KTO SIEJE WIATR...
czyli
Dożywotni senator Augusto Pinochet nerwowo przechadzał się po hotelowym pokoju. Monika Levinsky spóźniała się już o pięć minut. Przeklinając w duchu wścibskich dziennikarzy, generał ruszył do telefonu, by odwołać spotkanie. To nie początek nowej powieści fantastyczno-politycznej autora ukrywającego się pod dźwięcznym pseudonimem "Olin". To tylko nieco ironiczna próba zbiorczego przypomnienia niedawnych zjawisk politycznych o światowym lub tylko polskim zasięgu. Na pierwszy rzut oka wydarzeń tych nic nie łączy. Czy jednak naprawdę? Jeśli się bliżej przyjrzeć, widać, że mają one wspólny mianownik. Wszystkie sprawiły obserwatorom sceny publicznej ogromne problemy natury etycznej, wywołały krańcowo odmienne opinie, stanowiły trudny orzech do zgryzienia zarówno dla sumienia zbiorowego, jak i indywidualnego. Zarazem czy szło o cygaro Clintona, czy o ryngraf dla Pinocheta sens wypowiedzi w dużej mierze zależał od poglądów politycznych mówiącego. Zacznijmy od własnego podwórka. W ciągu ostatnich miesięcy mieliśmy do czynienia z kilkoma wydarzeniami dowodzącymi, że w dziedzinie moralności publicznej panuje u nas ogromne zamieszanie. Wizyta kilku posłów orientacji narodowo-katolickiej wywołała ogromne oburzenie wśród liberałów i członków lewicy. Doszło do burzliwych dyskusji na łamach prasy i w telewizji, a lewacka młodzieżówka posunęła się nawet do naruszenia nietykalności osobistej posła Mariusza Kamińskiego. Można by powiedzieć gorszego zdziczenia obyczajów politycznych nie sposób sobie wyobrazić. (Co prawda poseł Kamiński sam sobie winien, bo całkiem niedawno równie ochoczo naruszał, ku ogólnej uciesze przedstawicieli przemysłu drobiarskiego.) Z drugiej strony mamy problem zbrodni stalinowskich, który znów się uaktywnił przy okazji sprawy Heleny Wolińskiej. Na szczęście nie doszło do rękoczynów (może dlatego, że Mariusz Kamiński stał się parlamentarzystą?), ale styl ataków "Gazety Polskiej" na "Gazetę Wyborczą" budzi obrzydzenie. Zwyczajna, brudna walka polityczna mogłoby się wydawać. Jeśli tak, to ja dziękuję. Biorę zabawki i idę na inne podwórko. Tyle że z rzeczywistości nie można się wypisać. A poważnie mówiąc, budzi moje przerażenie, jeśli tacy ludzie, jak Tomasz Wołek czy Stefan Niesiołowski biorą pod obronę niewątpliwego zbrodniarza, jakim był Pinochet. Nie mniej oburzają w "Gazecie Wyborczej" pokrętne wypowiedzi Marka Beylina czy drukowanie tzw. raportu tzw. komisji Mazura jako przyczynku do odkrycia prawdy na temat zbrodni stalinowskich. Czy posłowie katoliccy nie widzą, że wręczając ryngraf z Matką Boską człowiekowi, który aprobował mordy, tortury i obozy koncentracyjne, występują przeciw wartościom chrześcijańskim? Gdzie są obrońcy tych wartości, których swego czasu tak bardzo denerwowała okładka pewnego popularnego tygodnika? Czy obrońcy demokracji z "Gazety Wyborczej" nie dostrzegają, że zabierając głos w obronie Heleny Wolińskiej, występują przeciw wnioskowi o jej ekstradycję, co jest niedopuszczalne w demokratycznym państwie wkraczaniem w kompetencje niezawisłych sądów? Czemu w swej walce o przestrzeganie praw człowieka zapominają, że te prawa to nie tylko prawo podejrzanego do uczciwego procesu, lecz także prawo ofiary do dochodzenia sprawiedliwości? A przecież obie sprawy wydają się oczywiste. Pinochet przeciwko przeciwnikom politycznym zastosował metody powszechnie uznane za niedopuszczalne. O ile jeszcze do XIX w można było mieć wątpliwości, czy szlachetny cel nie uświęca okrutnych środków, o tyle wydawałoby się, że wiek XX ostatecznie nas z tego zbrodniczego przekonania wyleczył. Nie ma celu, który tłumaczyłby zbrodnie i tortury. Nie uchodzą takie tłumaczenia zwłaszcza ludziom, którzy szermują swoim katolicyzmem. Mogę wybaczyć Adamowi Michnikowi jego zauroczenie generałem Franco (bo ofiary Franco są duchowymi kuzynami Michnika), ale nie mogę rozgrzeszyć Stefana Niesiołowskiego z popierania Pinocheta, bo to za bardzo pachnie politycznym dwójmyśleniem ("jak nasi torturują, to w porządku"). I jeszcze zagadka: Co powiedzą panowie Kamiński, Wołek i Niesiołowski o ginekologu, który wykona tyle aborcji, ile ofiar ma na sumieniu Pinochet? Równie prosta jest sprawa Wolińskiej. Wszyscy zgodzimy się, że proces i skazanie generała Fieldorfa było zbrodnią. Wolińska wydała nakaz aresztowania "Nila", więc zachodzi uzasadnione podejrzenie, że może być winna współudziału w zbrodni. Rozstrzygnąć może to jedynie niezawisły sąd, a że trudno mieć nadzieję, by była prokurator stawiła się przed nim z dobrej woli stąd wniosek o ekstradycję. A każdy, kto poddaje pod wątpliwość bezstronność i niezawisłość polskich sądów w tej sprawie, podważa zaufanie do sądownictwa w ogóle. I jeszcze zagadka: Co powiedzieliby dziennikarze "Gazety Wyborczej" na temat wniosku o ekstradycję chilijskiego prokuratora, który wydałby był polecenie aresztowania Salvadore Allende? Czyżby więc rzeczywiście chodziło w tym wszystkim tylko o walkę polityczną? O dokopanie tamtym ohydnym czarnym, różowym...? Zapewne też. Ale opisane wyżej zachowania naszych elit są także objawem szerszego zjawiska. Dowodem problem, jaki miała Ameryka i świat z oceną sprawy Clinton Levinsky. Ta sprawa też wydawała się prosta. Najwyższy przedstawiciel państwa, powołany, by strzec m.in. sprawiedliwości i moralności, kłamie przed Najwyższą Ławą Przysięgłych, wdaje się w bezsensowny romans z podległą sobie młodą pracownicą (gdyby był powiedzmy pracownikiem naukowym, nie wykręciłby się tak łatwo), dopuszcza do upokorzenia swego urzędu w wyniku opublikowania raportu Starra i emisji filmu z przesłuchań (a mógł tego uniknąć wystarczyło ustąpić). I nie ma znaczenia, że całe śledztwo było obrzydliwe i polegało na grzebaniu się w najbardziej intymnych sprawach Clintona. Prezydent zapomniał, kim jest, nie potrafił uszanować powagi swojego urzędu i powinien go opuścić. Jak wiemy, nie tylko nie musiał tego zrobić, ale wręcz okazało się, że ma poparcie ogromnej części społeczeństwa. Czyż nam to czegoś nie przypomina? Nasz prezydent też mija się z prawdą, ośmiesza swój urząd udziałem w reklamie, a wskaźnik jego popularności ciągle rośnie. Te przykłady dobitnie pokazują, że problem jest ogólnoświatowy i masowy. Mamy do czynienia z globalnym zagubieniem etycznym, zanikiem autorytetów i kreowanych przez nie norm. Zasady, które jeszcze kilkanaście lat temu wydawały się niewzruszone, na naszych oczach zanikają, stają się przeżytkiem, tracą obrońców, nie giną jednak w rozpaczliwej walce, a po prostu obumierają. Zjawisko to budzi zrozumiałe obawy. Szczególnie mocno uderza w ludzi młodych, którzy urodzili się już i wychowali w tych aetycznych czasach. Jemu chyba możemy przypisać to, co napawa nas ostatnio przerażeniem: wzrost przestępczości i rozkwit sekt, w tym zwłaszcza satanistów. O ile jednak diagnozę postawić łatwo, o tyle trudno wskazać sposoby naprawy. Najpierw należałoby znaleźć przyczyny takiego stanu rzeczy. Wydaje się, że najważniejsze to: triumf demokracji i wolnego rynku oraz postępująca globalizacja. Paradoksalnie, urzeczywistnione marzenie o wolności, dobrobycie i wspólnocie ludzkości staje się dla tej ludzkości największym zagrożeniem. Demokracja wraz z emancypacją mas przyniosła zwycięstwo ich moralności. Pojęcia takie jak: honor, uczciwość, praworządność, titleruizm, poświęcenie zanikły albo zaczęły znaczyć coś zupełnie innego. Moralność rycerza została zastąpiona moralnością kupiecką. Nie byłoby jeszcze w tym nic strasznego, gdyby nie równoczesny triumf wolnego rynku i rewolucja techniczna. Drogowskazem ludzkości stały się Obrót, Przychód i Zysk. W stosunkach między ludźmi coraz większą rolę zaczął odgrywać fetyszyzm towarowy (jedyne słuszne spostrzeżenie Marksa), polegający na tym, że upraszczając nowego znajomego oceniamy przez pryzmat zysku, jaki nam ta znajomość może przynieść. Dopóki istniały silne antagonizmy między rywalizującymi państwami, społeczności narodowe jakoś się trzymały. Widmo wroga zmuszało do solidarności. Jesień Narodów obaliła mury i wyrwała kraty więzień, równocześnie jednak wypuściła na wolność demony chciwości, nietolerancji i zwykłej głupoty. Co gorsza, zaszło to w globalnej wiosce telewizyjnej, gdzie problemy równie wolne jak ludzie, kapitał i informacja mnożą się w postępie geometrycznym. Co robić? Nie cofnie się przecież postępów demokracji, nie zatrzyma postępu naukowo-technicznego, nie zapewni się wszystkim luksusu. Łatwo by było uchylić się od odpowiedzi na to pytanie, stwierdzając, że wymaga ona dogłębnych studiów i wnikliwego namysłu wielu światłych osób. Co jest niewątpliwie prawdą, ale szkic ten w ogóle nie rości pretensji do nieomylności. Dlatego zamiast zakończenia:
|