, gdy o niej opowiadał Maciej, niż dawała jakiś efekt na miejscu. Młody Staśko, po kilku pierwszych dniach, przywiózł skądś kilkaset metrów taśmy służącej do grodzenia placów budowy. Rozpiął ją na drzewach tworząc z niej kontur samolotu, nie tylko kokpit, ale także skrzydła, stateczniki ogona, po prostu pełen obrys. Tyle, że stojąc w dowolnym miejscu i tak nie sposób było uchwycić całości. Teraz nasilający się wiatr smutnie szarpał naderwaną w kilku miejscach taśmą.

Wiedziałem, (wiedziałem to już zresztą od samego początku), że i tak wszystko zależy od rozmowy z leśniczym i jego synem. Że jeśli cokolwiek ma nadać sens temu wypadowi, to właśnie to. Właśnie oni.

To dlatego, zagadnięty, przystanąłem z miejsca, a ponieważ nic konkretnego nie przychodziło mi do głowy, przycupnąłem na pierwszym lepszym pniu. Teraz dopiero uświadomiłem sobie zmęczenie podróżą, szybkim marszem i biegiem na finiszu.

- Pan tu nie przyjechał dla sensacji, prawda?

Słowa leśniczego znów, na ułamek sekundy, przywiodły mnie do tej mojej prywatnej zagadki. "Po co Ty tam się pchasz?" - pytałem już kilkukrotnie samego siebie. I naprawdę nie wiedziałem. Stary musiał to jakoś wyczuć. Może nawet wiedzieć?

- Pan nie wie, dlaczego tu przyjechał - ciągnął dalej jakby mając dostęp on-line do mojej głowy. - Pan się nie martwi. My też do końca nie wiemy.

I w dużym kontraście do chłodnego powitania mnie na Tupolanie ciągnął dalej, już sam z siebie, serdecznie i dobrodusznie - My też nie wiemy, miły panie, chociaż wiemy coraz więcej. Zbieramy okruchy, składamy w większą całość, stopniowo odkrywamy kolejne warstwy, bo to, co na powierzchni już dawno okazało się nieprawdą. Nie wierzymy w to.

W co nie wierzą? O czym wiedzą więcej? i w ogóle jacy "my"? Poczułem, że drgnęły we mnie czułe struny. Rzuciłem mu dobrze wyćwiczone spojrzenie obliczone na pociągnięcie go za język. Tyle, że moim oczom ukazał się nieruchomy, przetarty na plecach, drelich moro. Leśniczy przez moment wpatrywał się gdzieś w drugi koniec Tupolany. Milczał.

Ta pauza prawdziwa, czy teatralna? i o czym on kurwa mówi, że wiedzą więcej. O zagadce Tupolany, czy o samej katastrofie w Smoleńsku. Jakie warstwy? Jakie okruchy, co się okazało nieprawdą?

Setki godzin spędzone na surfowaniu po blogosferze, dziesiątki tekstów, całkiem logiczne i zupełnie nonsensowne analizy, teorie i praktyki spiskowe, wypowiedzi ekspertów. Wszystko to teraz wybiło z głębin mojej pamięci. Popatrzyłem na rzadkie młode drzewa wokół mnie i nagle...zmroził mnie , wydobywający się z najgłębszych zakamarków wspomnień, ryk syreny z filmu "1:24". Oglądałem go setki razy, setki razy słyszałem te wstrząsające "patrz mu w oczy" i "uspokój się". No i właśnie to wycie, ni to lokomotywa ni to sygnał fabryczny, trochę jak ryk konającego, dzikiego zwierzęcia. Mechanicznego zwierzęcia. Okropny, metaliczny, mrożący krew w żyłach ryk. Przez moment jakbym usłyszał rozchodzące się po lesie jego echo i chwilę trwało nim upewniłem się, że to tylko złudzenie. Oj przydałoby ci się chłopie nie trzy dni, a trzy tygodnie porządnego urlopu, bo przemęczenie wychodzi jak nic. Las, jak widać, potrafi wyciągać takie rzeczy z człowieka od razu...

Zmusiłem się do skupienia i powróciłem do rzeczywistości. Czy stary mówił wprost o lesie, czy to było takie mrugnięcie okiem i nawiązanie do kulisów katastrofy? Sprawdza mnie? Jeśli tak - dlaczego? Kto to jest? Jest w tym jakieś ziarno sensu czy to kolejna mutacja incydentu z Roswell tyle, że w wydaniu polskiej prowincji? a może jednak po prostu zwykli oszuści wycinający swe leśne kręgi dla kilku tygodni medialnej popularności, umiejętnie kreujący otoczkę tajemniczości?

Z zamyślenia wyrwało mnie poruszenie się leśniczego. Wyprostował nagle plecy, zarzucił worek na ramię i ruszył ku pobliskiemu kopczykowi śmieci. Najwyraźniej stracił mną zainteresowanie. Poczułem się dziwnie. Czyżbym go zawiódł? Nie odmrugnąłem w porę, nie odpowiedziałem nic? Nic, co by pozwoliło uznać mnie za "swojego"? Za kogoś, kto, chociaż sam nie zna prawdy o Smoleńsku, to nie odrzuca z góry, krążącej coraz gęściej wśród ludu hipotezy o czyimś współudziale. Tylko, co miałem w zasadzie powiedzieć? Pawiany wskoczyły na ściany? Żaby zniosły skrzek? Najlepsze kasztany? Nim zdążyłem to przemyśleć leśniczy rzucił do mnie, z wyraźną, ciepłą, nutą troski w głosie:

- Na dziś chwaci, miły panie. Będę się zbierał, robi się późno, może pana podwieźć?

- Dziękuję, posiedzę jeszcze trochę, w sumie dopiero, co przyszedłem.

Coś mówiło mi, by nie posuwać się za szybko, że odwlekając poznanie kolejnego elementu układanki właśnie je przyspieszam. A może raczej - uprawdopodobniam.

- Jeszcze się pan tu nasiedzi miły panie. Oj tak, jeszcze nasiedzi... - westchnął. - Już wieczór, w lesie szybciej zapada zmrok, a po zmroku to jak nic półtorej godziny drogi do parkingu. No i zapowiadali na wieczór ulewne deszcze...

Końcówkę zdania wypowiedział już chyba bardziej do siebie, tak jakby wiedział, że nie zmieni tym mojego postanowienia. Poczułem nawet, że moja decyzja o pozostaniu i wyraźna wola kontemplowania Tupolany w samotności w gruncie rzeczy bardzo go ucieszyły. Jakby upewniły, co do mojej osoby, bo, zupełnie nie czekając na jakąkolwiek moją odpowiedź, powoli odwrócił się i odszedł w zamyśleniu. Czyli tak jak zawsze.

Zostałem sam i postanowiłem poskładać moje myśli, w jako taką całość. Czego konkretnie i dlaczego akurat we mnie mieliby ci wszyscy ludzie szukać? Bo że tu nie chodziło tylko o leśniczego i jego syna - to czułem już wyraźnie.

I wtedy pomyślałem, że Tupolana to może być rodzaj znaku, jaki jej twórcy (kimkolwiek byli) zrobili dla wszystkich rozproszonych środowisk i grupek, które kontestują oficjalną wersję katastrofy - tą o błędzie pilotów, którym tuż przed Smoleńskiem Prezydent zaczął zrywać pagony za odmowę lądowania we mgle. Rodzaj totemu, wokół którego dałoby się pozbierać te "żubry", jak w myślach nazywałem resztówkę polskich państwowców. Rodzaj magnesu, mającego poprzyciągać z najdalszych zakamarków nadwiślańskiego kraju opiłki patriotyzmu. Tak, to zaczynało mi się układać w pewną całość: leśniczy pełni rolę gospodarza, opiekuje się ludźmi tu na miejscu, a jego syn jeździ po kraju rozpuszczać wici. Przypomniałem sobie informacje Macieja o tym, że Artur Staśko pracuje, jako akwizytor jednego z producentów pasz dla zwierząt. Faktycznie doskonała okazja do takiej roboty. Dobra przykrywka.

Z zamyślenia wyrwał mnie odgłos silnika starego UAZa. Stopniowo, w miarę jak jego echo niknęło w oddali, zostawałem, w stygnącym wieczorową porą lesie, sam na sam z zagadką Tupolany. Czujecie? Ta-dam!! a zostawałem bez wątpienia w urzekającej scenerii. Złote smugi zachodzącego słońca przeciskały się przez żaluzje młodych drzew, a w ich świetle tańczyły owady i leśny pył. Wspaniały materiał na fototapetę.

Lubię te chwile, gdy moment skupienia pozwala usłyszeć życie lasu. Uświadomić sobie, że bezruch i cisza to tylko pozory. Proszę bardzo - już coś chrobotało z zacięciem pod moją lewą stopą, jakiś pojedynczy dzięcioł w zapamiętaniu szukał prowiantu na kolację, wiatr się wzmagał i kilka drzew prowadziło ze sobą ożywioną rozmowę na skrzypnięcia i trzaski. Pojawił się komar, ale ten koleżka musiał już być najedzony, bo nawet nie podjął próby użądlenia mnie. Siedziałem tak w zachwycie straciwszy rachubę czasu.

Gdzieś przez moment zamajaczyła we mnie nadzieja, że skoro zostaliśmy już sami - ja i Tupolana - to nadszedł wreszcie czas, by las odsłonił przede mną rąbka swej tajemnicy. Nie liczyłem oczywiście na wiele, ale, bez cienia wątpliwości, miałem poczucie, że coś mi się jednak należy. W końcu zaufałem intuicji, uciekłem od życiowej rutyny i stawiłem się tu. W końcu także, w przeciwieństwie do całej rzeszy młodych, wykształconych z dużego miasta (2/3 mojej redakcji), nie tylko nie podchwytywałem każdej medialnej sensacji idącej po linii lansowanej przez mejnstrim, ale nawet miałem odwagę ją kontestować. Jak choćby podczas jakiegoś fotograficznego wernisażu dla krewnych i znajomych królika, którym była moja koleżanka z redakcji popularnego miesięcznika. Na miejscu kwiat sytej i zadowolonej z siebie warszawki. Ktoś rzucił wałkowany już setki razy dowcipas o kaczce po smoleńsku z zimnym Lechem, ktoś parsknął, a ktoś jeszcze z udawanym przejęciem dorzucił - "Przecież trzeba mu pomnik stawiać, zginął na barykadzie. To był ruski zamach".

- A skąd wiesz, że nie był? - wyrwało mi się wtedy i chociaż powiedziałem to dość cicho, a ogólny rechot był sporawy, to jednak przebiło się to i zawisło na środku sali niczym topór. Na moment wszyscy znieruchomieli i ucichli jakby ktoś nacisnął pauzę w matrixie.

A co! Ma się tą kozacką odwagę towarzyską, nie? Reakcja była do przewidzenia - równie dobrze mogłem puścić bąka i przetańcowawszy salę krokiem krakowiaka zakrzyknąć z przytupem "Ole miłe panie!". Dla moich - I tak nie najwyższych - notowań towarzyskich miałoby to mniej więcej taki sam skutek, a w ciągu pięciu minut ożywionej dyskusji, która wybuchła po moim kaming ałcie, słowo oszołomstwo, odmieniane na wszystkie sposoby, padło chyba z dziesięć razy.

Ja pierdykam, oni chyba tylko czekali, by móc kolejny raz poczuć, że wciąż są tu gdzie wypada. Bardzo wypada. Czekali i zarazem jakby bali się, że okazja nie nadejdzie. I to stąd aż taka erupcja, taki sabat.

Szczerze? Wyręczyłem ich z konieczności wynajdywania na siłę pretekstu i uważam, że powinni mi być przynajmniej wdzięczni za tą spadająca jak gwiazdka z nieba okazję. No a, patrzcie ich, niewdzięczników jednych - cholera, jakoś nie byli.

No to teraz, tajemniczy lesie, sezamie, tupolanowa enigmo, dawaj mi tu wysypywać się ze swoich tajemnic. No...? No nie bądź taka. Jestem swojak, więc nie bądź wiśnia. Pokaż coś. Mrugnij leśnym okiem. Skrzypnij jakoś inaczej. Zaszum na melodię "Roty". Rzuć na ściółkę światłocieniem Polski, najlepiej z doklejonym konturem Kresów. No...?

Leśna cisza i taniec pyłu w ostatnich promieniach słońca - to wszystko, co otrzymałem w odpowiedzi.

Och głupcze i ślepcze!! Dzięcioł!!!! Idź za dzięciołem jak za białym królikiem!!! - zakołatało mi w głowie. On to wystukuje ci właśnie teraz i właśnie dla ciebie ten kluczowy przekaz. Tyle, że życie akurat uznało za stosowne przyznać rację druhowi Macielakowi, który mi na biwakowym postoju w szóstej klasie podstawówy wykrzykiwał w twarz, że nie zasługuję na żadne odznaki i nawet może na sam harcerski krzyż. Drogi druhu, jeśli jeszcze żyjesz - przyznaję Ci rację. Zawiodłem po całości. Pamiętnej soboty, na biwaku w Kampinosie, wykrzyczałeś mi to, drogi, stary, dobry druhu, po dwóch godzinach bezskutecznego wtłaczania w moją głowę alfabetu Morse'a, podczas gdy mnie interesował wtedy tylko piękny warkocz Doroty z zastępu Jeżyków.

Teraz mam za swoje. Dzięcioł zamilkł, przekaz się urwał, a rozczarowany mną las zapomniał o mnie bez żalu i wypełnił się ożywionymi przygotowaniami do zbliżającej się ulewy. Gdybym był tak dobrym tropicielem jak druh Macielak dostrzegłbym przynajmniej tą nadciągającą ulewę - w trajektorii lotu owadów lub w natężeniu ptasich trelów. Ja jednak byłem ślepy. Najwidoczniej warkocz Doroty spętał mnie przed laty tak skutecznie, że trzymał jakby do dziś w mocnym uścisku i siedziałem jakiś taki nieobecny, bez czucia i świadomości tego, co nadciąga. I dopiero pierwsze, od razu dość liczne, krople deszczu wybudziły mnie z nostalgicznej podróży do przeszłości, do Doroty i do samego druha Macielaka.

Oj oj oj, a tu, bek tu rialiti, leje już niewąsko. Trzeba zagęszczać ruchy, zwłaszcza, że leśny wieczór rzeczywiście szybko i niepostrzeżenie przeszedł w półmrok. Stary miał rację - to była ulewa i po dwóch minutach poruszania się po niknącej tuż przed moim nosem ścieżce już żałowałem, że odrzuciłem propozycję podwózki. Po kolejnych pięciu dotarłem jakoś do duktu. Czas, gdy irytował mnie wyścig, jaki po moich plecach urządziły sobie dwie krople deszczu (wygrała lewa, osiągnąwszy okolice nerek) dawno minął. Byłem cały mokry, a dukt powitałem pierwszym kichnięciem. Droga tu była szersza, ale na szerokim dukcie lało jeszcze mocniej. A może to ulewa po prostu się nasilała? Do samochodu czterdzieści parę minut szybkiego marszu, a po zmroku pewnie nawet dłużej, ponad godzinę. Przeziębienie znów dało o sobie znać. Jednym słowem - pięknie, kurwa, pięknie.

I wtedy nagle z przeciwka usłyszałem znajomy warkot. Po dalszych dwóch minutach mrużyłem już oczy oślepiany reflektorami UAZa. Zza uchylonej do 1/3 szyby usłyszałem znany mi z telewizyjnych migawek głos Artura Staśko:

- Niech pan wskakuje, bo pana do końca wymyje z tych wątpliwości.

A może powiedział "z tej żałości"? Albo "aż do kości"? Deszcz napierdzielał tak, że nie słyszałem co drugiej sylaby.

Już po chwili klnąc pod nosem i szczękając zębami jednocześnie, siadałem na twardym siedzeniu pasażera. Pachniało smarami, starością i jeszcze czymś nieokreślonym. Twarde siedzenie, zimna szoferka, a jednak nie miałem czelności narzekać, nawet w duchu.

- Ojciec powiedział, że został pan rozmawiać z naszym lasem - w głosie Artura Staśko usłyszałem tą znaną mi nutę drwiny, jaką lokalsi okazują przyjezdnym, gdy tylko ci, niepomni rad, zadrą z miejscową naturą i dostaną od niej porządnie w kość. - Jak wam poszły te razgawory?

Miałem ochotę odburknąć mu "nijak", ale tylko wytarłem w rękaw cieknący już porządnie nos i rzuciłem krótkim, uniwersalnym w takim entourage'u "kurwa, ale się rozpiździło".

Chyba poczuł, że mi nie do śmiechu.

- Proszę, to dla pana.

Wyjął coś z torby leżącej pomiędzy nami i prawie wcisnął mi w ręce.

- Z prądem. Mocne.

Tym razem jego głos brzmiał już ciepło i kojąco. Odebrałem z jego rąk termos, odkręciłem i ostrożnie pociągnąłem pierwszy łyk, bojąc się, że w środku czaić się może wrzątek. Niepotrzebnie. Herbata była gorąca w sam raz. I faktycznie mocno procentowa. Po trzech łykach mogłem już zebrać się w sobie i podziękować mu za okazaną pomoc. Musiał wrócić właśnie z trasy i na progu dowiedział się o mnie od ojca. Zalał herbatę wrzątkiem i ruszył mi z odsieczą. Miłe.

- Dziękuję za pomoc, naprawdę.

- Drobiazg. Sam nie raz wracałem lasem w czasie ulewy, wiem, że przyjemne to to nie jest. Ma pan nocleg zapewne w Gostyninie, ale może zechce pan przyjąć nasze zaproszenie? Do leśniczówki jest, co prawda, dużo dalej niż na parking, ale po przyjeździe załapie się pan na gorącą kolację, a w schronisku i w całej miejscowości, nic pan już o tej porze nie zje.

Rozważałem tą propozycję przez moment. Musiał ją mieć przemyślaną od początku, bo ten termos zdradzał, że nie czeka nas kilkunastominutowa przejażdżka na parking.

- Samochód jest bezpieczny na parkingu, u nas to nie Warszawa - zapewnił jakby uprzedzając jedną z moich obaw.

Wtedy pierwszy raz na niego spojrzałem. W ciemnej szoferce, w bladziuchnym świetle ubogiej tablicy UAZa, zamajaczył mi jego profil z dominantą ostrego nosa.

- Skąd pan wie, że jestem z Warszawy?

- Widziałem tablice pana wozu na parkingu. Stoi tam już tylko jedno auto.

- Może być służbowy - odpowiedziałem chcąc podtrzymać ten wątek.

- Może być - odpowiedział w sposób, który brzmiał jak "owszem, może być, ale obydwaj wiemy, że nie jest. I co... ?".

- Mogłem też porozmawiać o panu z kierownikiem schroniska, u którego się pan meldował dziś po południu - rzucił i w tym momencie także on popatrzył na mnie. W ciemnościach poczułem takie ukłucie jego wzroku, że aż odruchowo odwróciłem głowę i spojrzałem przez przednią szybę. A więc sprawdzają mnie naprawdę i drugi raz dają to odczuć - pomyślałem. Kierownik jest z nimi. I przypomniało mi się, że ktoś w sklepie wyraził się o nim per "pan major". A więc emerytowany żołnierz, zapewne jeden z wielu - składałem to wszystko naprędce w całość.

- No dobrze...To co? Zabierze mnie pan do leśniczówki? - wypaliłem wyraźnie zmieszany, usiłując wypełnić czymś tą ciszę. A tak w ogóle to chciałem zmusić go do rozpoczęcia jazdy (zimno jednak mi doskwierało), a jeszcze bardziej do odwrócenia wzroku. Patrzył bowiem na mnie tak, że czułem ciężar tego spojrzenia mimo, że nie widziałem nawet oczu. W świetle dnia spaliłby mnie tym wzrokiem na popiół. Czułem, że tak właśnie patrzy chodząca determinacja.

- A co? Bardzo się panu śpieszy?

Teraz już aż zaszumiało mi w głowie. Facet ma dygocącego z zimna i przemoczenia pasażera, mieszczucha na wywczasach i zadaje takie pytanie, gdy za oknem ulewa i noc. Opcję, że jest debilem wykreśliłem od razu, a zatem to musiało być zaproszenie. Nie wiedziałem, do czego, ale wiedziałem, że tym razem nie wolno mi go już odrzucić.

Zebrałem się w sobie i ponownie patrząc tam gdzie powinny być jego oczy odparłem, jak mi się zdawało, dość sprytnie - Przecież pan wie, że nie. Mamy czas.

Użyłem liczby mnogiej, by jeszcze bardziej podkreślić gotowość do gry w jednej drużynie. Podziałało. Odwrócił głowę, wrzucił wsteczny i rozpoczął trudny manewr zawracania na wąskim, błotnistym dukcie.

- No więc dlaczego pan tu przyjechał? - rzucił po chwili milczenia, jakby idealnie przejmując po swoim ojcu pałeczkę dialogu sprzed dwóch godzin.

A więc znów mnie sprawdzają. I bądź tu mądry, odpowiedz coś z sensem, kiedy nie wiesz, kim oni są i gdy, co chyba ważniejsze, sam nie wiesz do końca, co cię tu przygnało. Może łatwiej będzie odpowiedzieć przez zaprzeczenie. Tak, powiem mu, że nie przyjechałem dla sensacji.

I wtedy usłyszałem siebie samego mówiącego z determinacją:

- Strasznie się porobiło, to nie przelewki, to już nie bitwa na szyszki.

Nim zdążyłem ocenić rozmiar własnego szoku wywołanego tym spontanicznym wyrwaniem się, usłyszałem znów jego spokojny, pewny, mocny głos.

- To znaczy? - zapytał, z lekkością wymuszając mój kolejny ruch.

W tym momencie las przeszył błysk pioruna. Dość kiczowaty moment na błyskawicę i, gdyby to był film, nie omieszkałbym wytknąć tego w myślach reżyserowi. Tyle, że to nie był film, mokre gacie na dupie uwierały nazbyt realnie.

W tej jednej krótkiej chwili jasności udało mi się uzmysłowić sobie, do kogo był podobny. Tak, to teraz jasne. Miałem z tym problem, bo chyba był podobny do dwóch osób - trochę do faceta z warsztatu samochodowego, gdzie serwisuję swoją skorupę, a trochę do rotmistrza Pileckiego. Nie żeby jakoś bardzo, ale coś miał z jego szczupłej twarzy, wysokiego czoła, ostrego nosa. Nawet chyba niewiele więcej ponad tych kilka szczegółów i dlatego za dnia to podobieństwo nie było tak oczywiste. Ale teraz, w półmroku szoferki, światłocień ułożył się na jego twarzy tak, że zobaczyłem, w tym oka mgnieniu, profil Witolda Pileckiego.

No, no - pomyślałem - jak już być do kogoś podobnym to z przytupem. Rotmistrz Witold Pilecki, uczestnik walk polsko-bolszewickich w 1920 r., obrońca Polski w 1939, uczestnik konspiracji, dobrowolny więzień Oświęcimia, który poszedł do obozu i zorganizował tam konspiracyjny ruch oporu, a następnie uciekł, walczył w Powstaniu, organizował niepodległościowe podziemie po 1945 i został zabity strzałem w tył głowy w więzieniu Mokotowskim, po torturach i politycznym procesie. Pięknie choć przez chwilę być podobnym właśnie do kogoś takiego. Można potem całe życie pracować nad szlifowaniem swojego życia. Przykrajaniem go na obraz i podobieństwo.

Błyskawica wymusiła na mnie zarazem przyspieszenie kolejnego ruchu. Gorączkowo przebiegłem po możliwych wariantach odpowiedzi. Może wspomnieć coś o znikającym kokpicie Tu-154? O fałszywej radiolatarni? a może zacząć bardziej lajtowo - od tego, kto układał listę pasażerów 101-ki? i znów nie mogłem uwierzyć, bo moja podświadomość (chyba ona, licho ją tam wie) postanowiła uniemożliwić mi fechtowanie się na słowa i przerzucanie detalami. Poczułem się tak samo jak wtedy, gdy na szkolnej akademii przygotowanej przez moją klasę, przyszła moja kolej na wypowiedzenie jakichś dwóch płomiennych zdań. Do dziś pamiętam to uczucie, gdy stałem na wprost całej sali gimnastycznej wypchanej dziatwą. Powodowany jakąś przemożną siłą, inaczej niż bym zapewne chciał, ale właśnie chyba dlatego piekielnie celnie i uczciwie, odpowiedziałem:

- Pusto się bez nich zrobiło. Pusto i strasznie. Naprawdę to nie przelewki... Niech pan powie - to już?

Zaległa cisza i to wymusiło na mnie kontynuowanie monologu, ale tym razem już się speszyłem i wypełniłem szoferkę rozwadniająca wszystko paplaniną - Pusto i tak dziwnie, wie pan, nawet na niego nie głosowałem, a jednak tak jakoś, sam pan wie, się porobiło...

Ale Artur Staśko nie słuchał tych zbędnych wypełniaczy. Ni to do mnie ni do siebie powtórzył to, czego sam się w swoich słowach najbardziej zawstydziłem - Pusto bez nich. Pusto. Nam też jest pusto. Bardziej może jeszcze pusto niż panu.

Z sobie tylko wiadomych względów nawet słowa "strasznie" i "nie przelewki" pominął, jakby były oczywiste. Tak, sięgnął od razu na samo dno, tam gdzie spoczywał sens całej mojej wypowiedzi.

- Pusto. Nam też jest pusto - powtórzył po raz kolejny - ale to się zmienia. Ruch jest tu coraz większy, schodzą się ludzie, rozmawiają, radzą, umawiają. Idą wici po narodzie. Wiary przybywa. Zbieramy się.

Te ostatnie słowa mocno mnie zastanowiły. Ruch coraz większy? Wiary przybywa? Nie do końca chyba go zrozumiałem. Fala sensacji wyraźnie przecież opada, z końcem wakacji zostanie pewnie blade wspomnienie. Jego ojciec właśnie wywiózł wielką górę suchych kwiatów, świeżych było tam naprawdę niewiele. Owszem, przyszły wakacje, więc może na moment turystów przybędzie, ale na jesieni to już zostanie tylko medialna legenda i zapewne jakaś horrendalna grzywna do zapłacenia.

-To ilu was jest? - spytałem i momentalnie przestraszyłem się tego swojego pytania, tak dziennikarsko zabrzmiało. Nie odpowiedział i to milczenie odczułem jako wyraźne "prrrr szalony". Jednak odpowiedź przyszła, ale nie w postaci słów. Zatrzymał wóz, zawrócił i skręcił w leśną przesiekę, którą przed chwilą minęliśmy po prawej.

Milczałem w napięciu wiedząc, że w końcu teraz coś mi pokaże.

Po kilkunastu minutach jazdy przez błotne wyboje zatrzymał wóz na lekkim wzniesieniu i zaciągnął ręczny hamulec.

- Niech pan się wsłucha. Nic nie mówi, tylko się wsłucha w ten las, Całym sobą, całym sercem.

W normalnej sytuacji uznałbym, że to faktycznie totalny freak, ale teraz zaufałem intuicji. Przez moment słyszałem tylko walenie deszczu o dach łazika, ale gdy na chwilę przymknąłem oczy do kichnięcia (to podobno niemożliwe kichać z otwartymi, zawsze próbuję i zawsze porażka, spróbujcie kiedyś sami) poczułem coś. I teraz będę z wami szczery. Nie umiem pisać, a i gdybym miał ten dar, wiem, że nie potrafiłbym oddać tego uczucia. Moja pewność jest tu większa niż wtedy, gdy pokazujemy znajomym zdjęcia z wakacji i mimo ich zachwytów i tak wiemy, że one nie są w stanie oddać nawet 1/10 tego, co czuło się na miejscu. Coś jednak chciałbym wam przekazać. Chociażby w nadziei, że też to kiedyś czuliście lub poczujecie. I będąc w pełni świadomi niewyrażalności tego stanu, zechcecie go przekazać innym.

To było trochę jak melodia, trochę jak nurt strumienia, który mi w momencie przymknięcia powiek przepłynął przez klatkę piersiową. Strumienia, który gra taką słodką melodię ukojenia i czystości. Krystaliczna życiodajna woda w moim ciele. Mówiłem, że nie umiem pisać.

Otworzyłem oczy i to zanikło, ale gdy znów je przymknąłem, pojawiło się jak na zawołanie. Po paru próbach nabrałem wprawy w tym dostrajaniu się na właściwy zakres i już umiałem odszukać wrażenie tego strumienia z otwartymi oczami. Patrząc prze siebie na szybę samochodu, chłonąłem jego smak.

Po kilku chwilach spojrzałem w bok, tam, gdzie powinna znajdować się, za szybą, ściana lasu. I od razu wrażenie spotęgowało się, jakby strumień połączył się z drugim i trzecim. Jego woda wyraźnie przybrała na sile. Sam nie wiem jak, ale poczułem, że muszę, że chcę, że pragnę to zrobić - wyjść z przytulnej szoferki prosto pod strugi deszczu. Wymacałem klamkę, pociągnąłem i wypchnąłem drzwi łazika w ciemność ulewy. Do środka strumień wlał się już pełną falą. Aż rzuciło mnie do tyłu. Zaparłem się o framugę drzwi i wyskoczyłem na zewnątrz.

Zrobiłem kilka kroków przed siebie, zatrzymała mnie dopiero szczelna ściana lasu najeżona gałęziami i igłami. Dalej ani kroku. Gdzieś przede mną, za jałowcami i drzewami płynęła prawdziwa rzeka, rzeka ludzi, rzeka mocy, rzeka determinacji, rzeka spokoju. Bez pośpiechu, bez zbędnych ruchów, zbędnych słów, krok za krokiem ludzka lawa przesuwała się w milczeniu. I stało się, znów tak nagle, spontanicznie, i nie mogło być inaczej, żadna siła nie mogła mnie powstrzymać: padłem na kolana. Usłyszałem pieśń i po prostu padłem na kolana. A potem zerwałem się na nogi by rzucić się przed siebie, pochylając głowę i chroniąc tym samym oczy przed czającą się w ciemności gęstwina gałęzi. Chciałem rzucić się w ciemny las, przebić i połączyć z tą ludzką rzeką. Zanurzyć w niej. Popłynąć. Odpłynąć.

W tym momencie, w ostatnim dosłownie momencie, silny uścisk dłoni przytrzymał mnie za ramię.

- Nie teraz. Jeszcze nie teraz.

- Ale ja muszę... ja chcę.

- Oni wrócą jeszcze, wrócą - jego pewny, spokojny głos działał kojąco. Teraz idą na Brdów. Za 5-6 dni będą tu z powrotem. Będzie jeszcze czas na spotkania, na rozmowy. Teraz czas wracać.

- Ale...

Już nic nie odpowiedział. Uznał widać, że słowa nic tu nie wskórają. Po prostu pociągnął mnie ku drzwiom samochodu i pomógł wejść do środka. Nie stawiałem oporu. Prawdę powiedziawszy chwilowo miałbym problem z określeniem jakiejkolwiek czynności w pierwszej osobie. Byłem sobą i jakby poza sobą. Podmiotem i obserwatorem. I było to ponad ludzkie siły, a zarazem zapowiadało nadejście siły jeszcze potężniejszej. Tak - byłem rozbity, ale czułem, że to prawidłowy etap, że tak po prostu być musi. Nie stawiałem temu oporu.

Przeżywałem trudne do opisania uniesienie i poniżenie zarazem. Uniesienie, bo czułem, że chcę, pragnę, stać się częścią tej lawy, tej siły, tej mocy, którą ona uosabiała i że to jest realne, że to jest na wyciągnięcie dłoni, dosłownie o kilka kroków przede mną, jak na tej leśnej drodze, za cienką ścianą lasu. Że mam tam swoje miejsce. Albo raczej- mogę mieć, jeśli tylko zechcę. I że właśnie tego chcę, bo tam wszystkie krzywe ścieżki mają szansę się naprostować, a wszystko, dosłownie wszystko, po raz chyba pierwszy w dorosłym życiu, będzie na swoim miejscu. Wszystkie emocje, wszyscy ludzie, wszystkie zdarzenia, będą właściwe. Tak jakby wirująca po okręgu ruletki kulka wpadła w zagłębienie i to było właśnie TO, tylko jej przypisane i dla niej wyszykowane, właściwe zagłębienie.

Ale poczułem, że jeśli miałbym rzuci się w nurt tej rzeki i popłynąć wraz z resztą, to już nie wypłynę z niego. Nigdy. Umrę. Nie fizycznie, ale mentalnie. Umrze ktoś we mnie. Tam w środku mnie ktoś umrze, żeby mógł narodzić się ktoś nowy. Umrze to moje "ja", które tak dobrze znam i nawet jako tako oswoiłem. Bo jeśli dobrze wyczuwałem (wybaczcie mi, ale wciąż byłem trzęsącym się i przemoczonym ludzkim rozdarciem u samej swojej podstawy) to nurt tej rzeki brał swoją siłę z zupełnie innych źródeł, niż te, które zasilały mój wodozbiór. A jeśli tak, to wpadając do tej rzeki przepadnę dla siebie i świata takim, jakim się znam i dałem poznać. I, na Boga, nie wiem nic o tym, jaki wypłynę, gdy wychylę się na powierzchnię po pierwszy nowy łyk powietrza, w swoje nowe płuca. Czułem, że nie zostanie ze mnie nic lub prawie nic. Nowe narodziny, chrzest. Prawdziwy, a nie rytualny.

i wtedy przeszła po mnie fala gorąca tak silna, że chociaż trząsłem się z zimna, pot wystąpił ze mnie każdym porem skóry. A w raz z nim wyrzuciłem z siebie na powierzchnię chyba wszystko, co kiedyś w sobie miałem toksycznego. Poczułem w ustach smak wszystkich zażytych leków, prochów, dragów, papierosów i alkoholi. Poczułem jakby całą skórę pokryła wybijająca od środka smolista maź. Wszystkie wieloletnie złogi, gnijące od środka rany, odór wszystkich kłamstw, sprzeniewierzeń i zdrad, pychy, próżności, narcyzmu, zła. I to było to poniżenie. Zobaczyć siebie prawdziwego, stanąć w tej prawdzie. Poczuć trupa.

Jak cudownie, że to poniżenie stanowiło zapowiedź podniesienia. Bez tej dobrej nowiny bym chyba tego nie podźwignął. Bez chyba. Na pewno.

Zdaje się, że łkałem bezgłośnie, nie zważając ani przez moment na siedzącego obok Artura Staśko. Nie tyle zapomniałem o nim, co przez myśl mi nie przeszło jakiekolwiek skrępowanie jego obecnością. Czułem, że on doskonale wie, przez co przechodzę, zna ten stan, zna być może z autopsji, ale również zna stąd, że już nie raz asystował takim przepoczwarzaniom. Takiej metanoi. Akuszerował kolejnym generacjom takich jak ja. Jak dobra położna czuwał nad całością i jego milczenie było dla mnie milczeniem aprobaty, kontroli nad całością, pewności, że wszystko idzie tak, jak powinno.

I już nie miałem siły na nic, dosłownie na nic, nie potrafiłem znaleźć w sobie i swoi życiu niczego, co warte by było kurczowego trzymania się, kontrolowania. Czułem, że mogę to "puścić", odpuścić, zostawić, jak martwy naskórek poprzedniego ja.

Tamten mój stary świat okazał się atrapą, teatralną dekoracją, westernowym miasteczkiem z tektury, gdzie ulice to płaskie fasady podparte od tyłu rusztowaniem z desek. Teraz dekoracje te padały jak domki z kart. Wszystko puściłem, odpuściłem i gdyby nie pasy, którymi mnie przypiął Artur, znów osunąłbym się na kolana.

W pewnym momencie, korzystając z tego, że siły zaczęły mi wracać, spróbowałem jakoś (któryż to już raz dzisiejszego dnia) ogarnąć i zebrać w całość wszystko to, co wydarzyło się w lesie. W głowie wirowały mi domysły, które mnie przerastały jeden po drugim. Co to za siła rzuciła mnie na kolana? Jakieś nawiedzone miejsce? Święta kapliczka? Może jakieś megalityczne kamienne kręgi z wyczuwalnym silnym polem magnetycznym? Może. Naczytało się o tym w życiu nie mało. W dodatku moje postępujące w zastraszającym tempie przeziębienie, plus herbata z mocnym prądem, może to wszystko, podlane ostrym sosem moich oczekiwań, w tej niecodziennej nocnej scenerii, może to wszystko dało taki właśnie koktajl emocji? Złożyło się na swoiste doświadczenie graniczne, które mnie skonfrontowało z moim dotychczasowym życiem i pozwoliło na "przebicie się"?

Czytałem i rozmawiałem niejednokrotnie o tym. W pewnym stopniu ocierałem się nawet sam o te klimaty. W końcu miałem za sobą kilka lat praktyki jogi i wyraźne, nie dające się pomylić z niczym innym doświadczenie budzącej się energii kundalini. A może to właśnie jest ta noc ciemna zmysłów, o której pisał Św. Jan od Krzyża, gdy ogołoceni z wszelkich wyobrażeń o świecie i sobie samych, wyzbyci swojego ego, stajemy nadzy i bezbronni przed najgłębszą tajemnicą Boga? "Błogosławieni ubodzy w duchu, albowiem do nich należy królestwo niebieskie". Znałem te słowa pierwszego błogosławieństwa, z kazania na Górze. Powtarzałem je wielokrotnie, szukając tej ubogości, tego ogołocenia, tej całkowitej prostoty, całkowitego poniżenia, zredukowanie siebie. Może właśnie dziś odnalazłem ślad tej ścieżki?

Gdy poczułem, że rzeczywiście wracają mi siły i że mogę już jako tako skupić myśli, skierowałem je od razu na tą ludzką lawę, której obecność z taką mocą wyczuwałem za linią drzew. Czy to było złudzenie, jakaś fatamorgana, czy tam naprawdę ktoś był? i w zasadzie kto?

Trzysta metrów dalej nagle pojawiła się odpowiedź. Staśko głośno zaklął i przyhamował gwałtownie. W świetle reflektorów na moich oczach przesuwała się kolumna zmęczonych, ale zarazem dość zacięcie maszerujących, w strugach deszczu, ludzi. Szli z prawej strony na lewą, szybkim krokiem, ukosem przecinając dukt, jakby próbowali dogonić i włączyć się ludzką rzekę, którą zastawiliśmy kilka chwil temu za sobą.

Uderzyło mnie to, że prawie nie zwrócili uwagi na nasz samochód. Może jedna czy dwie głowy w ogóle obróciły się w naszą stronę, ale momentalnie powróciły na swoje miejsce. Nie widziałem ich twarzy, w większości zakapturzeni, w wojskowych, a może harcerskich pelerynach, z jakimiś tobołkami, plecakami.

Staśko odkręcił szybę i ostrym, choć zarazem zdradzającym sympatię głosem, wypalił - Zrobić szanownym panom z dupy garaż, co?

Od kolumny oderwała się jakaś szczupła postać i podeszła do szoferki, po stronie kierowcy. Podali sobie dłonie. Od razu dało się odczuć, że znają się bardzo dobrze.

- I jak tam wasze nocne marszobiegi i azymuty - w głosie Staśko wyczułem od razu tą samą drwinę, jaką uraczył mnie przy naszym powitaniu. - A mówiłem, że dam wam moje mapy nadleśnictwa, nie błądzilibyście tak po nocy - cisnął dalej. Widać każdy musiał zaliczyć u niego swoją porcję złośliwostek, gdy rzecz szła o tutejsze lasy, staśkowe królestwo i alma mater.

- Ile mamy jeszcze do nich? Człowiek, z którym przywitał się Staśko najwyraźniej zignorował tą porcję powitalnych złośliwości i przeszedł od razu do konkretów.

- Jak się pospieszycie, to za pól godziny do nich dołączycie. Coś wam potrzeba Andrzejku?- Staśko błyskawicznie dostroił się i odpowiedział na tym samym poziomie rzeczowości.

- Wszystko, co potrzeba, mamy. Przekaż Jerzemu, żeby czekał na resztę. I z Panem Bogiem.

- z Panem Bogiem, Amorku. I do lepszych czasów.

Pożegnali się równie szybko jak powitali. I znów gdzieś, spod zwyczajnych w końcu słów i gestów, przebijała olbrzymia zażyłość, jaka ich łączyła. Powiedziałbym, że nawet braterska czułość. Delikatność dobrze zamaskowana męską szorstkością. Może tego nawet nie dało by się normalnie dostrzec z zewnątrz, ale moje setki godzin spędzonych na obserwacji ludzkich twarzy, zachowań, teraz owocowały podwyższoną wrażliwością na takie właśnie szczegóły. Urzekła mnie także zwięzłość tego dialogu. Minimum słów, a zarazem maksimum tego, co potrzeba, by się rozumieć i wspierać. Sprawna organizacja zdeterminowanych ludzi. Od razu, gdy to sobie uświadomiłem poczułem echo rzeki. Na szczęście tym razem dalekie echo. A może już się uodparniałem? w każdym razie obyło się bez robienia ze mnie galarety.

Staśko przykręcił lekko szybę i sięgnął po paczkę fajek z kieszeni na drzwiach łazika. Charakterystyczny grzechot pudełka i po chwili trzask zapałki. W jej świetle przez moment zobaczyłem jego drobne dłonie przypalające papierosa. Po chwili znów zniknął. Staliśmy czekając aż kolumna przejdzie. Mi też się nie spieszyło.

Teraz dopiero mogłem przyjrzeć się im dokładniej. Kolejny klocek w mojej układance wskoczył na swoje miejsce. Domyśliłem się, że to spotykani już przeze mnie kiedyś parokrotnie ludzie z tzw. grup rekonstrukcji historycznych.

Po okresie komuny, gdy kultywowanie tradycji sprowadzało się do uczestnictwa w do-wyrzygania-nudnych szkolnych akademiach "ku czci", od kilku lat mamy w Polsce prawdziwy wysyp bractw rycerskich, wikingowych osad, ułańskich pułków i - ci byli mi mentalnie najbliżsi - powstańców warszawskich.

Nawet, przyznam, zastanawiałem się kiedyś, czy by się w takie cos nie pobawić, cel był w końcu szczytny. Ogrom pracy, jaki członkowie takich grup rekonstruujących epizody z historii polskiego oręża, wkładają w swoje hobby, jest imponujący. To, co dla widzów jest kilkunastominutową strzelaniną w realiach okupacji, dla nich jest wielomiesięczną żmudną pracą nad każdym detalem scenariusza, każdym elementem wyposażenia, munduru. Nagrodą za te miesiące spędzone po piwnicach, garażach i harcówkach, są oklaski i podziw publiczności, gdy staną już w pełnym słońcu, w rynsztunku, w szyku.

Z drugiej strony coś mnie od nich odrzucało. I chyba nawet wiem, co - ta cała teatralność i trochę jakieś takie harcerzykowanie. Stare chłopy w krótkich spodenkach, z wypiekami na twarzach biegają po krzakach i strzelają z kapiszonowców. No sami powiedzcie.

A po całej takiej zabawie lądują w knajpie, ku uciesze przechodniów. Widziałem to kiedyś w kultowej mokotowskiej Regeneracji, po pokazie powstańczych walk wokół pałacyku Szustra. Wspólne piwo, gdzie przy jednym stoliku siedzą "Akowcy" w oficerkach i długich płaszczach, a razem z nimi ubrani w mundury koloru feldgrau "Niemcy". Jedni i drudzy leniwie i niby od niechcenia opierający się o swoje steny i schmeissery, przekładający je wciąż z prawa na lewo, bawiący się nimi. Tak. Była w tym również bez wątpienia taka lekka lanserka.

To zresztą nieważne. Teatralne rekonstrukcje to raczej nie dla mnie, nie pociągały mnie aż tak bardzo. Ale dziś mnie ujęli. To już nie było strzelanie z kapiszonowców...

Te grupy, a przynajmniej ich cześć, organizują też różne "rajdy śladami", nocne marsze na orientacje, kursy terenoznawstwa, zajęcia z podstaw taktyki partyzanckiej, a to już zupełnie co innego. Dwadzieścia kilometrów nocą, po lesie, w strugach deszczu, to już nie jest teatrzyk. To już nie pif paf i piwko w Regenerce, tu nie ma się przed kim lansować. Tu w butach chlupoce błoto, a twarz smagają gałęzie.

- Że też im się tak chce - rzuciłem, myśląc właśnie o takich nocnych marszobiegach.

- Zawsze im się chciało. Taka dusza, taki sznyt. Ale oni nie robią tego dla siebie. Już nie. Kiedyś na początku, każdy zapewne widział w tym jakąś męską przygodę. Ale po tylu latach oni to robią dla innych, dla młodszych, nawet - będzie się pan może śmiał - dla tych nienarodzonych jeszcze. Dla pokoleń, które będą, gdy pana nie będzie.

Fakt, miał rację. Przypomniałem sobie te sceny pod pałacykiem Szustra. I reakcje publiczności. Kilku i kilkunastoletni chłopcy połykali te widoki powstańczych walk na kilogramy. A ich ojcowie cierpliwie tłumaczyli im na ucho, kto, z kim i dlaczego. Oczy tych maluchów płonęły - widok niezapomniany.

I wtedy zrozumiałem, ze to faktycznie musi mieć sens. W końcu to właśnie oni sami byli na to najlepszym, żywym dowodem. Gdy dziś, przed swoimi pobłyskującymi setką satelitarnych kanałów plazmami HD siedzą cale zastępy ich rówieśników i kibicują swoim ulubionym bohaterom tańca na lodzie, wodzie, czy innego popkulturowego badziewia, oni, w strugach deszczu, po kolana w błocie idą na jakiś zlot, by przez moment chociaż pobyć razem i oddać hołd tym, którzy zginęli za Polskę.

Gdy tak sobie właśnie o nich rozmyślałem, ostanie postacie długiej, kilkusetosobowej kolumny, przecięły drogę i zniknęły w ciemności lasu. Staśko skiepował. Ruszyliśmy.

Reszty drogi nie pamiętam. Orbitowałem po dalekich i całkiem bliskich trajektoriach. Z zamyślenia wyrwał mnie mój nocny przewodnik.

- No to dojechaliśmy. Ojciec, jeszcze widzę, krząta się po kuchni - usłyszałem jego mocny głos. Siła i spokój tego głosu pomogły mi powrócić ostatecznie do rzeczywistości.

Spojrzałem przez szybę. Ciemne kontury zabudowań i odcinający się na ich tle jasno żółty prostokąt okna. Szczek psa. Jakiś taki za głośny. Drażniący. Wszystko w strugach deszczu. Nie miałem chęci opuszczać przytulnej kabiny UAZa. Czułem zresztą niedosyt rozmów z młodym Staśko. Żałowałem, że ostatnie kilkadziesiąt minut jazdy milczałem pogrążony w introspekcjach i niemalże astralnych wizjach.

- Proszę się zbierać. Muszę jeszcze pojechać tej nocy w kilka miejsc - Staśko kontynuował nie pozostawiając mi złudzeń, że coś się jeszcze tej nocy wydarzy. - Proszę iść, najeść się i wyspać, dobrze?

- Tak, dobrze - powtórzyłem prawie bezwiednie z wyraźnym żalem. Poczułem się wewnętrznie rozdarty, niedomknięty.

Jakby wyczuwając mój nastrój Staśko dał mi znak, że wciąż wszystko, co się dzieje wokół, jest pod jego kontrolą i że ja także mam w jego planach jasno określone miejsce.

- Jutro się pan pożegna, spakuje, wróci do siebie do Warszawy. Pozałatwia wszystko, co potrzeba i wróci tu za 5-6 dni. Jego słowa brzmiały spokojnie, a zarazem niczym rozkaz. - Proszę powtórzyć.

Poczułem ulgę i znów przypływ siły. Powtórzyłem, a on skinął głową na znak, że uznaje moją odpowiedź za wystarczająco składną i poprawną. Uścisnęliśmy sobie dłonie, wygramoliłem się z szoferki i na miękkich nogach, omijając największe kałuże, poczłapałem do leśniczówki. Pies nie przestawał ujadać. Gdzieś w oddali niknął już odgłos UAZa. Nacisnąłem klamkę.

Wnętrze leśniczówki było iście biegunowym przeciwieństwem tego, co na dworze - było ciepłe, pachnące domem, jasne i przytulne i, co chyba najważniejsze, suche.

Wspierając się o ścianę pokonałem 3 stopnie schodów korytarza, wtaszczyłem swoje półżywe ciało do kuchni. Władysław Staśko kręcił się przy blacie, najwyraźniej szykując coś do jedzenia na jutrzejszy dzień. Usłyszawszy kroki, odwrócił się i zmierzył mnie wzrokiem od stóp do głów, bez jakiegoś wyraźnego zaskoczenia. Musiałem wyglądać tragicznie, bo od razu odstawił na blat właśnie niesioną misę i z miejsca zaproponował gorący posiłek.

- Tak się spodziewałem, że pan jednak wybierze nocleg tutaj. Miał pan szczęście, że się po drodze nie zakopał, w taką ulewę różnie to bywa na tej drodze. Zaraz przyniosę panu koc, a tymczasem proszę usiąść - tu wskazał jedyne wolne krzesło pod ścianą - zaraz odgrzeję rosół i zaparzę kawy.

Usiadłem, a raczej osunąłem się na krzesło, a w głowie znów mi zaszumiało i poczułem, że wspomnienie tego, co w lesie, przez moment zawirowało w moich żyłach. To cały czas wracało i odchodziło, jakby coś w mnie pulsowało nieregularnie. Jakby jeszcze się nie ułożyło.

- Proszę, niech pan ściąga ubranie i się tym okryje - leśniczy wrócił z grubym, wełnianym, kraciastym kocem, podobnym do tego, jaki kiedyś ktoś mi przywiózł z Bułgarii. Nie miałem siły, by okręcić nim ciało. Nie miałem siły zdjąć koszuli. Siedziałem tak patrząc na leśniczego szykującego mi kawę w wielkim blaszanym kubku. Ciepło kuchni i tak cudownie starczało mi za wszystko.

Przypomniałem sobie fragment rozmowy z Arturem Staśko. Przez moment szukałem w pamięci właściwej nazwy. W końcu, odnalazłszy jej ślad, spytałem:

- Co jest w... W... W Brdowie? w Brdowie, dobrze mówię?

Leśniczy rzucił mi zaciekawione spojrzenie, postawił pod moim nosem kubek z kawą i podreptał w kierunku kuchenki.

- A czemu panu Brdów przyszedł akurat do głowy?

- Pana syn właśnie mi coś zaczął opowiadać po drodze tutaj, ale nie skończył. Pan na pewno wie, o co chodzi. Gdzie to w ogóle jest?

Leśniczy zanurzył w stojącym na kuchni garze olbrzymią chochlę, pociągnął łyk rosołu, coś tam wymamrotał pod nosem i nie odwracając się już do mnie powiedział:

- Zwykła dziura, trzy ulice na krzyż. Jeśli czegoś pan tam szuka, to zapewne tamtejszego kościoła. Tam od XV w. Znajduje się obraz Matki Boskiej Zwycięskiej, pod którym modliło się polskie rycerstwo idące na Grunwald. Dojedzie pan w godzinę, to jakieś 60 km stąd.

Poczułem znów, że porywa mnie ta rzeka idących w ciszy i skupieniu, mocnych ludzi. Znów mi zawirowało w głowie i rozpoznałem melodię. Rzucało mną nielicho, ale tym razem poczułem już siłę i zapanowałem nad sobą. Z zewnątrz wciąż jednak musiałem wyglądać słabowicie, bo leśniczy nachylił się nade mną, spojrzał wnikliwie w oczy i zapytał z wyraźną troską:

- Dobrze się pan czuje? Kto panu o tym wspominał? Czemu w środku nocy o to akurat pan pyta?

Chyba nadszedł czas by przestać się ukrywać za półprawdami, w końcu jego syn, Artur Staśko, już mi zaufał.

-Pana syn, przed paroma kwadransami, gdy po mnie wyjechał na drogę. Podwożąc mnie powiedział, żebym tu zanocował i za kilka dni wrócił. Że schodzą się zewsząd ludzie, że coś szykujecie. Że powinienem tu być. I, wie pan, będę.

- To ja tu panu rosół podgrzewam, a widzę, że już gorączka pana chwyciła i nie rosołu, a gorzałki tu potrzeba, miły panie. To mówiąc wyprostował się i skierował do wiszącej narożnej szafki, która, jak się okazało, robiła za całkiem zacnie wyposażony barek. Mimo wyczerpania dostrzegłem trwające o ułamek sekundy za długo zawahanie, zdradzające walkę, którą w sobie stoczył. Wziął do ręki jednak tylko jedną szklankę i nalawszy do niej grubo ponad setkę wódki, wrócił i postawił przede mną.

- Pan się napije duszkiem i kładzie od razu spać. Jutro pogadamy, teraz spać. Może jeszcze się uda i to choróbsko do cna pana nie rozbierze, ale gorączkę już pan ma okrutną. I majaki. Artur pana podwoził? Tu w lesie? Teraz? Drogi panie, on ma wrócić dopiero po niedzieli. W interesach wyjechał aż pod Wrocław. Dobre dwa dni temu...

Przysięga żołnierzy AK

S k ł a d a j ą c y   p r z y s i ę g ę   m ó w i ł:

W obliczu Boga Wszechmogącego i Najświętszej Marii Panny, Królowej Korony Polskiej, kładę swe ręce na ten Święty Krzyż, znak Męki i Zbawienia - przysięgam być wiernym Ojczyźnie mej, Rzeczypospolitej Polskiej, stać nieugięcie na straży Jej honoru i o wyzwolenie Jej z niewoli walczyć ze wszystkich sił, aż do ofiary życia. Prezydentowi Rzeczypospolitej Polskiej i rozkazom naczelnego Wodza oraz wyznaczonemu przezeń Dowódcy Armii Krajowej będę bezwzględnie posłuszny, a tajemnicy dochowam niezłomnie cokolwiek by mnie spotkało.

O d b i e r a j ą c y   p r z y s i ę g ę   m ó w i ł:

Przyjmuję cię w szeregi żołnierzy Armii Krajowej, walczącej z wrogiem w konspiracji o wyzwolenie Ojczyzny. Twoim obowiązkiem będzie walczyć z bronią w ręku. Zwycięstwo będzie twoją nagrodą, zdrada karana jest śmiercią.